Jako biczowany ponoszę wprawdzie boleść na ciele, dusza jednak cierpi to z radością, gdyż Jego się boję (2 Mch 6, 30)
Jako biczowany ponoszę wprawdzie boleść na ciele, dusza jednak cierpi to z radością, gdyż Jego się boję (2 Mch 6, 30)
Wierność Bogu nawet za cenę śmierci to postawa mało atrakcyjna w dzisiejszych czasach - wydaje się być nieopłacalna. Jednak Eleazar wybrał „chwalebną śmierć aniżeli godne pogardy życie” (w.19). Co więc kierowało nim, by podjąć tak odważną decyzję? Odpowiedź znajdziemy w ostatnich jego słowach: bojaźń Boża…To jest cnota, która była motywacją Eleazara. I nie chodzi o lęk, ale o „postawę uznania wielkości, mocy i świętości Boga” (wg Wielkiego Słownika Języka Polskiego). Eleazar tak kochał Boga i z szacunkiem uznawał Jego świętość, że chciał pozostać wierny swojemu Stwórcy do końca. I choć po ludzku wydaje się, że stracił życie, to w perspektywie Królestwa Bożego, większą stratą dla Eleazara byłoby żyć w nieposłuszeństwie Jedynemu. Historia ta pokazuje, że Eleazar głęboko rozumiał, kto jest Życiem i sprawcą jego istnienia. Poleganie na ludzkich siłach, układach i kombinowaniu, wbrew Bożej woli, to jak zdjęcie maseczki tlenowej w trakcie awarii samolotu. Bóg jest jedyną Osobą, która ma moc pomóc człowiekowi w każdej sytuacji - a wierność Wszechmocnemu to najlepsza inwestycja w naszym życiu.
Zacheuszu, zejdź prędko, albowiem dziś muszę zatrzymać się w twoim domu. Łk 19,5
Jezus wszedł do Jerycha i przechodził przez miasto. A pewien człowiek, imieniem Zacheusz, który był zwierzchnikiem celników i był bardzo bogaty, chciał koniecznie zobaczyć Jezusa, któż to jest, ale sam nie mógł z powodu tłumu, gdyż był niskiego wzrostu. Pobiegł więc naprzód i wspiął się na sykomorę, aby móc Go ujrzeć, tamtędy bowiem miał przechodzić.
Gdy Jezus przyszedł na to miejsce, spojrzał w górę i rzekł do niego: «Zacheuszu, zejdź prędko, albowiem dziś muszę się zatrzymać w twoim domu». Zszedł więc z pośpiechem i przyjął Go rozradowany. A wszyscy, widząc to, szemrali: «Do grzesznika poszedł w gościnę».
Lecz Zacheusz stanął i rzekł do Pana: «Panie, oto połowę mego majątku daję ubogim, a jeśli kogoś w czymś skrzywdziłem, zwracam poczwórnie».
Na to Jezus rzekł do niego: «Dziś zbawienie stało się udziałem tego domu, gdyż i on jest synem Abrahama. Albowiem Syn Człowieczy przyszedł odszukać i zbawić to, co zginęło».
Zacheuszu, zejdź prędko, albowiem dziś muszę zatrzymać się w twoim domu. Łk 19,5
Słowo Jezusa jest zaproszeniem, ale też wezwaniem do stanięcia w prawdzie. „Zejdź” to znaczy: przestań patrzeć z dystansu, z wysokości swoich osiągnięć, opinii, wizerunku. Spotkanie z Bogiem nie dokonuje się w idealnym świecie naszych wyobrażeń, lecz w realnej codzienności. Jezus wzywa, by stanąć przed Nim takim, jakim się jest – z tym, co dobre, i z tym, co poranione. Bóg nie boi się naszej historii. On przychodzi do domu, w którym naprawdę żyjemy, a nie do tego, który pokazujemy innym. To zejście na ziemię nie jest upokorzeniem, lecz początkiem przemiany – tylko w prawdzie można zostać dotkniętym przez łaskę.
Żyjemy w świecie permanentnej szarości. Idziemy na kompromisy.
Żyjemy w świecie permanentnej szarości. Idziemy na kompromisy. Mamy podwójne standardy. Sami naruszamy godność innych i zgadzamy się na to, że naruszana jest nasza. W końcu takie jest życie, mówimy zmęczonym głosem. Albo wykrzywiamy tylko usta w grymasie cynicznego uśmiechu. Ale nawet, gdy tak właśnie reagujemy na to wszystko, to i tak w czterech ścianach naszego serca męczymy się sami ze sobą czując, że coś jest zasadniczo nie tak. W tym zalewie bylejakości i obojętności pragniemy jakiegoś jasnego punktu odniesienia. Ognia młodości, który wskazałby drogę. Nie muszę wcale nią pójść, ale chcę ją przynajmniej zobaczyć. I wierzę, że taką rolę miała do spełnienia i nadal ma dzisiejsza patronka. Żyła krótko, ale intensywnie. Jednak ta intensywność nie miała w sobie nic z dzisiejszej zachłanności wrażeń. Ze skupienia na sobie i dopieszczaniu swojego ego. Całe jej 17 lat życia zogniskowane było raczej na czymś odwrotnym. Na wyjściu poza siebie i to czego ja chcę, w stronę drugiego. W sumie trudno się nawet temu dziwić - ktoś powie. Przecież urodziła się w małej wsi pod koniec XIX wieku. Musiała więc pracować na roli pomagając tacie i pracować w domu by wyręczyć mamę przy licznym rodzeństwie. To prawda. Ale nie musiała już zupełnie prowadzić razem ze swoim wujkiem świetlicy ani biblioteki. Nie musiała katechizować rodzeństwa ani okolicznych dzieci. Nikt nie kazał jej odwiedzać chorych i starszych pomagając przy różnych domowych obowiązkach lub czytając im dla towarzystwa pisma religijne. Z całą też pewnością nie jej zadaniem było przygotowywanie ich na przyjęcie Wiatyku. To wszystko nie powinno jej zajmować, a jednak to właśnie robiła. Oprócz oczywiście rzeczy zwyczajnych : chodzenia do szkoły czy wypełniania obowiązków wynikających z bycia członkinią Towarzystwa Wstrzemięźliwości, Apostolstwa Modlitwy oraz Arcybractwa Wiecznej Adoracji Najświętszego Sakramentu. Mówiąc krótko : za życia błyszczała niczym brylant. I nie zmienił tego nawet 18 listopada 1914 roku czyli dzień jej śmierci. Ani podjęta wtedy przez rosyjskiego marudera próba odebrania dzisiejszej patronce niewinności i zdeptania jej ludzkiej godności. Paradoksalnie zasieczenie zaciekle broniącej się dziewczyny szablą rozświetliło jej postać tak mocno, że dzisiaj może nam ona służyć za punkt orientacyjny w świecie bez właściwości. Może także być naszą orędowniczką, gdy idąc rano do pracy albo wracając wieczorem do domu czujemy, że brak nam zupełnie tego naturalnego żaru młodzieńczej miłości do Boga i ludzi. Żaru, którego ona miała w nadmiarze. Ona czyli kto? Oczywiście błogosławiona Karolina Kózkówna, dziewica i męczennica.
Perły ukryte w liturgii słowa odkrywają księża: Szymon Kiera, Tomasz Kusz, Marcin Piasecki i Piotr Brząkalik. Słuchaj codziennie.