Księga Malachiasza to jedna z bardziej wciągających ksiąg Starego Testamentu.
Księga Malachiasza to jedna z bardziej wciągających ksiąg Starego Testamentu. Składa się z sześciu błyskotliwych, nieco nawet złośliwych polemik z religijnymi poglądami rozpowszechnionymi w środowisku proroka. A żył on w V wieku przed Chrystusem, po powrocie z niewoli babilońskiej i odbudowaniu świątyni, gdy Izrael na nowo układał swoje religijne życie. W liturgicznym czytaniu tego nie widać, ale jest to fragment odpowiedzi proroka na zarzut o... Ale niech przemówi tekst biblijny: „Bardzo przykre stały się wasze mowy przeciwko Mnie – mówi Pan. Wy zaś pytacie: Cóż takiego mówiliśmy między sobą przeciw Tobie? Mówiliście: Daremny to trud służyć Bogu! Bo jakiż pożytek mieliśmy z tego, żeśmy wykonywali polecenia Jego i chodzili smutni w pokucie przed Panem Zastępów? A teraz raczej zuchwałych nazywajmy szczęśliwymi, bo wzbogacili się bardzo ludzie bezbożni, którzy wystawiali na próbę Boga, a zostali ocaleni”. Na takowe dictum prorok w imieniu Boga zapowiada nadejście dnia, w którym zobaczą „różnicę między sprawiedliwym a krzywdzicielem, między tym, który służy Bogu, a tym, który Mu nie służy”. Taki właśnie będzie ów dzień palący jak piec, który jak słomę spali „pysznych i czyniących nieprawość”, a dla czczących Boga, szanujących i bojących się Go (w sensie postawy bojaźni Bożej) „wzejdzie słońce sprawiedliwości i uzdrowienie w jego skrzydłach”. Po wiekach Chrystus przez Zachariasza (męża Elżbiety i ojca Jana Chrzciciela) będzie nazwany „z wysoka wschodzącym słońcem”, które zajaśnieje mieszkającym w cieniu śmierci i skieruje ludzkie kroki na drogę pokoju. „Uzdrowienie w skrzydłach” to nawiązanie do sposobu, w jaki dorosły ptak chroni swe pisklęta. Bogu nie jest obojętne – przekonuje Malachiasz – czy ktoś żyje uczciwie, czy jest draniem. Nadejdzie czas, gdy Pan sprawiedliwie wszystko osądzi.
Podobny pogląd pojawia się wśród chrześcijan XXI wieku. Też, patrząc na świat, nieraz pytamy, dlaczego różnym bezbożnym draniom dobrze się powodzi, a bogobojni chrześcijanie często miewają kłopoty? Problem podsyca jeszcze bardziej przeakcentowywanie miłosierdzia Bożego: jaki sens ma odrzucanie okazji zyskania czegoś w sposób niemoralny i trzymanie się przykazań, skoro Bóg i tak wszystko człowiekowi wybaczy? Także wtedy, gdy nie okaże on autentycznej skruchy. Malachiasz i nam przypomina: Bóg widzi różnicę między człowiekiem sprawiedliwym a nieprawym. Coraz bliżej ów dzień palący jak piec.
Końcówka roku liturgicznego oraz początek Adwentu to czas, w którym Kościół przypomina nam prawdy eschatologiczne.
1. Końcówka roku liturgicznego oraz początek Adwentu to czas, w którym Kościół przypomina nam prawdy eschatologiczne. Życie nasze i historia świata zmierzają ku rzeczom ostatecznym. W gminach chrześcijańskich pierwszych wieków oczekiwanie na powtórne przyjście Jezusa było tak intensywne, że niektórzy uważali, że można porzucić codzienne obowiązki i zająć się tylko… czekaniem na niebo. Paweł w dzisiejszym fragmencie z Listu do Tesaloniczan tonuje te emocje, wzywa do spokoju i skupienia się na wypełnianiu codziennych obowiązków. Wskazuje na własny przykład. Choć był przede wszystkim głosicielem Ewangelii, to jednak zarabiał na chleb własną pracą. W tym kontekście pada często cytowane zdanie: „Kto nie chce pracować, niech też nie je!”. To wezwanie jest wzmocnione uwagą apostoła o tych, którzy „postępują wbrew porządkowi”, czyli „wcale nie pracują, lecz zajmują się rzeczami niepotrzebnymi”. Uniesienia religijne nie powinny prowadzić człowieka do zaniedbania zwykłych obowiązków.
2. Nie wolno w taki sposób wypatrywać nieba, że przestaje się zauważać ziemię, po której się chodzi. Nadzieja na tym nie polega. Dziś mamy częściej do czynienia ze zjawiskiem odwrotnym – tak bardzo koncentrujemy się na ziemskich troskach, że tracimy z oczu horyzont wieczności. Tym niemniej zdarzyć się może, zwłaszcza u osób lub wspólnot aktywnych religijnie, że gorliwość na polu duchowym przesłania konkrety życia, które uważa się za zbyt przyziemne czy banalne. Takie niebezpieczeństwo istnieje. Święci mistycy lub wielcy zakonodawcy byli ludźmi mocno stąpającymi po ziemi. Wiedzieli, że autentyczna religijność i chrześcijańska nadzieja nie polegają na bujaniu w obłokach. Zasada ora et labora („módl się i pracuj”) przypisywana św. Benedyktowi wskazuje na konieczność zachowania równowagi między życiem duchowym a pracą. Chrześcijanin musi pozostać człowiekiem rzeczowym, konkretnym. Powinien być realistą, który nie ucieka w „pobożną” utopię. Wierzący żyje blisko ziemi, w tym sensie, że zmierza do nieba przez pokorną służbę, miłość w codzienności, w konkrecie życia. Dzień po dniu.
3. Co ciekawe, Włodzimierz Lenin uznał za swoje zdanie: „Kto nie pracuje, niech nie je”. Funkcjonowało ono jako rosyjskie przysłowie i zostało włączone do pierwszej radzieckiej konstytucji w 1918 roku. Nie wiemy, czy komuniści mieli świadomość, że inspirowali się św. Pawłem. W tej socjalistycznej wersji zniknęło małe słowo „chce”, a to jednak ważne, czy ktoś nie pracuje, bo nie chce pracować, czy nie pracuje, bo z jakichś względów nie może. Nie wolno zdania 2 Tes 3,10 używać jako argumentu przeciwko pomaganiu ubogim, co nieraz się zdarzało. Choć oczywiście lepszą formą pomocy biednym będzie stworzenie im warunków do pracy, aby jedli własny chleb, a nie utrzymywali się z jałmużny. Praca to nie tylko kwestia zarabiania na środki do życia, ale to źródło ludzkiej godności, poczucia wartości i sensu, jak przypominał św. Jan Paweł II. Brak pracy jest jedną z bolesnych form ubóstwa.
Sami bowiem wiecie, jak należy nas naśladować, bo nie wzbudzaliśmy wśród was niepokoju ani u nikogo nie jedliśmy za darmo chleba, ale pracowaliśmy w trudzie i zmęczeniu, we dnie i w nocy, aby dla nikogo z was nie być ciężarem (2 Tes 3,7-8)
Sami bowiem wiecie, jak należy nas naśladować, bo nie wzbudzaliśmy wśród was niepokoju ani u nikogo nie jedliśmy za darmo chleba, ale pracowaliśmy w trudzie i zmęczeniu, we dnie i w nocy, aby dla nikogo z was nie być ciężarem (2 Tes 3,7-8)
Po lekturze dzisiejszego Drugiego Czytania nikt chyba nie odważy się powiedzieć, że Słowo Boże jest nieżyciowe…
Kilka ładnych lat temu spotkałem na swojej drodze człowieka, który prowadził bardzo przykładne życie duchowe. Spędzał bardzo dużo czasu na adoracji, często odmawiał Różaniec, każdego dnia chodził na Mszę Świętą i modlił się za innych. Przykład człowieka, którego pobożność była naprawdę ponadprzeciętna. Pewnego dnia przyznał, że nie pracuje, bo - jak twierdził - jego kierownik duchowy powiedział mu, że Pan Bóg się o niego zatroszczy. Brzmiało to jak wymówka. Wiedziałem, że nie pracuje, że ma długi, pożycza od ludzi kolejne pieniądze, ale jego życie duchowe wydawało się wzorowe. Z czasem okazało się, że niestety tego typu sytuacji było coraz więcej, a z człowieka, którym naprawdę posługiwał się Bóg, stał się kimś, kto nie chciał wziąć odpowiedzialności za swoje życie, zasłaniając się Bogiem i modlitwą.
Święty Paweł napisał list do Tesaloniczan, wspominając swoją wizytę u nich: “u nikogo nie jedliśmy za darmo chleba, ale pracowaliśmy w trudzie i zmęczeniu, we dnie i w nocy, aby dla nikogo z was nie być ciężarem. Nie jakobyśmy nie mieli do tego prawa, lecz po to, aby dać wam samych siebie za przykład do naśladowania. Kto nie chce pracować, niech nie je!”. Potrzebujemy dziś w Kościele ludzi, którzy nie tylko będą pięknie się modlić, mówić o Bogu i spędzać czas na adoracji, ale również tych, którzy w każdej przestrzeni życia pozwolą Bogu i Jego Słowu się przemieniać. Dotyczy to sfery pracy, życia w domu, moralności i tego, co dzieje się za naszymi zamkniętymi drzwiami. Módlmy się, aby nasze świadectwo przyciągało do Boga, a nie od Niego odpychało.
Nadchodzą czasy bolesnej próby, a nawet prześladowań.
Nadchodzą czasy bolesnej próby, a nawet prześladowań. Do zachowania wiary w takich okolicznościach nie wystarczy letnie, powierzchowne chrześcijaństwo. Współcześni chrześcijanie muszą mocno zagłębiać się w źródła swojej wiary, by zrozumieć, jak i dlaczego dzisiejszy postchrześcijański świat, z jego egocentryzmem, pogonią za szczęściem i odrzuceniem uświęconego porządku oraz transcendentnych wartości, stanowi konkurencyjną religię wobec autentycznego chrześcijaństwa. Potrzebujemy ocenić, w jaki sposób zwyczaje tego świata i jego wymagania kłócą się z wymaganiami, jakie Chrystus stawiał swoim uczniom. Czy jesteśmy tylko Jego wielbicielami, czy naśladowcami? Jak się o tym przekonać?
Bóg nie potrzebuje wielbicieli, potrzebuje uczniów. W Jezusie Chrystusie cierpiał z ludzkością, aby ją odkupić. Wzywa nas do udziału w swojej męce dla dobra nas samych i całego świata. Nie obiecuje nic oprócz krzyża. Nie zapowiada szczęścia, ale radość płynącą z błogosławieństwa. Nie obiecuje dóbr materialnych, ale bogactwa Ducha Świętego. Nie obiecuje wolności seksualnej rozumianej jako erotyczna beztroska, ale wolność seksualną w ramach pełnego miłości i poświęcenia wzajemnego zobowiązania. Nie obiecuje władzy, ale miłość; nie autonomię, ale posłuszeństwo. Oto bezkompromisowa konkurencyjna religia, której postchrześcijański świat nie będzie tolerował. Jeśli nie będziesz trwał przy wierze twardo jak kamień, świat cię pokona. Lecz jeśli potrafisz wytrwać, to właśnie o ten kamień rozbije się świat. A kiedy więcej kamieni złączy się razem, utworzą mur solidarności bardzo trudny do pokonania przez wroga.
Friedrich Nietzsche demonstrował pogardę wobec chrześcijan za to, że uprawiają pokorę i posłuszeństwo jako cnoty niewolnicze, za pomocą których uciska się ludzi. W ich miejsce chwalił hardość i absolutną wolność człowieka, niszczycielską pychę i zarozumialstwo, które rozpraszają każdą wspólnotę i kończą się przemocą. Tymczasem uczniowie Chrystusa nigdy nie sięgali po siłę przewagi, narzędzia przemocy i jazgot propagandy. Stawali po stronie zmartwychwstałego Pana, niejednokrotnie lekceważonego, wyszydzanego i wykluczanego z debaty. Wierzyli, że moc Boga objawia się w ludzkiej słabości. Godzili się na to, by Chrystusowe światło miłości ukazywało się przez ich zgodę na to, by zostać uderzonym i odepchniętym. Przepowiadali Chrystusa i godzili się na ciosy. Do św. Faustyny jej spowiednik, ksiądz Michał Sopoćko, pisał: „Jeśli te rzeczy, które mi mówisz, prawdziwie od Boga pochodzą, to przygotuj duszę swoją na wiele cierpienia. Spotkasz się z nieuznaniem, z prześladowaniem. Będą na ciebie patrzeć jak na histeryczkę, dziwaczkę, ale Bóg łaski swej nie poskąpi. Prawdziwe dzieła Boże zawsze napotykają trudności i nacechowane są cierpieniem. Jeśli Bóg będzie chciał coś przeprowadzić, wcześniej czy później to przeprowadzi, pomimo trudności przeprowadzi, a ty tymczasem uzbrój się w wielką cierpliwość”.
Jak to dobrze, że niektóre nasze plany tak zwyczajnie biorą w łeb.
Jak to dobrze, że niektóre nasze plany tak zwyczajnie biorą w łeb. Że zostajemy przez burze zepchnięci z wytyczonego przez nas samych kursu i rozbijamy się na nieznanym wybrzeżu. Zanim się państwo obruszycie podkreślam : nie mówię wcale, że to miło tak stać się rozbitkiem. Mówię, że to bywa dobre. Ba, czasem nawet zbawienne. Gdyby dzisiejsza patronka nie rozbiła się w 1066 roku u wybrzeży Szkocji do końca życia byłaby żyjącą na obczyźnie córką angielskiego księcia Edwarda Wygnańca. Bo przecież takie były plany wobec tej dwudziestoletniej wówczas księżniczki - uciec przed Normanami i ich władcą Wilhelmem Zdobywcą z Anglii na Węgry, do rodziny matki. Tymczasem przymusowy przystanek w Szkocji wszystko odmienił w życiu dzisiejszej patronki. Dzięki niemu jest dzisiaj wspominana jako św. Małgorzata Szkocka, królowa. A nic nie wskazywało na dobre zakończenie tej historii. W końcu po tym jak udało jej się opuścić tonący okręt i dotrzeć do brzegu mogła mieć tylko nadzieję, że nie trafiła jak to się potocznie mówi 'z deszczu pod rynnę'. Zresztą ta nadzieja przetrwała w nazwie miejscowości, która powstała dokładnie tam, gdzie angielska księżniczka znalazła suchy ląd: St. Margarets Hope. Nadzieja św. Małgorzaty. I jak obrazuje to dalsza historia dzisiejszej świętej, nawet jeśli rzeczy nie idą po naszej myśli dobrze jest nie tracić nadziei. Oto wyobraźcie sobie państwo wykształconą chrześcijańską księżniczkę, kuzynkę angielskiego króla św. Edwarda Wyznawcy oraz wnuczkę innego świętego władcy Stefana I Węgierskiego. Siedzi na skale, która do teraz nazywana jest 'kamieniem św. Małgorzaty' i widzi zbliżającego się do niej w asyście wojowników człowieka. To władca Szkocji Malcolm III, analfabeta i poganin. Mogła go potraktować z góry? Mogła zadrzeć nos, co księżniczkom często się zdarza? Tymczasem ona przyjęła z wdzięcznością jego gościnę, po czterech latach przyjęła także oświadczyny, a ostatecznie dała mu ośmioro dzieci. Dała mu także coś więcej – przyniosła mu Dobrą Nowinę. I zrobiła to w taki sposób, że on ją przyjął. A jego zgoda oznaczała, że św. Małgorzata Szkocka mogła trwale zapisać się w historii Szkocji. Jako ta, która pełniła dzieła miłosierdzia. Jako fundatorka kościołów i orędowniczka zwołania synodu oraz przeprowadzenia kościelnych reform. Ale przede wszystkim jako ta, która podniosła z upadku zbudowane 5 wieków wcześniej przez św. Kolumbana opactwo na wyspie Iona. To tam chowano kolejnych szkockich monarchów, tam spoczął również zamordowany przez Makbeta Duncan. A gdzie pochowano św. Małgorzatę Szkocką, trzy dni po tym jak w zasadzce zginął jej małżonek? Małgorzata zmarła 16 listopada 1093 roku na zamku w Edynburgu. Ale pochowano ją w założonym przez nią opactwie benedyktyńskim w Dumfermline.
Perły ukryte w liturgii słowa odkrywają księża: Szymon Kiera, Tomasz Kusz, Marcin Piasecki i Piotr Brząkalik. Słuchaj codziennie.