01.11.2020

Ilu będzie zbawionych?

To pytanie stawiamy częściej, gdy przychodzi uroczystość Wszystkich Świętych.

Odpowiedzi szukamy dziś w Apokalipsie św. Jana. A księga ta mówi do nas językiem bogatszym niż ten dosłowny. To literatura, która kocha symbole i zagadki, zapraszając do ich odczytania.

Pierwsza podpowiedź, pomagająca w interpretacji, znajduje się w czytanym dziś fragmencie: „Potem ujrzałem wielki tłum, którego nikt nie mógł policzyć, z każdego narodu i wszystkich pokoleń, ludów i języków, stojący przed tronem i przed Barankiem”. Czyli ci, którzy stoją przed tronem Baranka, a więc w gronie zbawionych, to liczba tak duża, że wręcz nie do policzenia. Są tacy komentatorzy księgi, którzy mówią, że nie da się podać ostatecznej liczby stojących przed tronem Baranka, bo ta wciąż się zmienia, każdego dnia przyrasta.

Ale warto wrócić do liczby „sto czterdzieści cztery tysiące”. Profesor Ugo Vanni, wybitny znawca i interpretator Apokalipsy, wyróżnia w księdze kilka rodzajów symbolizmu: kosmiczny, teriomorficzny (symbolika zwierząt), antropomorficzny (symbolika wszystkiego, co odnosi się do człowieka), barw i liczb. Te w księdze mieszają się i często stopniują. Wykładowca Papieskiego Instytutu Biblijnego w Rzymie odczytuje „144 tysiące” jako stopniowanie symboliki liczb. Liczba 144 tysiące, jego zdaniem, jest sumą trzech mnożeń: 12 x 12 x 1000. Pierwsza dwunastka to liczba pokoleń Izraela, druga – to apostołowie Chrystusa Pana, a tysiąc to symbol totalności odnoszący się do sfery Pana Boga. W sumie otrzymujemy wynik: 144 tysiące. To zbawiony lud Starego Testamentu i Kościoła, wierny Bożemu Prawu i uznający w Baranku Zbawiciela świata, wiernie podążający Jego drogami, gotowy „wybielić swe szaty” przez męczeństwo, w krwi Pana Jezusa. A w symbolice barw księgi Apokalipsy biel jest symbolem sfery przynależności do Pana Boga i symbolem męczeństwa. •

Zagubione dzieci szukają Ojca!

Pragniemy wzrastać, dowiadywać się, pokonywać przeszkody, poznawać kogoś, wkradać się w czyjeś serce, spotykać się z nieznanym…

Te pragnienia odczuwamy w sobie jako pewną siłę wypychającą nas ze środka. Nigdy nie zadowolimy się namiastką, gotową teorią, seryjnym produktem. Człowiek szuka tego, co piękne, a gdy znajdzie, pyta, czy nie istnieje coś jeszcze piękniejszego. Ugania się za swym szczęściem, a gdy go dozna, zastanawia się, czy to już wszystko. Pali go niepokój o prawdę, a gdy o niej słyszy, zastanawia się, skąd wziąć pewność. Pascal nazywał człowieka wiecznym żeglarzem, żyjącym między nicością a pełnią. Pełni pożąda, przed nicością truchleje. „Niespokojne jest serce moje, Boże, póki nie spocznie w Tobie”.

Dopadają nas nieraz stany patologiczne, gdy ze swego pragnienia uczynimy idola. Jak tyran rzuci nas ono na kolana i poczujemy na sobie żrący smak nienasyconej ambicji i zachłanności. Jak w przypadku nieszczęśnika, który po znalezieniu dziewięciu garnków pełnych złotych monet i jednego wypełnionego nimi do połowy, zamiast cieszyć się skarbem, rzucił się w nieludzką harówkę, bo pomyślał, że ten dziesiąty, jak inne, trzeba najpierw wypełnić monetami po brzegi. Bywa też i tak, że ludzie z góry rezygnują z własnych pragnień. Rozczarowania nazbyt bolą, lepiej nie ryzykować. Trzeba zgodzić się na życie skurczone do minimum. „Ludzie, po co wam wolność, przecież macie telewizję”. Pewna kobieta nie mogła się zdecydować na wybór zeszytu z krzyżówkami. „Źle sypiam. Nie ma pani czegoś z większą liczbą szarad?” – zapytała kioskarki. Postanowiłem się odezwać i doradzić: „Nocą najlepiej się pomodlić”. Odwróciła się, zmierzyła mnie wzrokiem i wypaliła: „A idź pan w cholerę”.

Tymczasem ludzie lgną do religii, bo wzmaga ona i ukierunkowuje ludzkie pragnienia. Muzułmanie tęsknią do Mekki, buddyści do nirwany, Żydzi do Jerozolimy: „Jeruzalem, jeśli zapomnę o tobie, niech uschnie moja prawica!”. Natomiast odkąd przyszedł Chrystus, ludzka tęsknota osiągnęła nowy, nieznany horyzont: „Popatrzcie, jaką miłością obdarzył nas Ojciec: zostaliśmy nazwani dziećmi Bożymi”. Przeogromny i niedostępny Bóg powiedział: będziesz Moim synem, będziesz Moją córką! Spotkanie z Jezusem zamienia nas w Boże potomstwo. W jedynym Synu Boga możemy także my stać się synami. W Kościele pierwotnym modlitwa „Ojcze nasz” nie była dostępna dla wszystkich. Wręczano ją jak talizman tym, którzy w Chrystusie się odrodzili i przekonali, że Bóg jest płodny. Czułym, intymnym słowem „Abba, Tatusiu” chrześcijanin pielęgnuje najbliższą sobie relację. Jutro dostaniemy jeszcze więcej – mówi św. Jan – zobaczymy Go! Prawosławni wpatrują się w ikony, katolicy w Najświętszy Sakrament. Nie łączą swego szczęścia z tym nędznym i pogubionym światem. Szukają go dalej – w tajemniczym słowie „Ojciec”. •

Umieranie do życia

Czego spodziewamy się dziś po kaznodziei? Chyba nade wszystko słowa o nadziei.

1. Jesteśmy bombardowani informacjami o śmierci. Śmierć wtargnęła w nasz dumny i zadowolony z siebie świat. Rozwiązujemy tyle różnych problemów. Ale wobec tego jednego pozostajemy bezradni. Jesteśmy śmiertelni. Jedynym lekarstwem na ten ból jest nadzieja. Uroczystość Wszystkich Świętych jest świętem naszej nadziei. Dlatego co roku udajemy się na cmentarze. Wspominamy tych, którzy odeszli. Odkrywamy, że pośród melancholii, żalu i tęsknoty płonie w nas światełko w ciemności. To przeczucie, że oni są, że żyją, że jeszcze się z nimi spotkamy. Chrześcijanie zawsze traktowali cmentarze nie tyle jako miejsca żałoby i przemijania, ile jako „ogrody” nadziei. Dlatego na groby przynosimy kwiaty i znicze, znaki miłości i przywiązania, znaki nowego życia. Cmentarze są jak małe rajskie ogrody pośrodku hałasujących miast, są oazami pokoju.

2. „Cieszcie się i radujcie, albowiem wielka jest wasza nagroda w niebie”. Stojąc nad grobami, spoglądamy dziś w niebo, w którym widzimy nie tylko samego Boga. Widzimy tłum świętych. Tych, którzy dotarli do celu pielgrzymki. Wielka wspólnota dobrych ludzi. Kościół co chwilę pokazuje nam konkretne osoby i powiada: „to jest błogosławiony, to jest święty”. Ich życiorysy są bardzo różne. Inne powołania, drogi. Na nich wzloty i upadki. Ale jedno jest wspólne – żyjąc, tracili doczesne życie, dawali siebie. I umierali do życia. Przetrwali godzinę sądu, czyli prawdy o sobie. Wciągnęła ich wspólnota prawdziwego życia. Zwyciężyli. I odtąd są szczęśliwi na wieki. Przejęci tylko tym, żebyśmy my tu, na ziemi, nie zagubili drogi do nieba.

3. Błogosławieństwa są drogowskazami do nieba. Uczą umierania dla siebie, zgody na dawanie siebie, poskramiania pychy, wyciszenia naszego ego. Ukazują drogę pokoju i zaufania Panu pośrodku rozpalonego pieca światowych żądz. Każde z błogosławieństw zakłada jakieś ogołocenie, kenozę, czyli ustąpienie miejsca drugiemu kosztem siebie. Błogosławieństwa są autobiografią Jezusa. Opisują Jego drogę życia. Święty Franciszek modlił się za młodu do Chrystusa: „Daj mi nauczyć się kochać tak, jak Ty kochałeś”. Potem dołączył do tej pierwszej prośby zdanie: „Naucz mnie cierpieć tak, jak Ty cierpiałeś”. Pojął, że można kochać tak jak Chrystus tylko wówczas, gdy jest się gotowym cierpieć tak jak On. Otrzymał stygmaty, potem stracił wzrok. I właśnie wtedy wyśpiewał słynną pochwałę Stwórcy, „Pieśń słoneczną”. Oto radość mimo cierpienia. Święci nie są marzycielami snującymi wizje naprawy doczesnego świata. Święci są realistami. Wiedzą, że miłość i prawda mają swoją cenę. I gotowi są ją płacić. Droga do nieba prowadzi przez zgodę na bycie zranionym, przez ukrzyżowanie. Czyli umieranie do życia.