13.07.2025

Wybór oczywisty

Czy zachowanie przykazań jest trudne?

Czy zachowanie przykazań jest trudne? To pytanie, bardziej lub mniej świadomie, stawia dziś sobie wielu ludzi. Wśród nich ci, którzy Boga odrzucili. Dla nich przykazania często mają ciężar kuli z ołowiu i są nie do udźwignięcia. Są zniewoleniem, na które nie godzi się ich wolny duch. Tak przynajmniej często deklarują, usprawiedliwiając odejście od Pana. Ale czy tak jest naprawdę?

Ten problem rozjaśnia wybrany na dzisiejszą niedzielę fragment Księgi Powtórzonego Prawa. Mojżesz, przed wejściem Izraela do Ziemi Obiecanej, przypomina narodowi, że Bóg nie obiecał swojego błogosławieństwa bezwarunkowo. Lud zawarł z Nim przymierze. Pan dotrzyma swoich zobowiązań, o ile lud będzie przestrzegał Bożego prawa, do czego się zobowiązał. W tym kontekście Mojżesz mówi, że dane Izraelitom przez Pana prawo „nie przekracza twych możliwości i nie jest poza twoim zasięgiem”. Nie muszą niczego odkrywać, nie muszą tego prawa się uczyć, jak czegoś, czego dotąd nie znali. To ustanowione przez Boga na Synaju prawo jest tak naprawdę „na twych ustach i w sercu”. Dziś powiedzielibyśmy raczej: w twoim sumieniu. To jest prawo, które jest potwierdzeniem tego, co człowiek uważa za dobre i czego rzeczywiście pragnie.

Natura ludzka od tamtych czasów się nie zmieniła. Mamy to samo wyczucie dobra i zła i ciągle dane przez Boga prawo potwierdza te nasze intuicje. W żadnym wypadku nas nie niewoli. Raczej jest drogowskazem, jak nie zabrnąć w ślepy zaułek ulegania swoim egoistycznym kaprysom. Sęk w tym, że „rozkapryszonemu” człowiekowi przestrzeganie przykazań może przychodzić trudno. Dokładnej należałoby powiedzieć: człowiekowi obciążanemu wadami. Częste pozwalanie sobie na uleganie złu z czasem powoduje, że staje się ono nawykiem i wtedy wybór dobra może być trudny. Dla człowieka cnotliwego natomiast jest to wybór oczywisty, łatwy, naturalny. I jeśli nawet wymaga jakiegoś wysiłku, to takiego, który przynosi radość i pokój serca. Rozwijajmy więc w sobie cnoty: roztropność, umiarkowanie, sprawiedliwość, męstwo i inne...

Obraz Niewidzialnego

„Chrystus Jezus jest obrazem Boga niewidzialnego”.

1. „Chrystus Jezus jest obrazem Boga niewidzialnego”. W Starym Testamencie obowiązywał zakaz tworzenia obrazów Boga. Dlatego świątynia jerozolimska nie miała żadnych wizualnych wyobrażeń Najwyższego. Między Stwórcą a stworzeniem jest przepaść. Ale Jezus przerzucił most nad tą przepaścią. To, co boskie i to, co ludzkie, spotkało się w Nim. I dlatego On jest obrazem (gr. eikon, od którego pochodzi słowo „ikona”) Boga. Przypominają się słowa Jezusa wypowiedziane w wieczerniku do Filipa: „Kto Mnie zobaczył, zobaczył także i Ojca” (J 14,9). To również nawiązanie do opisu stworzenia człowieka: „Uczyńmy człowieka na Nasz obraz”. Człowiek zabrudził Boży obraz w sobie przez grzech, ale Jezus go odnawia. On ukazuje w swoim człowieczeństwie piękno samego Pana, Jego chwałę i blask. Jezus pozostaje na zawsze najdoskonalszą ikoną Boga. Człowiek jest wezwany nie tylko do jej kontemplacji, ale przede wszystkim do tego, aby stawać się samemu – dzięki Chrystusowi – obrazem Niewidzialnego Stwórcy.

2. „Pierworodnym wobec każdego stworzenia”. Pierworodny cieszył się większymi przywilejami niż rodzeństwo. Syn Boży nie jest stworzony przez Ojca, ale zrodzony z Niego. Przed wiekami, czyli zanim powstał czas. Nie potrafimy inaczej wyrazić tej tajemnicy. „W Nim zostało wszystko stworzone”. Bóg Ojciec stworzył świat jakby dwiema rękami – Słowem i Tchnieniem. To słynna metafora św. Ireneusza. Syn i Duch Święty towarzyszą od początku dziełu Stworzenia. „W Nim zostało wszystko stworzone”. Odsłania się tutaj coś z tajemniczej wewnętrznej dynamiki miłości Bożej. Ojciec kocha Syna, wychodzi ku Niemu. Na przedłużeniu tej miłości Ojca do Syna pojawia się świat stworzony. Tu bije źródło istnienia wszelkich bytów. Miłość stwarza. Miłość, mówiąc „kocham”, mówi zarazem „bądź”. To jest to Słowo, które było na początku. „Wszystko przez Nie się stało, a bez Niego nic się nie stało, co się stało” (J 1,3). Paweł tę samą myśl wyraża tak: „On jest przed wszystkim i wszystko w Nim ma istnienie”. Nie jesteśmy całkowicie niezależni, choć często tak myślimy. Nasze istnienie zawdzięczamy Komuś. Jesteśmy tu, na ziemi, bo Ktoś o nas myśli, Ktoś na wszystkich kocha. W każdej sekundzie naszego istnienia.

3. Żyjemy po to, aby wrócić do Źródła. Aby odnaleźć tę Miłość, z której jest wszystko. Pomocą ku temu jest Kościół. Jezus jest jego Głową, jego Początkiem. W Kościele doświadczamy pojednania z Bogiem, z innymi, z sobą samym. Ciało, aby żyć, potrzebuje krążenia krwi. W Kościele-Ciele Chrystusa płynie Jezusowa Krew przelana na krzyżu. Ta krew daje nam życie nieśmiertelne, leczy rany, wlewa pokój w serca, jedna przeciwników. Nasze życie dzięki Chrystusowi nie jest bezsensownym przemijaniem, ale drogą ku zmartwychwstaniu. Dorastaniem ku czemuś, ku komuś większemu. „Jesteś tym, który szuka swej pełni” – pisał de Saint-Exupéry. Jeśli pełnia jest w Chrystusie, to ostatecznie Jego szukamy, nawet o tym nie wiedząc. Szukajmy Go, tęsknijmy, pragnijmy. Pamiętając, że On pierwszy nas znalazł.

Olej na udręczoną duszę

Lacińskie słowo misericordia dobrze oddaje naturę miłosierdzia.

Lacińskie słowo misericordia dobrze oddaje naturę miłosierdzia. Oznacza poruszenie serca z powodu nędzy innych. Opisuje stałą postawę dobroci i przebaczenia. Często myślimy o miłosierdziu jako o uczuciu, takim jak litość albo współczucie, i z pewnością takie odruchy stanowią element miłosierdzia. Ale ostatecznie miłosierdzie jest czymś więcej niż uczuciem. Chodzi w nim o to, co robimy i co skłania nas do działania w taki, a nie inny sposób.

Będąc dalekim od powierzchownego osądzania ludzkich czynów, człowiek miłosierny uważa każdą osobę za zawsze zdolną – jeśli nie przez nią samą, to na mocy Bożej łaski – do powrotu do sprawiedliwości i nie przestaje kochać bliźniego pomimo jego błędów. Tym właśnie jest miłosierdzie: odwrócić przekonania i czyny prowadzące do niesprawiedliwości, aby ją pokonać w sercach bliźniego i w swoim. Miłosierdzie przeciwstawia się niesprawiedliwości miłością. Początkiem miłosierdzia jest głęboka świadomość tego, że sami go potrzebujemy. Powszechny nawyk każe nam dostrzegać po pierwsze niesprawiedliwość innych, natomiast człowiek miłosierdzia zauważa najpierw własny grzech. Widzi, ile miłosierdzia otrzymał od Boga przez mękę Chrystusa, sakramenty oraz miłość, jakiej doświadcza w rodzinie i w Kościele. Otrzymawszy tak wielkie miłosierdzie, możemy dawać je innym. Miłosierdzie jest w stanie rozwalić mury każdej nikczemnej bastylii. Sowiecki komisarz oświaty Anatolij Łunaczarski twierdził: „Nienawidzimy chrześcijaństwa i chrześcijan. Głoszą bowiem miłość bliźniego i miłosierdzie, co jest sprzeczne z naszymi zasadami. Miłość chrześcijańska jest przeszkodą w rozwoju rewolucji. Musimy nauczyć się nienawidzić i dopiero wtedy podbijemy świat”. Tymczasem Jezus powiedział: „Wiecie, że władcy narodów uciskają je, a wielcy dają im odczuć swą władzę. Nie tak będzie u was. Lecz kto by między wami chciał stać się wielkim, niech będzie waszym sługą” (Mt 20,25-26). Oni mówią, że musimy nauczyć się nienawidzić; my mówimy, że musimy nauczyć się kochać. Jedynym sposobem okazania miłości Bogu i bliźniemu jest odrzucenie egoizmu, aby martwe „ja” nie mogło stać się sposobem dążenia do rzeczy wyższych. Miłość nie polega na braniu w posiadanie, miłość polega na oddawaniu siebie.

Piękno i siła przypowieści Jezusa o miłosiernym Samarytaninie skłania mnie do refleksji, że tempo udzielania pomocy duchowej nie przystaje do tempa, w jakim obecnie udziela się pomocy materialnej potrzebującym. Nie brakuje zbiórek, których celem jest wspieranie ludzi, którym brakuje środków do życia. W znacznie mniejszym stopniu odczuwa się natomiast potrzebę niesienia pomocy w przypadku głodu duchowego. Skoro istnieją „banki oczu” dla ludzi niewidomych oraz banki krwi dla ludzi chorych na anemię, dlaczego nie miałyby istnieć banki modlitwy dla ludzi upadłych i banki samowyrzeczenia dla grzeszników? Wielu poranionych duchowo podróżnych nie spotyka dobrego Samarytanina, który wlałby olej modlitwy wstawienniczej i wino wynagrodzenia w ich udręczoną duszę.

Św. Teresa od Jezusa de Los Andes

Nie pamiętam dnia mojej Pierwszej Komunii. Z pewnością byłem nim przejęty, ale go nie pamiętam.

Nie pamiętam dnia mojej Pierwszej Komunii. Z pewnością byłem nim przejęty, ale go nie pamiętam. Tym większym szacunkiem otaczam zapiski, które wyszły spod ręki dzisiejszej patronki. Bo mnie dojście do tej dojrzałości i tęsknoty związanej z Najświętszym Sakramentem, o którym pisze w swoim „Dzienniczku”, zajęło wiele, wiele lat. Ona tymczasem to, co chcę państwu zacytować, napisała w wieku zaledwie lat 15. „Dzień mojej Pierwszej Komunii był dla mnie dniem bezchmurnym. (...) Słońce wysyłało swoje promienie, które napełniały moją duszę szczęściem i dziękczynieniem dla Stwórcy. Obudziłam się wcześnie. Mama ubrała mnie i założyła mi sukienkę. Uczesała mi też włosy. Zrobiła dla mnie wszystko, ale ja o niczym nie myślałam. Byłam kompletnie obojętna na wszystko z wyjątkiem mojej duszy dla Boga. Kiedy przybyliśmy na miejsce, zaczęliśmy odmawiać różaniec na Pierwszą Komunię. Zamiast Zdrowaś Maryjo powtarzało się: „Przyjdź, mój Jezu, przyjdź. O mój Zbawicielu, Ty sam przyjdź przygotować moje serce”. (...) Płakałam.  (…) Kiedy zbliżałyśmy się do ołtarza, śpiewano piękną pieśń: „Szczęśliwa duszo”, której nigdy nie zapomnę. Niemożliwością jest opisać to, co zaszło pomiędzy moją duszą a Jezusem. Prosiłam Go tysiąc razy, żeby zechciał mnie wziąć i poczułam po raz pierwszy Jego kochający głos. „O, Jezu, kocham Ciebie, uwielbiam Ciebie”. Prosiłam Go za wszystkimi. Czułam blisko siebie obecność Najświętszej Panny. O, jakże rozszerza się moje serce! Po raz pierwszy odczułam rozkoszny pokój. (…) Od tego dnia ziemia już mnie nie pociągała. Chciałam umrzeć i błagałam Jezusa, aby On mnie zabrał”. Te słowa, jako się rzekło, zapisała w 1915 roku  nasza dzisiejsza patronka, Juana Fernandez Solar, Chilijka z urodzenia. I ktoś mógłby powiedzieć, że jej styl pisania wyraźnie to zdradza - to przecież połączenie pensjonarskich uniesień z naturalną emocjonalnością mieszkańców Ameryki Południowej. Taki sąd byłby jednak dramatycznym spłaszczeniem głębi doświadczenia, które stało się udziałem tej nastolatki. Pięknej, bogato urodzonej i do tego lubiącej zwykłe dla swego wieku rzeczy: grę w tenisa, pływanie, jazdę konno. Z drugiej zaś strony ta sama dziewczynka od 6 roku życia codziennie uczęszcza wraz ze swoją mamą na Mszę świętą. I od tego momentu niezmiennie uważa, że Pan Jezus chce posiąść jej serce na wyłączną własność. Przez cztery lata uparcie domaga się przystąpienia do Komunii św., a gdy dochodzi w końcu do tego w wieku lat 10 to przeżywa ten moment właśnie tak, jak państwo usłyszeli. Czy staje się odtąd święta? Tego nigdy by o sobie nie powiedziała, w zapiskach, które po sobie zostawiła nazywa siebie raczej „grzeszną nicością” lub „zbuntowanym prochem”. Jest porywcza i uparta, ale z drugiej strony pisze także „Myślę, że aby osiągnąć świętość, Bóg pragnie ode mnie nieustannego skupienia, tak ażeby nic ani nikt nie mógł mnie od Niego oderwać. On prosi mnie tylko o to, bo w tym głębokim zjednoczeniu duszy z Bogiem uczę się praktyki wszystkich cnót”. Ta droga zjednoczenia zaprowadzi ją w końcu do Karmelu. Ma 19 lat, gdy przekracza próg klasztoru karmelitanek bosych w Los Andes. 11 miesięcy później umiera na tyfus. I choć wydaje się to być na pierwszy rzut oka marnowaniem przez Boga gigantycznego potencjału tej młodej zakonnicy, to w niedługim czasie klasztor, w którym żyła i została pochowana dzisiejsza patronka, staje się duchowym sanktuarium Chile, a ona sama jest pierwszą Karmelitanką Bosą z Ameryki Łacińskiej wyniesioną do chwały ołtarzy. Jak się nazywa? W domu wołano na nią po prostu Juana, lecz wspominamy ją dzisiaj w Kościele jako świętą Teresa od Jezusa de Los Andes. 

Słowo masz w sercu

Perły ukryte w liturgii słowa odkrywają księża: Szymon Kiera, Tomasz Kusz, Marcin Piasecki i Piotr Brząkalik. Słuchaj codziennie.

Pwt 30, 10-14

Zobacz cykl audycji Radia eM: