31.08.2025

Pochwała pokory

Fragmenty księgi Syracha, które wybrano jako pierwsze czytanie tej niedzieli, są, podobnie jak Ewangelia, pochwałą pokory. Jest ona zawarta w czterech sentencjach.

W pierwszej mowa o „bliskiej krewnej” pokory – o łagodności. Syrach uczy: „Synu, z łagodnością prowadź swe sprawy, a każdy, kto jest prawy, będzie cię miłował”. Coś w tym jest, prawda? Przez gwałtowników łagodność bywa uznawana za słabość. Wolą używać mocnych środków, „żeby w pięty poszło”. Takie jednak działania, jako bolesne i krzywdzące, najczęściej są nieskuteczne. Dlaczego? Bo rodzą opór. Łagodność zaś pozwala tym, z którymi człowiek wchodzi w konflikt, na spokojne przemyślenie sprawy i ewentualne wycofanie się bez uszczerbku na honorze. Zawzięci tego nie widzą, ale ludzie prawi – jak napisał Syrach – wiedzą, że ta metoda jest lepsza. A lepiej być docenianym przez ludzi prawych niż przez wybuchowych gwałtowników. Pouczenie to jest szczególnie ważne w czasach, gdy w byle sporze używa się najmocniejszych słów.

W drugiej sentencji Syrach radzi: „Im większy jesteś (w sensie im więcej znaczysz) tym bardziej się uniżaj, a znajdziesz łaskę u Pana”. Dlaczego? Bo pokorny – tak można tłumaczyć dalsze słowa tego pouczenia – wie, że jest nad nim Bóg. Człowiek wyniosły, pyszałek, o tym zapomina. I przestaje liczyć się z Bogiem. Ta rada bardzo się sprawdza w czasach ciągłego odmieniania „ja” przez wszystkie przypadki.

„Na chorobę pyszałka nie ma lekarstwa, albowiem nasienie zła zapuściło w nim korzenie” – uczy Syrach w kolejnej sentencji. Och, jak prawdziwa to uwaga i w naszych czasach. Nic pyszałków nie przekona do zmiany stanowiska. Gdy fakty przeczą ich poglądom, tym gorzej dla faktów. Wiedzą swoje i koniec. Nie zmieni tej ich postawy nawet wykazanie błędu. Bo pycha nawet ścięta na nowo odrasta z korzenia.

„Serce rozumnego rozważa przypowieść, a ucho słuchacza – to pragnienie mędrca” – przekonuje Syrach, a jego słowa są pochwałą umiejętności pokornego słuchania. Bo słuchacz uczy się od innych, nabiera mądrości. Ciągle gadający tylko utwierdza się w swojej niewiedzy i głupocie. I to pouczenie biblijnego mędrca sprzed wieków jest bardzo aktualne także w naszych czasach.

Kościół jako wspaniały dar

Ten fragment Listu do Hebrajczyków zbudowany jest na opozycji.

1. Ten fragment Listu do Hebrajczyków zbudowany jest na opozycji. Autor pisze najpierw, do czego nie przyszliśmy, a potem do czego przyszliśmy jako chrześcijanie. Chodzi tu o podkreślenie różnicy „jakościowej” między objawieniem Boga w Starym i w Nowym Testamencie. Celem jest wykazanie, że ten ostatni jest doskonalszy. Ponieważ jest to list pisany do Żydów, którzy uznali Jezusa za Mesjasza, cała symbolika dotycząca tej pierwszej części była zapewne czytelna dla adresatów. Z nami jest gorzej. Spróbujmy choć trochę „rozkminić”, o co chodzi. Otóż w tej pierwszej części czytania mowa jest o górze Synaj, na której Bóg objawił się Mojżeszowi i przekazał Dziesięć Przykazań. Wprawdzie nie pada tutaj nazwa „Synaj”, ale pojawiają się obrazowe określenia opisujące tę Bożą interwencję: płonący ogień, mgła, ciemność, burza, dźwięk trąb i słowa, które wywołują lęk u ludzi. Te znaki są wprost wspomniane w Księdze Wyjścia i Powtórzonego Prawa. Autor akcentuje, że świętość Boga wywołuje lęk, wręcz grozę. Bóg wydaje się nieprzystępny. Ten obraz zostaje skontrastowany z darem łaski, którą przyniósł Chrystus.

2. Jako chrześcijanie przyszliśmy do góry Syjon, która pełni tutaj funkcję symbolu. W Chrystusie dana nam została nowa bliskość Boga. Inna niż ta na Synaju. Doskonalsza, pełniejsza, piękniejsza. Autor znowu posługuje się językiem, który oczywiście nawiązuje do Starego Testamentu, ale dzięki Chrystusowi zyskuje inną jakość – nowe, pełniejsze znaczenie. Mowa jest o mieście Boga żywego, o niebieskim Jeruzalem, o niezliczonej liczbie aniołów, uroczystym zgromadzeniu, o Kościele pierworodnych, którzy są zapisani w niebiosach. Określenie „pierworodni” to nawiązanie do tego, że każdy pierworodny należał do Boga (patrz: historia wyjścia z Egiptu). Jezus zaś jest Synem „pierworodnym”, a ochrzczeni mają udział w tym „pierworództwie”. Dalej mowa jest o Bogu, który sądzi, o zbawionych („do duchów ludzi sprawiedliwych, którzy już doszli do celu”). Każde z tych określeń opisuje jakiś aspekt łaski Chrystusowej udzielanej nam, zwłaszcza podczas Eucharystii. Uczestnicząc we Mszy św., dostępujemy tego wszystkiego. Ziemia naszego życia łączy się z niebem.

3. Wszystko to dzieje się dzięki Jezusowi, który jest nazwany Pośrednikiem Nowego Testamentu. On sam pojawia się na koniec tej wyliczanki jako Największy Dar. To do Niego ostatecznie przyszliśmy i przychodzimy jako chrześcijanie. A możemy to czynić, ponieważ On pierwszy przyszedł do nas. Chodzi więc o to, byśmy byli świadomi naszego obdarowania. Autor pisze do Żydów, których religijno-narodowa tożsamość była oparta na poczuciu Bożego wybraństwa. Autor przekonuje, że dzięki Chrystusowi my, wierzący w Niego, należymy do nowej wspólnoty wybranych przez Boga. Jako chrześcijanie nie możemy żyć jak ludzie zakompleksieni. Nie możemy traktować wiary jako ciężaru, ale mamy ją przeżywać jako cudowny dar. Udział w niedzielnej Eucharystii zredukowany do mało radosnego obowiązku byłby karykaturą. Idąc na Mszę, pamiętajmy, ku czemu i ku Komu idziemy.

Ostatnie miejsce

Gdy Jezus na oczach zaproszonych gości uzdrowił człowieka chorego na opuchliznę, i to w szabat, nie potrafili sprostać tej niekomfortowej dla nich sytuacji żadną reprymendą ani złośliwą ripostą.

Gdy Jezus na oczach zaproszonych gości uzdrowił człowieka chorego na opuchliznę, i to w szabat, nie potrafili sprostać tej niekomfortowej dla nich sytuacji żadną reprymendą ani złośliwą ripostą. Zirytowani tym upokorzeniem, usiłowali zatem zrekompensować to sobie, wybierając pierwsze miejsca za stołem. Chrystus, widząc to, zachęcał wszystkich do odwróconej logiki działania, a mianowicie do tego, by zajmowali ostatnie miejsca. Jego słowo miało skłonić ludzi, których jedynym celem było zdobycie poważania u innych, do porzucenia bezczelnego i pyszałkowatego zachowania, które wyrządzało wiele szkód przede wszystkim ich własnym duszom. Było to próżne popisywanie się własną pozycją i rozsmakowywanie się w ceremoniach sprawowanych jedynie dla konwenansów.

Jezus znał kulisy tych oportunistycznych spotkań, służących uwolnieniu się od długów bądź nakłanianiu do zobowiązań innych. Czuł, że w tym obiedzie brakuje szlachetnego i nadprzyrodzonego celu. Dlatego zwróciwszy się do faryzeusza, który Go zaprosił, zachęcił go, by innym razem, gdy będzie przygotowywał obiad, zaprosił ubogich, ułomnych, chromych i niewidomych, by zdobyć zasługi przed Bogiem, a nie przed opinią publiczną. Gdy On zachęcił faryzeusza, by zaprosił na obiad ubogich, kalekich, chromych i niewidomych, z pewnością myślał o wielkim zaproszeniu, jakie przez Jego misję Ojciec niebieski kieruje do wszystkich ludzi na świecie, by poznali obfitość i słodycz Jego odkupienia. Ostatnie miejsce jest bowiem obrazem tego, z jakiej nędzy wydobył nas Bóg, „nas, umarłych na skutek występków, razem z Chrystusem przywrócił do życia” (Ef 2,5), i metaforą Jego darmowej miłości, która daje wszystko, niczego w zamian się nie domagając: „Jesteśmy bowiem Jego dziełem, stworzeni w Chrystusie Jezusie” (Ef 2,10). Tylko kochany może kochać i tylko pokochany do głębi może zdobyć się na podobną szlachetność. Kto nadal nosi w sobie neurotyczną potrzebę znaczenia bądź wywierania wpływu na innych, nie poznał jeszcze tego szalonego sposobu bycia pokochanym przez Pana Jezusa. Nie doznał ukojenia, które zaspokaja w ludzkim sercu wszelką żądzę wyniosłości i imponowania innym.

Kiedyś w Rzymie na lotnisku przywitał mnie pewien szczupły, szpakowaty kapłan. Miał ujmujący skromny sposób odnoszenia się, radosny uśmiech i zapał do pomagania. Byłem zaskoczony, gdy wyręczył mnie, zanosząc moje bagaże do samochodu. Potem dowiedziałem się, że był to słynny, od wielu lat pracujący w Indiach misjonarz i założyciel wielu ośrodków. „Panie, moje serce się nie pyszni i oczy moje nie są wyniosłe. Nie gonię za tym, co wielkie, albo co przerasta moje siły. Przeciwnie: wprowadziłem ład i spokój do mojej duszy. Jak niemowlę u swej matki” (Ps 131,1-2).

Św. Józef z Arymatei

Ileż legend powstało o dzisiejszym patronie.

Ileż legend powstało o dzisiejszym patronie. A to, że po złożeniu ciała Jezusa do grobu w jego ręce trafił św. Graal, to jest kielich w którym była zebrana krew Zbawiciela, dzięki czemu rozpoczął nowe życie. A to, że razem z Łazarzem, Martą i Marią, uciekł przed prześladowaniami statkiem do Marsylii i głosił tam Dobrą Nowinę. A nawet, że w Hiszpanii został ustanowiony biskupem przez św. Jakuba Apostoła. W tych niezwykłych opowieściach jest oczywiście ziarnko prawdy, bo przecież św. Józef z Arymatei - a o nim to mowa – tak jak i każdy z nas, dzięki krwi Chrystusa istotnie rozpoczął nowe życie. A nowe życie jest świadczeniem o Dobrej Nowinie i prowadzeniem do Boga powierzonych sobie ludzi – na wzór opiekuna, z greki nazywanego episkopos, to jest biskup. Zatem jest w tych historiach trafna teologiczna intuicja, ale skutecznie zakryta przez ich cudowność. Cudowność zupełnie zresztą niepotrzebną, skoro jedynym znanym nam z kart Ewangelii gestem św. Józef z Arymatei "uczeń [Jezusa], lecz ukryty z obawy przed Żydami" dał najpiękniejsze świadectwo swojej wiary. Oto bowiem ten członek Sanhedrynu, po tym jak Jezus zmarł na krzyżu, zrobił to, do czego inni – jawni uczniowie - nie byli zdolni. Poszedł do Piłata i poprosił o wydanie ciała skazańca. Ujawnił swoje przekonania, zaciągnął rytualną nieczystość w szabat i oddał ciału Chrystusa należną mu cześć. I teraz najlepsze – ciało Zbawiciela złożył w grobie przygotowanym dla siebie. Lepiej istoty Dobrej Nowiny nie oddali przed nim nawet Apostołowie.