Posługa w hospicjum. „Jeszcze się kiedyś przytulimy”

Barbara Gruszka-Zych Barbara Gruszka-Zych

|

GN 13/2024

publikacja 28.03.2024 00:00

O umieraniu, byciu człowiekiem i radości z każdego dnia mówi ks. Mariusz Biśta.

Posługa w hospicjum. „Jeszcze się kiedyś przytulimy” roman koszowski /foto gość

Barbara Gruszka-Zych: Nieraz, kiedy zaczynamy chorować, czujemy, jakbyśmy stawali przed Bogiem nadzy.

Ks. Mariusz Biśta:
I w tej bezradności pojawia się szansa, że pozwolimy się Bogu ubrać, jak chce. Dla nas śmierć jego Syna na krzyżu nie jest, jak dla Izraelitów, śmiercią przeklętego, znakiem, że Bóg się od nas odwrócił. Przez Jezusa Chrystusa Bóg wchodzi w każdą, nawet najgorszą sytuację. Nie ma takiej ciemności w naszym życiu, której nie zdołałby rozświetlić.

Chorzy, przychodząc do hospicjum, często szukają takiego światła.

I znajdują je, bo ono płynie z doświadczenia przebywania we wspólnocie. Choroba nie tylko otwiera na przyjęcie pomocy drugiego, ale też inspiruje ofiarodawców. Wiele osób nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, że ma wielką zdolność niesienia pomocy potrzebującym. Szczególnie w hospicjum widać, jak wielu decyduje się na pomaganie w sytuacji, kiedy mogłoby się wydawać, że nie da się pomóc. Wśród naszych wolontariuszy są ludzie w różnym wieku, od młodzieży po prawie 90-latków. Podobną ofiarność obserwuję też, odwiedzając podopiecznych hospicjum domowego, gdzie widać niesamowitą mobilizację rodzin. Bo wszyscy jesteśmy powołani do miłości i to odkrycie otwiera przestrzenie, z których nie zdawaliśmy sobie sprawy.

A Ksiądz przeżył moment takiej bezradności?

Tak, dwa razy. Najpierw piętnaście lat temu, podczas towarzyszenia w chorobie tacie, i cztery lata później, kiedy sam zachorowałem. Mój tata był jeszcze dość młody – miał 52 lata i przez ponad rok pozostawał pod opieką Hospicjum Cordis. Już byłem księdzem, posługiwałem w hospicjum, więc mogłem przy nim być. Czułem wtedy ogromną bezradność nie tylko z powodu jego cierpienia, ale też dlatego, że mój najmłodszy brat miał zaledwie 11 lat i nie mogłem sobie wyobrazić, co będzie przeżywał, kiedy zostanie bez taty.

Co dodało wtedy Księdzu sił?

Odkryłem, jak ważna jest obecność. Mogłem dać tacie tylko – albo aż – swoją obecność. Ale też sam czułem cichą obecność pracowników i wolontariuszy hospicjum, towarzyszących odchodzącym.

A kiedy Ksiądz dowiedział się, że jest chory…

Długo stawiano diagnozę. A kiedy już ją usłyszałem, zamiast myśleć, że to wyrok, zrobiłem to, co robi wielu – wszedłem w swoje obowiązki, starałem się odsunąć prawdę o tym, co mnie dotknęło. Ale kiedy stawałem się coraz słabszy, musiałem zrezygnować z różnych aktywności. Czułem się też osamotniony, bo wiele osób, dowiadując się, że ich bliski cierpi na ciężką chorobę, nie wie, jak się wobec niego zachować. Często wygodniej jest wtedy się odsunąć.

Czuł Ksiądz strach przed tym, co się może zdarzyć?

Nie odczuwałem jakiegoś większego lęku, choć cały czas obawiam się cierpienia, niepewności, martwię się, co stanie się z moim ciałem. Miałem jednak poczucie, że Pan Bóg najlepiej wie, czy zostanę tu, czy będzie chciał mnie zaprosić do siebie, a ja godziłem się na jedno i drugie. To była łaska, że zabrał mi lęk przed śmiercią. Miałem mocną nadzieję, że śmierci już nie ma, bo Chrystus ją zwyciężył.

Można Księdzu zazdrościć.

W takim podejściu pomogło mi wcześniejsze towarzyszenie w chorobie tacie. Widziałem, że gdy odchodził, czuł się spełniony.

Co ma Ksiądz na myśli?

Całe życie umiał kochać i doświadczał miłości od tych, którym ją dawał. Oczywiście nie był idealny, miał swoje wady i słabości, ale po prostu kochał nas – swoje dzieci i żonę, naszą mamę, a myśmy o tym wiedzieli. Potrafił też służyć innym swoimi zdolnościami w pracy zawodowej. Dziś nie mam wątpliwości, że w niebie wstawia się za nami. To jest dla mnie tak samo pewne jak to, że Chrystus zmartwychwstał.

A Ksiądz czuje się spełniony?

Tak, zarówno jako prezbiter, jak i jako człowiek. Jestem pewien, że to wynik kilku praktyk, którym jestem wierny. Pierwszą jest codzienne czytanie Pisma Świętego. Mam naprawdę fizyczne doświadczenie mocy słowa Bożego podczas spotkań ze wspólnotą neokatechumenalną, ale też w hospicjum. Czasem, kiedy sprawuję liturgię późnym wieczorem, myślę, że najlepiej byłoby już być w domu i odpocząć. Ale słucham wtedy słowa i czuję, że nabieram sił. Albo gdy otwieram Pismo Święte, ale nie po to, by przygotować homilię czy kazanie rekolekcyjne, tylko z chęci spotkania ze nim, mam doświadczenie jego mocy. Jako że z natury jestem bardzo przekorny i wciąż mam mnóstwo pytań i wątpliwości, Bóg często daje mi niejednoznaczną odpowiedź. Ale najważniejsze, że stale mam pewność, iż ze mną rozmawia i jest przy mnie obecny.

A dzisiaj na jaki biblijny fragment Ksiądz trafił?

Na zachętę, żeby nie rezygnować z relacji, walczyć o nie. Jak ci zależy, to się znajdzie czas, żeby się z kimś spotkać i porozmawiać. A ostatnio miałem dwa intensywne tygodnie – kurs „Nowe życie”, obowiązki hospicyjne, kampania 1,5 proc., impreza rowerowa… I właśnie dziś Pan Bóg konkretnie się upomniał o czas dla Siebie w tych moich bliskich. Równie ważne jak czytanie słowa Bożego jest doświadczenie wspólnoty. Poczucie, że mam wokół ludzi, którzy kochają mnie za darmo i ta miłość nie pochodzi z nich. Dlatego nigdy nie wyobrażałem sobie nieba jako izolatki. Ale żyjąc we wspólnocie, trzeba nieustannie uczyć się przebaczać i prosić o przebaczenie – praktykować wielką sztukę umierania dla siebie. Bo to, że kolejny raz przyjmuję kogoś drugiego z jego trudnym charakterem, a nawet kogoś, z kim może w ogóle nie chciałbym się spotkać, to jakiś rodzaj śmierci, wyrzeczenia się siebie. To wielka tajemnica wspólnoty, którą buduje Chrystus. Tylko dzięki Niemu mogę mieć z tyloma ludźmi wręcz rodzinną relację, doświadczać ich życia – i wiem, że oni podobnie doświadczają mojego. Stale też odkrywam tajemnicę chrztu jako zanurzenia w śmierć i zmartwychwstanie Chrystusa. Staram się nie zapominać o niej pośród codziennych spraw – sprzątania, rozmów, jazdy na rowerze.

Przez 15 lat posługi w hospicjum towarzyszy Ksiądz umieraniu. To musi być za każdym razem wyzwanie.

Gdyby przestało mnie to poruszać, to byłby znak, że trzeba stąd odejść. Umieranie jest dla mnie zawsze doświadczeniem bolesnym. Zwłaszcza kiedy towarzyszę chorym, z którymi zbudowałem relację. Wtedy pojawiają się smutek, łzy. Może je też wywołać widok rodziny umierającego – kochającej żony, dzieci, wnuków. Albo człowieka samotnego, który pragnął spotkania, a z różnych powodów nie mógł go doświadczyć. Zawsze, kiedy towarzyszę umierającemu, mam głębokie przeświadczenie, że kiedy ja go trzymam za jedną rękę, za drugą trzyma go Chrystus. To jest dla mnie za każdym razem spotkanie z Chrystusem.

Jednak cielesność wygasa, duch odchodzi.

Odchodzi, ale przecież wróci. Wszystkich tych ludzi jeszcze spotkam, usłyszę, jeszcze się do siebie przytulimy. Nie umiałbym żyć bez tej nadziei na zmartwychwstanie, wierząc jedynie w życie po śmierci w przestrzeni ducha. Pan Bóg jest konsekwentny i stworzył nas z duszą i ciałem, pragnąc nas na wieki właśnie takimi. On pokazuje swoją wielkość przez to, że słabego, ukrytego w ciele człowieka dotyka swoją mocą i pragnie z nim spędzić wieczność.

Ale pewnie od niejednego z podopiecznych musiał Ksiądz usłyszeć, że Boga nie ma?

Człowiek cierpiący ma prawo się buntować albo mieć pretensje do Pana Boga, nawet jeśli nie nazywa go Bogiem…

…ale losem…

To tylko potwierdza moje doświadczenie Boga, który nie odtrąca człowieka, nawet jeśli są w nim bunt i niezgoda. Mam przekonanie, że Bóg nie obraża się na mówiącego Mu, że Go nie ma. A to, jak przychodzi do takiego człowieka, pozostaje tajemnicą. Kogoś, kto mi mówi, że Boga nie ma, nie przekonuję na siłę, że On jest. Ufam, że ja Go wnoszę w życie tego człowieka. „Na świecie jest wielu, dla których jedyną Ewangelią, jaką przeczytali, będzie moje życie” – powiedziała kiedyś matka Teresa z Kalkuty. Moja obecność przy chorym daje mi nadzieję, że i Chrystus jest przy nim. Ale trzeba pamiętać, że od Boga jesteśmy istotowo różni – on jest Stwórcą, a my stworzeniem. Mam nadzieję, że czeka nas cała wieczność na odkrywanie tych tajemnic.

Dla mnie tajemnicą jest to, skąd ma Ksiądz taki nawracający na radość uśmiech?

Stale czuję radość płynącą z bycia chrześcijaninem i człowiekiem.

Nieraz prosimy kogoś: „bądź człowiekiem”.

Łaska buduje na naturze. Żeby być dobrym chrześcijaninem, najpierw trzeba być dobrym człowiekiem. W perspektywie chrześcijańskiej antropologii jedno wynika z drugiego. Przecież Bóg, kiedy stworzył człowieka, powiedział, że jest on dobry.

Ks. Mariusz Biśta

kapelan i członek zarządu Hospicjum Sosnowieckiego im. św. Tomasza Apostoła, gdzie pracuje od ośmiu lat. Wcześniej wolontariusz i kapelan Hospicjum Cordis. Prezbiter we wspólnocie neokatechumenalnej. Miłośnik języka hebrajskiego – biblijnego i współczesnego, tradycji i kultury judaizmu.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.