Brat Jan, który był księdzem. Wspomnienie o ks. Janie Kaczkowskim w 8. rocznicę śmierci

Błażej Kmieciak

|

Gość Niedzielny

publikacja 28.03.2024 08:30

Brakuje tego ironicznego onkocelebryty, który zatrzymywał wierzących i tych, którzy „Kościołowi się nie narzucają". Wielokrotnie wspominał, że jego kapłaństwo, z racji słabego wzroku, nie było traktowane zbyt poważnie – pisze dla „Gościa Niedzielnego” prof. Błażej Kmieciak.

Brat Jan, który był księdzem. Wspomnienie o ks. Janie Kaczkowskim w 8. rocznicę śmierci Ks. Jan Kaczkowski. HENRYK PRZONDZIONO /Foto Gość

Wielki Czwartek, święto wszystkich kapłanów, a w tym roku to też kolejna, ósma już rocznica śmierci ks. Jana Kaczkowskiego. Dacie wiarę, że mało brakowało, a nie zostałby księdzem?! Głównym powodem miał być jego bardzo słaby wzrok. Najpierw nie przyjęli go z tego powodu jezuici. Później, dzięki interwencji swojego taty u Macieja Płażyńskiego, który znał arcybiskupa, został przyjęty do seminarium duchownego.

Kapłaństwo Jana było jakieś inne, podobnie jak On był inny. Jako kleryk miał przezwisko "skaner": gdy czytał - będąc osobą słabowidzącą - musiał być pochylony, by dostrzec litery. Cecha ta sprawiła, że, jak wielokrotnie wspominał, jego kapłaństwo nie było traktowane zbyt poważnie przez ówczesną, gdańską hierarchię. On jednak zaskoczył. Nie tylko skończył podyplomowo specjalistyczne studia z bioetyki, ale także obronił świetny doktorat z teologii moralnej dotyczący godności człowieka umierającego. I tu jego nauczanie o dylematach w medycynie było także inne. Będąc księdzem, świetnie łączył magisterium Kościoła z naukami przyrodniczymi.  Gdy pytano go, jak myśli, dlaczego ma glejaka mózgu (a wcześniej nowotwór nerki), ze znaną sobie ironią mówił, że raka nie zsyła siedzący na chmurce mściwy Bóg. Choroby i zaburzenia nie wynikają z braku wiary, lecz z konkretnych zaburzeń w funkcjonowaniu komórek ludzkiego organizmu. Temat komórki potrafił jednak mocno pożenić z teologią. Z zapałem opowiadał, że fenomen Stwórcy polega na tym, że zdecydował się "wejść w biologię człowieka". On stał się człowiekiem. 

Wiele razy zastanawiałem się, jak księża postrzegali Jana i jego ekscentryzm. Studiujący u niego klerycy nie mieli łatwo. Bardzo mocno zaznaczał, że seminarium nie można sprowadzać do "technikum ślubno - pogrzebowego". Z powołania jednak nie kpił. W rozmowach z red. Kasią Jabłońską wspominał, już będąc poważnie chorym, że pragnie, by koniec jego dni miał miejsce w trakcie odprawiania Eucharystii. O kapłaństwie mówił bardzo mocno, jednoznacznie krytykując hipokryzję jego współbraci, którzy prowadzą podwójne życie, np. utrzymując intymne kontakty z kobietami. Za swój wzór stawiał sobie papieża Benedykta XVI, którego z pasją cytował w jednym z programów Tomasza Lisa, który nie krył, ze wizyta tego gościa była dla niego ważna.

"Nie mów ludziom o Bogu, kiedy nie pytają, ale żyj tak by pytać zaczęli." -mawiał św. Jan Maria Vianey, który, podobnie, jak ks. Kaczkowski miał bardzo trudną drogę do święceń.  Ten cytat bardzo mocno oddaje specyfikę i unikalność kapłaństwa twórcy Hospicjum św. O. Pio w Pucku.

Z jednej strony był księdzem bardzo wiernym nauczaniu Kościoła, wręcz zafascynowanym liturgią trydencką, a z drugiej był szczerze podziwiany i cytowany przez krytyków duchowieństwa. Z dużym dystansem i uśmiechem pod nosem mówił o doświadczeniu spotkania z ruchami charyzmatycznymi, a jednocześnie mówiąc o Bogu, zatrzymywał tych, których temat wiary już dawno temu znudził.

Myślę, że Jan miał wiele wad, jak każdy. Znajoma dziennikarka wspominała mi, że po pierwszym spotkaniu uznała, że jest on bucem i gburem. Jednocześnie ten osobliwy jegomość siedząc w sutannie potrafił z dystansem do siebie i mądrością skupić uwagę setek młodych ludzi, którzy słuchali go z zapałem na jednym z Przystanków Woodstock.

Brakuje mi go. On, kilka lat ode mnie starszy, podobnie, jak ja słabowidzący bioetyk, bardzo szybko zatrzymał mnie swoim sposobem pokazywania świata. Dwa razy minęliśmy się: raz gdzieś na ulicy w Warszawie, innym razem na Uniwersytecie Medycznym w Łodzi, gdzie na pożegnanie kiwnęliśmy do siebie z uśmiechem. 

Dwa lata po śmierci Jana, na zaproszenie powstałej wówczas Fundacji jego imienia, wygłosiłem wykład na tzw. Areopagu Bioetycznym. Jego pomysłodawcą był ks. Kaczkowski. Miałem opowiedzieć studentom medycyny, na czym polegała unikalność, z jaką ten ksiądz opowiadał o bioetyce. Okazało się, że na sali byli jego rodzice. Po wykładzie podeszła do mnie jego mama. Pani Helena Kaczkowska spojrzała na mnie i stwierdziła, że trochę przypominam jej syna. Podziękowałem, bo było to bardzo mile. Dzisiaj jednak myślę, że zwłaszcza w Wielki Czwartek nie można o Janie zapomnieć, trzeba przypominać, że świetnym kapłanem był.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.