Chcę być senatorem

Bogumił Łoziński

publikacja 14.07.2011 00:15

O kłamstwach w polityce, dumie narodowej i roli Polski w Unii Europejskiej z prof. Janem Żarynem rozmawia Bogumił Łoziński.

Prof. Jan Żaryn Prof. Jan Żaryn
Jakub Szymczuk

Prof. Jan Żaryn startuje do Senatu z listy Prawa i Sprawiedliwości z okręgu obejmującego powiaty: działdowski, iławski, nowomiejski, ostródzki. Jest historykiem, b. doradcą prezesa IPN, profesorem UKSW oraz m.in. prezesem Stowarzyszenia „Polska Jest Najważniejsza”. Ma 53 lata. Jest żonaty, ma trójkę dzieci.

Bogumił Łoziński: Dlaczego intelektualista zdecydował się na wejście do zawodowej polityki i kandydowanie do Senatu?

Prof. Jan Żaryn: – Gdyż jestem przerażony tym, co dziś dzieje się w polskiej polityce. A ponieważ historia, którą zajmuję się zawodowo, pozwala oceniać współczesność, analizować różne wydarzenia, szczególnie te tworzące politykę, uważam, że jestem kompetentny do tego, aby zostać senatorem.

Co Pana przeraża w naszej polityce?

– Tragizm sytuacji polega przede wszystkim na tym, że prawda jako pewien przekaz komunikacji wewnątrznarodowej została naruszona przez wprowadzenie czegoś, co określam mianem projektu. Projekt może być zarówno kłamstwem, jak i prawdą, a społeczeństwo ma przyjąć do wiadomości, że politycy mają prawo z nim się komunikować zarówno przez kłamstwo, jak i przez prawdę. Taką metodę stosuje PO.

Jakiś przykład?

– Chociażby zabójstwo pracownika biura PiS Marka Rosiaka. Śmierć tego człowieka była niewątpliwie wynikiem nagonki na środowisko PiS. Tymczasem zaraz po tragedii Platforma wysłała Stefana Niesiołowskiego z przekazem do opinii publicznej, że on też mógł być ofiarą. Celem tego kłamstwa było zanegowanie jednoznacznej interpretacji tego zabójstwa jako konsekwencji nagonki na PiS.

Oczywistą prawdę zastąpiono kłamstwem, w efekcie dochodzi do braku komunikacji wewnątrz wspólnoty, a to z kolei powoduje niemożność odróżnienia tego, co jest przekazem rzeczywistym, od tego, co jest przekazem pozorowanym. Inny przykład to użycie aparatu państwowego do zwolnienia szefa CBA Mariusza Kamińskiego, gdy jego postawa naruszyła interesy partyjne PO. Jako powód zwolnienia podano kłamstwo, że to on złamał prawo, podczas gdy było odwrotnie. Innym kłamstwem było wmawianie społeczeństwu przez minister zdrowia Ewę Kopacz, że miejsce tragedii smoleńskiej zostało gruntownie przekopane, podczas gdy jeszcze długo znajdowano na nim szczątki samolotu, a nawet ofiar.

Te przykłady dotyczą PO. Czy ze strony innych partii, na przykład PiS, nie dostrzega Pan podobnych praktyk?

­– PiS nie ma możliwości ich stosować, bo nie ma władzy. Państwo psują przede wszystkim ci, którzy nim przewodzą. I oni ponoszą odpowiedzialność.

A czy mówienie przez Antoniego Macierewicza, że rosyjscy kontrolerzy świadomie sprowadzali polskich pilotów na śmierć, choć nie wiemy, jakimi intencjami się kierowali, nie jest wprowadzaniem kłamstwa do komunikacji wewnątrznarodowej?

– Ja takiego sformułowania nie słyszałem. Panu Macierewiczowi często wkłada się w usta więcej, niż mówi.

To akurat powiedział na pewno, ale weźmy inny przykład: gdy Jarosław Kaczyński mówi, że „śląskość to zakamuflowana opcja niemiecka”, czy nie przekracza granicy prawdy w opisie rzeczywistości?

– Słowa Jarosława Kaczyńskiego były reakcją na dopuszczenie przez PO do samorządu śląskiego jako koalicjanta ludzi zainteresowanych rozdzieleniem śląskości od polskości. Śląskość rozumiana jako próba separatyzmu od polskości idzie w parze z niemiecką tradycją ekspansji na Wschód.

Tyle że ci separatyści to Ruch Autonomii Śląska, a nie „śląskość”, jak stwierdził prezes PiS.

– Być może dokonał nieprecyzyjnego skrótu myślowego. Na pewno nie chodziło mu o traktowanie Ślązaków jako potencjalnych nie-Polaków. Przypomnę, że polskość w naszej tradycji wiąże się z różnorodnością, w której mieścił się i Ślązak, i Kaszub. Przed wojną w tych regionach przeważały – odpowiednio – sympatie chadeckie, piłsudczykowskie oraz narodowe, a nie antypolskie.

Może się Pan spotkać z oskarżeniem, że dostrzega negatywne zjawiska tylko po jednej stronie sceny politycznej.

– W tym przypadku nie było to zafałszowanie, tylko zbyt skrótowe określenie skomplikowanego problemu.

Jak chce Pan odkłamać rzeczywistość publiczną?

– Według mnie, naturalną skłonnością polskiego narodu jest chęć budowania wspólnoty, a nie bycia rozbijanym i atomizowanym. To jest stan bezpieczeństwa dla polskich rodzin. Zarówno śmierć Jana Pawła II, jak i żałoba po tragedii smoleńskiej pokazały umiejętność Polaków do budowania takiej wspólnoty. A państwo powinno być gwarantem tego bezpieczeństwa. Swoją obecność w polityce rozumiem jako tworzenie Polakom warunków do odczuwania tego komfortu. Przedstawiciele narodu wybrani czasowo do zarządzania państwem nie mogą bowiem zajmować się głównie pilnowaniem, by za nic nie być odpowiedzialnym.

A czy PiS, któremu opozycja zarzuca dzielenie Polaków, taką wspólnotę narodową buduje?

– Do końca tego nie wiem. Moją ojczyzną, której służę, jest Polska, a nie dana partia. Jednak według mnie, PiS zbliża się do tego celu w najlepszy sposób. Zarzuty wobec PiS mają charakter medialny, niektóre środowiska, np. „Gazeta Wyborcza” czy Radio TOK FM, są zainteresowane tworzeniem pozornej rzeczywistości, z której mają powstać realne konsekwencje. Ja taki mechanizm nazywam propagandą i manipulacją, której ojcami byli najgorsi z najgorszych, mistrzowie okłamywania społeczeństwa.

Gdy był Pan szefem Biura Edukacji Publicznej, padały zarzuty, że IPN jest polityczną przybudówką PiS. Czy Pana obecne kandydowanie z listy tego ugrupowania nie potwierdza tych tez?

– Prezes IPN prof. Leon Kieres po zakończeniu kadencji kandydował z listy PO. Nie mógł? W IPN pracują historycy o bardzo różnych sympatiach politycznych i mamy do tego pełne prawo. Moje poglądy nie tylko nie dominowały w BEP, ale były wręcz marginesem. Ocena o rzekomym sprzyjaniu IPN Prawu i Sprawiedliwości jest nieprawdziwa.

Jako historyk zajmuje się Pan narodową demokracją, nie ukrywa też, że poglądy narodowe są mu bliskie. Na czym dziś polega myślenie w kategoriach narodowych?

– Politycy polscy winni mieć instynkt narodowy, wiedzieć nadal, co służy wspólnocie, a co jej byt pogarsza, na każdym szczeblu decyzyjnym. Albo się ten instynkt ma, chce się mieć, albo się z nim walczy. Wspólnota narodowa została wytworzona w naturalny sposób i jest bezpiecznym miejscem rozwoju człowieka we współczesnej Europie. Podtrzymywanie tej wspólnoty jest naszym patriotycznym obowiązkiem. Polskość, podobnie jak dla Francuzów poczucie tożsamości francuskiej, jest na razie najdoskonalszym narzędziem kształtowania się dobrych, porządnych, uczciwych ludzi, a tylko tacy tworzą dobro wspólne. Wspólnota narodowa służy więc rozwojowi jednostki, jak i takim wartościom jak pokój na świecie czy dążenie do komunikacji w warunkach globalnych.

Patriotyzm narodowy jest dziś zastępowany przez patriotyzm europejski, w którym wspólnota ma mieć wymiar europejski. Jak Pan ocenia to zjawisko?

– Wspólnota europejska nie istnieje, jest tylko nazwą, projektem. Biurokratyczny twór pod nazwą Unia Europejska nie opiera się na wyższych wartościach, takich jak miłość, honor, zobowiązanie. W rzeczywistości propagatorzy Unii jako ponadnarodowej wspólnoty mogą doprowadzić do zniszczenia tych wartości, odnoszących się do realnego bytu: narodu.

Jest Pan eurosceptykiem?

– Nie. Uważam, że każdy naród wytwarza pewne wartości, powinien je odczytać i dzielić się nimi z resztą europejskich krajów. Taka była koncepcja ojców założycieli Unii Europejskiej jako wspólnoty ekonomicznej opartej na wspólnych wartościach wypływających z chrześcijaństwa. Dziś Unia jest w kryzysie, bo te wartości odrzuciła.

A jakimi wartościami może się dzielić Polska?

– Niewątpliwie pontyfikatem Jana Pawła II, wszystkimi wartościami etycznymi, które nam zostawił. On dał Polakom wielkie poczucie narodowej godności i dumy. Pokazał, podobnie jak nauczanie Kościoła, że szczęśliwy człowiek to ten, który traktuje swe życie w kategoriach zadania i stale pracuje nad swoim sumieniem, który nie uznaje wygody życia i ucieczki od realnych problemów za szczyt marzeń. Liberalizm współczesny, w wersji „lewackiej”, kusi zaś kolejnym projektem uszczęśliwiania człowieka na siłę: „Tylko trzeba zabić nienarodzonych, staruszków, a jeszcze uznać, że kazirodztwo to kolejny przejaw miłości, i jeszcze, i jeszcze… Bo ludzie chcą!”. Które przesłanie powinniśmy wnosić do Unii?

Jak to zadanie realizujemy?

– Bardzo słabo. Niestety, jako wspólnota narodowa nie jesteśmy w stanie podjąć na arenie europejskiej dyskursu o wartościach, w którym nasze doświadczenie byłoby pewną propozycją w dialogu ogólnoeuropejskim. Dzieje się tak, ponieważ wiodąca medialnie część polskiej inteligencji jest bardziej zainteresowana paneuropejskimi mrzonkami niż wspólnotą narodową, oni wręcz się wstydzą polskości – tej tradycyjnej, pobożnej, dowcipnej i gościnnej zarazem, uśmiechniętej szczerze, a nie „po angielsku”.

Kościół jest obecnie bardzo krytykowany przez liberałów i lewicę z powodu rzekomego zaangażowania politycznego. Jaka jest Pana opinia na temat udziału Kościoła w życiu publicznym w obecnej Polsce?

– Dla mnie wzorem obecności Kościoła w życiu publicznym jest posługa prymasa Stefana Wyszyńskiego, dlatego odczuwam dyskomfort, patrząc na obecną postawę przedstawicieli Kościoła w Polsce. W Episkopacie mamy bardzo dużo mądrych i pobożnych biskupów. Jednak nie są oni w stanie albo nie chcą wziąć na siebie odpowiedzialności za funkcjonowanie Kościoła w przestrzeni publicznej jako nauczyciela wszystkich Polaków, od ochrzczonego dziecka do premiera i prezydenta Polski. To samowykluczenie się z tej roli jest wielką szkodą dla kondycji narodowej i dla samego Kościoła.

Być może biskupi obawiają się przekroczenia granicy, za którą są oskarżani o zaangażowanie polityczne.

– Nie ma granicy dla pełnienia przez Kościół funkcji nauczyciela całego narodu. Nie ma takiej sfery życia narodu, którą Kościół może porzucić, za którą może nie czuć się odpowiedzialny.