„Czerwone maki”- solidne kino wojenne. Czy to wystarczy?

Łukasz Adamski

|

Gość Niedzielny

publikacja 05.04.2024 12:52

Dostajemy kino wojenne na przyzwoitym poziomie, które nie każe nam się wstydzić za naszą kinematografię, co przecież w ostatnich latach nie było rzadkie.

„Czerwone maki”- solidne kino wojenne. Czy to wystarczy? mat. prasowe

Brak superprodukcji o bitwie o Monte Cassino był symbolem zaniechań w polskiej kinematografii historycznej w III RP. Oczekiwania wobec „Czerwonych maków” Krzysztofa Łukaszewicza są więc ogromne. Efektem jest solidne, ale schematyczne kino wojenne, które nie jest polską „Dunkierką”, jak reklamuje dystrybutor. Niemniej jednak dobrze się ten film ogląda, choć nie jest wielkim technicznym progresem w stosunku do poprzedniego wojennego filmu reżysera- „Orlęta. Grodno 39”. Ja bym chciał zobaczyć wersję z punktu widzenia niedźwiadka Wojtka.

My nie Hollywood

Możliwe, że jest to zresztą największy błąd dystrybutorów polskiego kina wojennego. Po co porównywać się do Hollywood, gdzie budżety są nieporównywalnie większe nie tylko ze względu na gwiazdorskie gaże aktorów? Nie lepiej od razu pozycjonować takie filmy, jak „Czerwone maki” bliżej polskiego kina wojennego spod znaku „Miasta 44” Jana Komasy czy nawet „Demonów Wojny według Goi” Władysława Pasikowskiego? Polecam przypomnieć sobie klasyk reżysera „Psów” z 1998 roku (jest obecnie dostępny na Netflix), by zobaczyć, że pewne schematy polskiego kina wojennego pozostają niezmienne bez względu na sposób finansowania polskiego kina i mody w tym gatunku w kinie światowym. Pasikowski grał schematem kina swojego ukochanego Jean Pierre Melville’a („Samuraj”, „Glina”, „Armia Cieni”) z romantycznym twardzielem w centrum kina akcji w mundurze polskiej armii i twarzą Bogusława Lindy. Komasa skonfrontował się natomiast z legendą (romantyczną i krytyczną) Powstania Warszawskiego i samego „Kanału” Andrzeja Wajdy. Musiał więc mimo woli dotknąć drażliwych narodowych dysput o sensie Powstania. Łukaszewicz miał łatwiejsze zadanie, bo bitwa o Monte Cassino to symbol heroizmu, który łączy wszystkich Polaków. Jednocześnie reżyser chciał zuniwersalizować historię i dopasować ją do współczesnej społecznej percepcji wojny.

Z ziemi polskiej…

Podobnie jak w „Legionach” Dariusza Gajewskiego głównym bohaterem w „Czerwonych makach” jest wątpiący w sens wojny młodzieniec Jędrek (Nicolas Przygoda), który wraz tysiącami Polaków przeżył bolszewickie łagry i razem z Armią Andersa przez Iran dostał się do Włoch. Poznajemy go jako złodziejaszka, który kradnie leki z brytyjskiego szpitala w Iranie. Drobny kombinator, którego przeżycia uczyniły nieczułym na wielkie idee, heroizm i poświęcenie serce okazuje tylko przy Poli (Magdalena Żak). Przeżyli razem gułag i tułaczkę, ale ich percepcja wojny jest zupełnie inna. Pola służy jako pielęgniarka i sanitariuszka na polu bitewnym. Brat Jędrka Stanisław (Szymon Piotr Warszawski) jest zaś oficerem wojsk pancernych, którego oddział jest rzucony na pierwszą linię walk o wzgórza Monte Cassino. Jędrek trzyma się z dala od frontu. Nie chce by jego brat poniósł „bezsensowną ofiarę” w wojnie, która w jego mniemaniu nic nie zmieni. Woli więc opiekować się ikonicznym niedźwiadkiem Wojtkiem. Jędrek to bystry i pełen wewnętrznej złości chłopak, co dostrzega korespondent wojenny wzorowany na Mielchiorze Wańkowiczu (Leszek Lichota), który bierze go pod swoje skrzydła podczas kluczowej bitwy o wzgórze. Jędrek obserwuje wojnę przez obiektyw aparatu i coraz wyraźniej dostrzega, co kryje się za motywacjami młodych polskich żołnierzy, idących dumnie z orzełkiem na piersi w stronę klasztoru z wystającymi niemieckimi lufami.

Klasyka za 36 milionów

Łukaszewicz w bezpieczny sposób gra więc znaczonymi kartami kina wojennego. Wielka miłość rodząca się w ogniu kul, dojrzewanie w potoku krwi swoich kolegów, konflikt z bratem będący przenośnią konfliktów narodowych i w końcu rozdarcie między skrajnym indywidualizmem i poświęceniem dla wspólnoty- wszystko już to widzieliśmy w klasyce gatunku. Łukaszewicz dostał do rąk 36 milionów złotych, wiedząc, jak wielka odpowiedzialność na nim ciąży. Został przecież wynajęty do posklejania jeszcze droższego „Raportu Pileckiego”, który w początkowej fazie był autorskim kinem Leszka Wosiewicza. Asekuracyjnie unika reżyser „Czerwonych maków”, jakichkolwiek ekstrawagancji narracyjnych, ale też głębszych filozoficzno-egzystencjalnych rozważań, które nie są przecież obce wojennym freskom („Cienka czerwona linia” Terrence’a Malicka) czy modnej ostatnio refleksji o cenie heroizmu („Na zachodzie bez zmian” Edwarda Bergera) tudzież religijnym aspektom wojny ("Przełęcz ocalonych” Mela Gibsona). Łukaszewicz idzie w stronę tradycyjnego raportu z pola bitwy. Podejrzewam, że niemądre ataki części prawicy na jego „Orlęta. Grodno 39” również spowodowały, że „Czerwone maki” są do bólu poprawne i zachowawcze. Tamten film był nowatorskim spojrzeniem na losy Polaków we Lwowie oczami żydowskiego dziecka, który pragnie zostać Polakiem. Sam pomysł „Orląt…” był intrygująco drażliwy. Wywołał jednak kontrowersje, z których tłumaczyć się musiał nawet ówczesny minister kultury.

Brak epickiego oddechu

Nie tylko pod względem oryginalności samej historii „Czerwone maki” są regresem w stosunku do tamtego filmu Łukaszewicza. Widać wyraźnie, że ten reżyser najlepiej się czuje w wąskich przestrzeniach. To co sprawdzało się w batalistycznych scenach walk na krętych uliczkach Lwowa (w niedofinansowanej „Karbali” opowiadającej o bitwie Polaków i Bułgarów w Iraku dorabiał pomysłowością), na wzgórzach Monte Cassino pokazuje różnice między wojennym kinem polskim i amerykańskim. Nie jest to drażniące, ale nie pozwala nabrać filmowi niezbędnego epickiego oddechu. Bitwa II korpusu była spektakularna i należy do największych osiągnięć polskiej armii w jej historii. Łukaszewicz nie przez przypadek jej najważniejszą część pokazuje w nocy, gdy można w cieciu ukryć wszystkie budżetowe ograniczenia. Finałowy atak na wzgórze jest również pokazany głównie z puntu widzenia Jędrka i ogranicza się do starcia z kilkoma niemieckimi żołnierzami. Można wręcz odnieść wrażenie, że dostajemy wyrywek bitewnych scen z większego serialu wojennego, jak „Kompania Braci” czy „Pacyfik”, które służą rozbudowie konkretnej postaci bardziej niż pokazaniu istoty bitwy.

Dowiadujemy się oczywiście o wadze, jaką miała bitwa o klasztor. Mówi o tym generał Anders (Michał Żurawski), który gorzko zapowiada zapomnienie przez Aliantów heroizmu Polaków, których ostatecznie sprzedano przecież w niewole Sowietom. Starałem się podczas seansu wczuć w młodego widza, który może nie wiedzieć o istocie bitwy dla marszu na Rzym. Dowiaduje się on o tym, że Amerykanie, Brytyjczycy i Nowozelandczycy góry nie zdobyli, a zrobili to Polacy i słyszy, że bez zdobycia klasztoru, Sowieci jeszcze szybciej doszliby do Berlina. O wszystkim widz jest informowany z ust dowództwa, ale dramaturgicznie nie ma to swojej wagi. W tym miejscu brakuje właśnie hollywoodzkiego podkręcenia patosu w patriotycznym sosie. Operator Arkadiusz Tomiak (jak zawsze w kinie wojennym) staje na wysokości zadania. Jego zdjęcia są dynamiczne, realizm i brutalność wojny są zachowane. Poza wiarygodną parą głównych Jędrka i Poli oraz charyzmatycznym jak zawsze Leszkiem Lichotą, na uwagę zasługują epizody Mateusza Banasiuka i Bartłomieja Topy, który jest stałym współpracownikiem Łukaszewicza. Brakuje jednak jeszcze kilku głębiej napisanych postaci żołnierzy, którzy reprezentowaliby większą paletę emocjonalną polskich bohaterów nie ze spiżu, ale krwi i kości. Przecież „Pluton” Olivera Stone’a czy „Szeregowiec Ryan” Stevena Spielberga jest zapamiętany dzięki wyrazistym postaciom nawet w najmniejszych epizodach.

Nie ma wstydu

Ważne jednak, że dostajemy kino wojenne na przyzwoitym poziomie, które nie każe nam się wstydzić za naszą kinematografię, co przecież w ostatnich latach nie było rzadkie.  „Czerwone maki” charakteryzują się poprawnie napisanym scenariuszem i są solidne w warstwie wizualnej. Mają więc coś, czego nie udało się twórcom dwóch filmów o Dywizjonie 303. Angielsko-polska wersja z Marcinem Dorocińskim „303. Bitwa o Anglię” Davida Blaira miała dobry scenariusz i fatalne efekty specjalne, natomiast satysfakcjonujący batalistycznie „Dywizjon 303. Historia prawdziwa” Denisa Delicia miał oklepany i miałki scenariusz. Łukaszewicz wychodzi ze swojego ataku na górę obronną ręką, mając u boku misia Wojtka, który w wersji CGI wygląda naprawdę zacnie. Czy to wystarczy, byśmy byli usatysfakcjonowani pierwszym polskim filmem o Monte Cassino? Polacy są spragnieni opowieści o własnym heroizmie, więc pewnie i ten film wywoła spory. Ja natomiast chętnie zobaczyłbym spin off widziany oczami niedźwiadka Wojtka, który może bez strachu zlustrowałby polską duszę i pokazał każdy odcień polskiego heroizmu? Jerzy Skolimowski we wspaniałym „IO” pokazał przecież świat oczami osiołka.

ŁUKASZ ADAMSKI - krytyk filmowy i publicysta. Dyrektor artystyczny festiwalu Freedom Film Festiwal/Kameralne Lato. Laureat nagrody Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej w kategorii "krytyka filmowa". Współautor audycji filmowych w Polskim Radio24, Radio Dla Ciebie i Polskim Radio Olsztyn. W TVP Kultura był współgospodarzem "Czwartkowego Klubu Filmowego" i "Wieczoru Kinomana", prowadzącym studio festiwalowe na międzynarodowym festiwalu EnergaCamerimage oraz na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Autor licznych wywiadów z filmowcami z polski i Hollywood.

„Czerwone maki”- solidne kino wojenne. Czy to wystarczy?   mat. prasowe

 

Dziękujemy, że z nami jesteś

To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.

W subskrypcji otrzymujesz

  • Nieograniczony dostęp do:
    • wszystkich wydań on-line tygodnika „Gość Niedzielny”
    • wszystkich wydań on-line on-line magazynu „Gość Extra”
    • wszystkich wydań on-line magazynu „Historia Kościoła”
    • wszystkich wydań on-line miesięcznika „Mały Gość Niedzielny”
    • wszystkich płatnych treści publikowanych w portalu gosc.pl.
  • brak reklam na stronach;
  • Niespodzianki od redakcji.
Masz subskrypcję?