Trochę dziwne może wydawać się opowiadanie, które słyszymy w pierwszym czytaniu.
Trochę dziwne może wydawać się opowiadanie, które słyszymy w pierwszym czytaniu. Pochodzi z Księgi proroka Jeremiasza. Oblężenie, wtrącenie Jeremiasza do cysterny, potem rozkaz, by go wyciągnąć... O co chodzi?
Jest to fragment dłuższej opowieści o wydarzeniach poprzedzających upadek Jerozolimy i niewolę babilońską części narodu wybranego, którą nazywano Judą. Opisywana historia dzieje się na przełomie lat 586 i 587 przed Chrystusem. Dekadę wcześniej Babilończycy zdobyli Jerozolimę. Króla Jojakina i znamienitych obywateli – w tym proroka Ezechiela – wysiedlili do swojego kraju. Nie zdecydowali się jednak na całkowite zniszczenie państwowości Judy, ale władzę nad tym krajem przekazali królowi Sedecjaszowi. Niestety, on dał posłuch tym, którzy namawiali go do buntu, mamiąc, jak się okazało, płonną nadzieją na wsparcie ze strony Egiptu. Babilończycy przybyli pod mury Jerozolimy i raz jeszcze oblegli miasto. Jeremiasz, wiedząc, że to nieodwołalna już Boża kara, namawiał mieszkańców do poddania się. „Kto pozostanie w tym mieście, umrze od miecza, głodu i zarazy; kto zaś przejdzie do Chaldejczyków, pozostanie przy życiu. Jako zdobycz będzie miał swoje własne życie i utrzyma je” – wołał, próbując zmniejszyć rozmiar mającego nadejść nieszczęścia. „Jastrzębie” uważały go więc za zdrajcę. Dlatego ostatecznie wylądował w cysternie, czyli w jamie wydrążonej w ziemi, służącej do magazynowania wody. I byłby tam niechybnie zginął, gdyby nie Sedecjasz i ci, którzy szanowali Bożego proroka. Niebawem przepowiednie Jeremiasza się spełniły: Jerozolima została zdobyta i zniszczona, wielu mieszkańców zginęło, a całe mnóstwo innych zostało przesiedlonych do Babilonii.
Historia ta uczy chrześcijan XXI wieku, że jeśli człowiek nie słucha Boga, nie osiągnie zamierzonych celów. Bo wola Pana, który troszczy się o tych, którzy są Mu wierni, nawet wtedy, gdy dopuszcza trudne doświadczenia, jest najważniejsza. Historia Jeremiasza pokazuje też, że człowiek słuchający Boga będzie się nieraz narażał tym, którzy wykluczyli Go ze swoich planów. I że wierność Panu nieraz bardzo wiele kosztuje i wiąże się z wielkim poświęceniem.
Słowa z dzisiejszego czytania są zwieńczeniem długiej listy herosów wiary Starego Testamentu.
1. Słowa z dzisiejszego czytania są zwieńczeniem długiej listy herosów wiary Starego Testamentu. Autor Listu do Hebrajczyków wskazuje na Jezusa, „który nam w wierze przewodzi i ją wydoskonala”. Mamy iść przez życie, wpatrując się w Jego wzór. On jest Tym, który zwycięsko dotarł do mety zbawienia. Przeżywamy rok jubileuszowy właśnie po to, aby mocniej skierować swój wzrok w Jego stronę. Musimy się uczyć wznosić ponad sprawami codzienności, patrzeć ponad zalewające nas obrazy z telewizji, smartfona czy komputera. W natłoku obrazów jesteśmy dziś zagrożeni powierzchownym spojrzeniem, nie docieramy do sedna, gubimy się w nadmiarze. Musimy uczyć się patrzeć głębiej, patrzeć sercem. Po to, aby dostrzec piękno Jezusowej miłości i prawdy, konieczne jest skupienie, pewna asceza oczu.
2. Mamy biec w wyznaczonych zawodach. Ta metafora jest nam bliska. Wciąż za czymś gonimy. Pytanie tylko, czy uczestniczymy w zawodach wyznaczonych przez Boga, czy bierzemy raczej udział we współzawodnictwie, które narzuca świat... Aby biec za Jezusem, trzeba być lekkim, czyli odrzucić grzech, który stanowi ciężar hamujący w drodze do nieba. Ponadto jest to bieg zwykle na długim dystansie. Stąd konieczna jest wytrwałość w obliczu zmęczenia, zwątpienia, kryzysu. Chrystus nie szukał wprost swojej radości, ale chciał dać radość Ojcu i ludziom. Ta miłość dała Mu siłę, by przecierpieć krzyż. Patrzeć na Jezusa – oznacza uczyć się tej postawy. Patrzeć ponad dzisiejszy ból, ponad trwogę, ponad trudności czy przeszkody. Widzieć cel. Ktoś, kto wie, po co idzie, pokona każde „jak tam dojdę?”. Piotr szedł po wodzie, dopóki patrzył na Pana. Kiedy zerknął na fale i wiatr, zaczął tonąć. To ważna lekcja.
3. „Jeszcze nie opieraliście się aż do krwi, walcząc przeciw grzechowi”. Walka z grzechem, z pokusami, z własną słabością jest czymś, co nam towarzyszy przez całe życie. Zawodnik biegnący do mety nie może odpuścić w żadnym momencie zawodów. Musi aż do końca walczyć, inaczej przegra. Autor Listu do Hebrajczyków, przyznajmy, w dość specyficzny sposób, dodaje nam hartu ducha. Powiada, że nie wolno się poddawać, bo jeszcze nie zostaliśmy męczennikami. Innymi słowy: jest to walka na śmierć i życie. Nie brak i dziś ludzi płacących najwyższą cenę za swoją wiarę, za wierność Bogu. Ale nie brak, niestety, także w Kościele nawoływania do jakiegoś rodzaju kapitulacji, przynajmniej wobec tych wymogów Ewangelii, które okazują się za trudne dla współczesnej mentalności. Dotyczy to na przykład takich spraw jak rozwody, etyka seksualna, ochrona życia. „Bóg nie wymaga aż tak wiele” – takie głosy padają również ze strony pasterzy. Jan Paweł II mówił młodzieży na Westerplatte, że w życiu są takie zadania, z których nie można zdezerterować, „miejsca”, które trzeba obronić dla siebie i dla innych. Przytoczył wtedy słowa bł. bp. Michała Kozala, męczennika z Dachau: „Od przegranej orężnej bardziej przeraża upadek ducha u ludzi. Wątpiący staje się mimo woli sojusznikiem wroga”. Nie upadajmy na duchu. Patrzmy na Jezusa.
Czy rzeczywiście służyłem Kościołowi tak dobrze, jak powinienem?
Czy rzeczywiście służyłem Kościołowi tak dobrze, jak powinienem? Czy wykorzystywałem liczne talenty, jakimi obdarzył mnie Bóg? Czy przyniosłem ogień na ziemię, jak Jezus zalecał?” – pytał pod koniec życia abp Fulton Sheen. Piekło bywa przyrównywane do ognia i płomieni, w których „smażą się” niewierni. Bywa też przedstawiane jako kraina wiecznych lodów, skostniałych relacji, chłodnej pogardy i mrożącej krew w żyłach nienawiści. Taki chłód czułem nieraz w sercu, gdy dopadał mnie grzech albo gdy poddawałem się niechęci do kogoś innego. Chrystus tymczasem przyszedł na ziemię, by rzucić ogień i nie może się doczekać, kiedy on zapłonie. Tym, co go roznieci między ludźmi, będzie Jego „chrzest”, czyli zanurzenie się w śmierci na krzyżu. Właśnie na krzyżu wybuchł największy płomień miłości Boga do nas. Boimy się nieraz tego ognia, lękamy się, by nas zanadto nie ogarnął. Rozpalone serce i pasja kochania bywają uznawane za szaleństwo, także w Kościele. O ks. Dolindo usłyszałem kiedyś w Neapolu: „Gdy do nas mówił, ogień z niego wychodził. Z jego oczu i ust wybuchał wulkan”. Pomyślałem: przy kimś takim łatwiej byłoby się przekonać, czy należę do gatunku łatwopalnych czy impregnowanych na płomienie.
Ani sama wiedza teologiczna, ani wyłącznie działania społeczne nie wystarczą, byśmy trwali w miłości do Chrystusa. Jedno i drugie musi być poprzedzone osobistym spotkaniem z Panem. Płomień gorejącego krzewu, który Mojżesz zobaczył na pustyni, istniał, podtrzymywany niewidzialną mocą, ale nie niszczył drzewa. Osobiste zawierzenie się Jezusowi też nie wypacza talentów, usposobienia czy cech charakteru człowieka. Odnawia, nie niszcząc. Jak drewno zamienia się w ogień, który trwa, tak my przemieniamy się w Chrystusa. Dlaczego Jezus wybrał pasję, czyli cierpienie krzyża? Ze względu na pragnienie wypełnienia woli Ojca. Porównał je do ognia. Wystarczy się dowiedzieć, co dla każdego z nas jest najwyższym obiektem miłości, a na pewno pojmiemy dynamikę wzrostów i spadków temperatury naszej duszy.
Kryzys naszych czasów ma niewiele wspólnego z liczebnością, organizacją czy dostępnymi środkami. Wszystko zależy od tego, czy płonie w nas ogień miłości do Jezusa. Bo jeśli nie, to dobre intencje na nic się nie zdadzą. Jeśli krzew ognisty jest płomieniem obecności Boga w świecie i w ludzkich sercach, czemu wielu z nas przypomina strażaków, próbujących ów ogień ugasić? Boimy się, że utracimy „święty spokój”? Chrystus nie przyszedł, aby przynieść na ziemię pokój, ale rozłam i miecz. Powierzchowny pokój jest pełen lęku. Charakteryzuje go unikanie konfliktów, stosowanie wybiegów i kompromisów. Ale taki pokój nigdy nie trwa długo. Prawdziwy pokój rodzi się z przekonania, że jesteśmy ukochanymi synami i córkami Boga. I żadna siła na ziemi nie zdoła nas odłączyć od tej miłości.
Jak jednak św. Jacek Odrowąż stał się tym właśnie 'światłem ze Śląska'?
Z jednej strony – niezmordowany misjonarz, który parę dziesiątków lat spędził na nieustannych wędrówkach apostolskich, przemierzając Polskę, zapuszczając się ponadto na Ruś i do pogańskich Prusów. Z drugiej strony – znakomity organizator, który w krótkim czasie założył w najważniejszych miastach ówczesnej Polski - w Krakowie, Wrocławiu czy Gdańsku - klasztory dominikańskie. Jak jednak św. Jacek Odrowąż stał się tym właśnie 'światłem ze Śląska'? Pierwszym polskim dominikaninem, który nie tylko dotarł z Dobrą Nowiną na kraj świata, ale i na płótno obrazu pędzla samego El Greco czy na słynną kolumnadę wokół placu św. Piotra w Watykanie dłuta Berniniego, gdzie jest jedynym świętym z Polski? Co o tym zadecydowało? Legendy dominikańskie mówią, że początkiem tej drogi był cud, którego w Rzymie na oczach św. Jacka dokonał sam św. Dominik. Jedni twierdzą, że była to ekstaza w jaką wpadł w czasie modlitwy założyciel Zakonu Kaznodziejów inni, że wskrzeszenie zmarłego, którego mu przyniesiono. To jednak są tylko szczegóły interesujące historyków, bo prawdziwy cud dokonał się wtedy, gdy św. Jacek Odrowąż postanowił, że bardziej niż sobie i swoim arystokratycznym koneksjom zaufa Bogu.
Perły ukryte w liturgii słowa odkrywają księża: Szymon Kiera, Tomasz Kusz, Marcin Piasecki i Piotr Brząkalik. Słuchaj codziennie.