20.07.2025

Nie traćmy nadziei

Kto właściwie przyszedł do Abrahama?

Kto właściwie przyszedł do Abrahama? Autor Księgi Rodzaju, której fragment słyszymy tej niedzieli jako pierwsze czytanie, opowiadając o trzech tajemniczych postaciach, które odwiedziły ojca narodu wybranego, nie pozostawia wątpliwości – to sam Bóg. W trzech osobach? Dalszy ciąg tej historii zdaje się sugerować, że gościem jest Bóg w towarzystwie dwóch aniołów. Choć, przyznać trzeba, narracja księgi nie jest w tym względzie spójna.

Kiedy Abraham zorientował się, z kim ma do czynienia? Na to pytanie również trudno odpowiedzieć. Gościnność, z jaką przyjmuje przybyszów, nie jest w kontekście kulturowym tamtego miejsca i czasów czymś nadzwyczajnym. To sposób na zyskiwanie tak potrzebnych w życiu nomady przyjaciół i sojuszników. Albo przynajmniej na chwilowe obłaskawienie ludzi o niezbyt czystych zamiarach. Stąd więc woda do obmycia się z pustynnego kurzu; stąd zaproszenie, by przed skwarem schronili się w cieniu drzew; stąd też nie tylko chleb, twaróg i mleko, ale i rzadko spożywana cielęcina. I stąd potem odprowadzenie przybyszów. Najistotniejsza jest w tej scenie obietnica, którą Abraham słyszy z ust gości: za rok o tej porze będzie cieszył się urodzonym przez Sarę synem. Zapowiedź ta spełniła się, po roku będąca już w podeszłym wieku Sara, żona Abrahama, urodziła Izaaka.

Dlaczego to takie istotne? Abraham, uwierzywszy Bożej obietnicy, że stanie się ojcem wielkiego narodu, opuścił Charan i przybył do Kanaanu, mając 75 lat. Gdy miał lat 86, urodził się jego syn Izmael, którego matką była niewolnica Hagar. Wydarzenia, których opis słyszmy tej niedzieli, rozgrywają się, gdy ma już 99 lat, a dla jego żony dawno minął czas na rodzenie dzieci. Ale dla Pana nie ma rzeczy niemożliwych. Wprawdzie dopiero z czasem ród Abrahama miał się mocno rozwinąć – jego wnuk, Jakub, miał już 12 synów – ale nadzieja, wzmocniona takim cudem, nie zgasła. Bóg, choć niekoniecznie tak szybko, jak człowiek by chciał, dotrzymuje swoich obietnic.

Żyjący w XXI wieku chrześcijanie, patrząc na otaczający świat, mogą czasem pytać, gdzie jest Boże królestwo, o którego przyjście codziennie proszą w modlitwie „Ojcze nasz”. Spokojnie, Bóg dotrzymuje swoich obietnic, choć niekoniecznie w czasie przez nas oczekiwanym.

Kościół nasz czy Jego?

„Dopełniam niedostatki udręk Chrystusa w moim ciele dla dobra Jego Ciała, którym jest Kościół”.

1. „Dopełniam niedostatki udręk Chrystusa w moim ciele dla dobra Jego Ciała, którym jest Kościół”. To zdanie bywa często przywoływane w kontekście cierpienia. Kiedy dostajemy od życia dotkliwe ciosy, czujemy się bezradni. Mamy poczucie niesprawiedliwości, która nas spotkała. Pojawiają się pretensje do wszystkich, także do Boga. Co zrobić z tym cierpieniem? Paweł pokazuje drogę, którą sam idzie. Włącza swój ból w krzyż Chrystusa. Skoro jako Kościół jesteśmy Ciałem Chrystusa, to znaczy, że w naszym człowieczeństwie doświadczamy jakiejś cząstki cierpień Ukrzyżowanego. Nie chodzi tutaj zapewne tylko o fizyczny ból, ale o każdy rodzaj cierpienia, również duchowego. Innymi słowy, każdą naszą udrękę możemy zamienić wraz z Jezusem na modlitwę. Możemy ofiarować Bogu. Dla dobra swojego i innych.

2. W dalszej części Paweł wskazuje, że cierpienie, o którym wspominał, wiąże się z misją, którą pełni. Jest nią głoszenie słowa Bożego wśród pogan. To zadanie napotykało często na opór, także w samym Kościele, który złożony był pierwotnie tylko z Żydów. Głoszenie Jezusa oznacza zawsze wezwanie do nawrócenia, a to niekoniecznie podoba się słuchaczom. Nasze zadanie jako ochrzczonych jest takie samo. Wskazywać dzisiejszym poganom, również tym we wnętrzu Kościoła, na bogactwo tajemnicy Chrystusa. Stawiać Go przed oczy niewierzących jako zaproszenie do pójścia za Nim. Niewątpliwie i dziś postawa głosiciela Ewangelii wiąże się z jakimś rodzajem cierpienia, kontestacji czy wręcz sprzeciwu. Nie wolno z powodu tego oporu rezygnować z misji.

3. Kościół składa się z ludzi, ale nie jest tworem czysto ludzkim. Nie możemy go traktować jako narzędzia, które sami kształtujemy wedle potrzeb chwili. „Jeśli Kościół pojmuje siebie jako twór czysto ludzki, to przestaje być pośrednikiem naszej wspólnoty z Chrystusem. Treści wiary stają się wówczas ostatecznie dowolne, tracą pierwotną moc, dzięki której nadają kierunek życiu i wyzwalają serca” – uczył kard. Ratzinger w Limie, a więc w miejscu zainfekowanym teologią wyzwolenia. Przyszły papież polemizował z wizją Kościoła, który dostosowuje się do świata kosztem pełnej prawdy o Chrystusie. Opierając się na fragmencie Listu św. Pawła, zauważył, że „w dzisiejszym społeczeństwie pozycja tego, kto głosi Ewangelię, jest osobliwa, dziwna. (…) Głoszenie przesłania zbawienie, które nie zostaje natychmiast przyjęte przez masy, dla tego, kto się tym zajmuje, oznacza, że przydzielone mu zostanie złe miejsce. Wielka wtedy może okazać się pokusa, aby mówić rzeczy, które zaspokajają najbardziej konkretne interesy słuchaczy. Ale słowo Boże, które nas zbawia, odnosi się do najwyższych interesów, daje orientację w wielkim stylu, jest słowem życia wiecznego, czyli prowadzi nas przez ten świat do życia wiecznego”. To współbrzmi z dzisiejszą Ewangelią. Jezus przyznaje rację słuchającej Marii, a napomina „aktywistkę” Martę, która tak mocno koncentruje się na swoich planach, że rozmija się z Nim. Zamiast Go słuchać, poucza. Nie o to chodzi w Kościele.

Prymat czerpania

Marta ogarnięta nerwicą działania i wykazania się przed innymi oraz Maria ulokowana u stóp Pana, wsłuchana w głos Jezusa, to wyrazisty obraz Kościoła i naszego życia.

Marta ogarnięta nerwicą działania i wykazania się przed innymi oraz Maria ulokowana u stóp Pana, wsłuchana w głos Jezusa, to wyrazisty obraz Kościoła i naszego życia. Mimo że obie siostry trafiły do Ewangelii i obie jednakowo kochał Chrystus, to jednak Maria zasłużyła na pochwałę ze strony Zbawiciela, Marta zaś została upomniana za uleganie pokusie zamartwiania się i liczenia na własne siły. W Marii Pan pochwalił postawę czerpania z Jego sił i ducha. Ta postawa może przyjąć wiele postaci. Fulton Sheen pisał: „Jestem przekonany, że nie można głosić kazań i wykładać, jeśli się dużo nie czyta i nie pogłębia swojej wiedzy. Wydaje mi się, że jedną ze słabości współczesnych ambon i katedr w salach wykładowych jest zaniedbanie nieustannego kształcenia się. Trudno przyrządzić homiletyczny posiłek, jeśli intelektualna spiżarnia świeci pustkami. Im wyższy ma być budynek, tym więcej potrzeba materiału na jego budowę”. Św. John Henry Newman zauważał: „W jaki sposób konkretne i poszczególne słowa wiary przyczyniają się do naszego ostatecznego przyjęcia, nie wiemy; nie wiemy także, w jaki sposób skutecznie przemieniają one naszą wolę i charakter, co za łaską Boga niezawodnie czynią. Wiemy jedynie, że kiedy trwamy w nich, wewnętrzne światło staje się coraz jaśniejsze, a Bóg objawia samego siebie w nas w sposób nieznany światu. Na tym zatem polega cały nasz obowiązek – po pierwsze na kontemplacji wszechmogącego Boga i na zbliżaniu się do Niego i wyznawaniu Go przez codzienne uczynki, przez dostrzeganie w wierze Jego chwały wokół nas i w nas samych”. Nie wystarczy wiedzieć o Jezusie Chrystusie. Trzeba sprzęgnąć z Nim całe swoje życie. A to oznacza oczyszczenie naszych domów ze zgiełku i rozproszenia. Oznacza pielęgnowanie oaz ciszy, kultu i modlitwy w naszym życiu.

Jedną z rzeczy, którą zmieniłbym, gdybym mógł, jest duch aktywizmu przenikający tak dużą część codziennego życia Kościoła – nadpobudliwość skupiona na działaniu, wydarzeniach, projektach, obchodach itp. Wszystko to ma sens. Czasem jednak zdaje się, że niszczy to wśród wiernych ducha kontemplacji i wyklucza tworzenie środowiska przyznającego pierwszeństwo działającemu Bogu. Duch ludzki może prawdziwie dojrzeć i dorosnąć tylko przez przenikanie poza zasłonę  głębokich rzeczywistości Ducha. Jezus daje nam przykład równowagi między kontemplacją a działaniem. Często wymykał się z gorączkowej aktywności, żeby zatonąć w sercu Ojca na modlitwie. To Jego zanurzenie w Bogu z kolei ożywiało Jego nieustanną działalność. Istnieje dziś nagląca potrzeba odzyskania pierwszeństwa Marii nad Martą, jeśli ma się dokonać prawdziwa odnowa Kościoła. Jak oko nie może powiedzieć do ucha: „nie potrzebuję twoich usług”, tak Marta nie może obejść się bez Marii, misjonarz bez klęcznika, proboszcz bez Najświętszego Sakramentu, a każdy wierny katolik bez minimum pół godziny przebywania w bliskości Zmartwychwstałego.

Św. Torlak Thorhallsson

Nic tak dobrze nie robi na letnie upały, jak podróż na północ. Najlepiej morska i to kilkukrotna. W wariancie ekstremalnym można ją odbyć wiosłując. Choć dzisiejszy patron przebył ją w dużej mierze korzystając z pomocy żagli.

Nic tak dobrze nie robi na letnie upały, jak podróż na północ. Najlepiej morska i to kilkukrotna. W wariancie ekstremalnym można ją odbyć wiosłując. Choć dzisiejszy patron przebył ją w dużej mierze korzystając z pomocy żagli. W końcu mieszkanie na wyspie, położonej na dalekiej północy Oceanu Atlantyckiego, do czegoś zobowiązuje. Gdyby jeszcze się państwo nie domyślali, wspominamy dzisiaj Islandczyka z XII wieku. Święcenia kapłańskie przyjął podobno już jako 19-latek. Trudno orzec czy tak szybko odkrył swoje powołanie, czy też droga kapłaństwa była jedyną, która pozwalała ówcześnie młodemu człowiekowi z ambicjami opuścić swoją rodzinną wyspę. Faktem jest, że udał się do Europy i przez lata studiował w Paryżu i Lincoln. Nie ulega również wątpliwości, że na Islandię powrócił wewnętrznie uformowany. Świadczą o tym trzy rzeczy. Po pierwsze, zaraz po przyjeździe wybrano go przeorem, a następnie opatem augustianów, którzy mieli na wyspie swój klasztor. Po drugie, w sześć lat później powołano go na stolicę biskupią do Skálholt, jednej z dwóch islandzkich diecezji. Po trzecie, miał odwagę bronić wśród wyspiarzy, de facto wśród własnej rodziny i znajomych - bo Islandia w XII wieku była jeszcze słabiej zaludniona niż teraz - małżeńskiej moralności. Jest jeszcze i czwarty dowód na to, że dzisiejszy patron był postacią nietuzinkową. Oto po jego śmierci, a było to 23 grudnia 1193 roku, islandzki parlament, Althing, uznał go za świętego. Na stanowisko Kościoła w tej sprawie, trzeba było czekać do 14 stycznia 1984 roku. Czyli bagatela 800 lat. To wtedy papież, św. Jan Paweł II, wyniósł bohatera naszej dzisiejszej historii do chwały ołtarzy i oficjalnie ogłosił patronem Islandii. Czy wiecie państwo o kim mowa? O św. Torlaku Thorhallssonie, który obok św. Gudmunda i Jana Ögmundssona, jest najbardziej czczonym świętym pochodzącym z Islandii.

Boże odwiedziny

Perły ukryte w liturgii słowa odkrywają księża: Szymon Kiera, Tomasz Kusz, Marcin Piasecki i Piotr Brząkalik. Słuchaj codziennie.

Rdz 18, 1-10a

Zobacz cykl audycji Radia eM: