Dlaczego kalwaryjskie misteria przyciągają tłumy?

Marcin Jakimowicz

|

Gość Niedzielny

publikacja 29.03.2024 12:38

Dlaczego lubimy misteria Męki Pańskiej i szukamy wiary „na dotyk”, wyjaśnia o. Cyprian Moryc.

Dlaczego kalwaryjskie misteria przyciągają tłumy? Wielkopiątkowe Misterium Męki Pańskiej w Kalwarii Zebrzydowskiej Monika Łącka / Foto Gość

Marcin Jakimowicz: Dlaczego inscenizacje Męki Pańskiej wciąż przyciągają takie tłumy?

O. Cyprian Moryc: Myślę, że ludzie w tym, co jest ukazywane, w wygłoszonych słowach (przy każdej ze stacji jest głoszone kazanie), w ożywionych scenach Ewangelii wyczuwają jakąś najgłębszą prawdę. Nawet jeżeli ktoś wprost nie zdaje sobie z tego sprawy, szuka właśnie tego, co jest najgłębszą prawdą. Każdy wrażliwy człowiek świadomie lub nieświadomie szuka prawdy. Tym intensywniej, im częściej widzi wokół siebie zamęt, kłamstwo, głupotę i to, jak wiele rzeczy jest miałkich. Ludzie poszukują „ciężaru jakościowego”, a wydarzenia Triduum mają największy, święty balast. Męka i śmierć Syna Bożego to kwintesencja tajemnicy Wcielenia. Bo mówiąc najprościej: w Wielki Tydzień Jezus uczynił to, czego uczył. On to zrobił! Oddał życie, wziął na siebie krzyż, tortury i haniebną śmierć. To najgłębsza prawda, której człowiek potrzebuje. Myślę, że ludzie zjeżdżają tłumnie do Kalwarii, by uciec od miałkości, zakłamania i totalnego zagubienia w medialnym chaosie. Chcą przypomnieć sobie, przeżyć, wejść w paschalne doświadczenie. Bo to jest wejście w doświadczenie, a nie jedynie pobożna gadanina. To nie są tylko słowa! Mamy do dyspozycji nowoczesne środki przekazu i giniemy w gadulstwie. A tu jest przeżycie, doświadczenie. „Człowiek – przypominała Aniela z Foligno – kocha tak, jak widzi”. To klucz franciszkańskich wizualizacji…

Potrzebujemy takiej wiary „na dotyk”? Wychowani w kulturze obrazów musimy zobaczyć to, czego „oko nie widziało”? Czy przejawem tego zjawiska nie jest popularność serialu „The Chosen”?

Tak! Bo on dotyka naszej najgłębszej wrażliwości. Kulturę europejską ukształtowały słowo i obraz. Potrzebujemy jednego i drugiego. W równowadze. Od początku Kościół miał swą sztukę, szczególnie sztukę ikony czy mozaiki, a starochrześcijańskie katakumby są pełne symbolicznych znaków. Żyjemy w czasach, gdy obrazy są nawet żywsze niż otaczająca nas rzeczywistość, ale jeśli obraz jest prawdziwy i słowo jest prawdziwe, to wciąż są szalenie atrakcyjne. I do tego lgniemy…

Dlaczego kalwaryjskie misteria przyciągają tłumy?   Cyprian Moryc: kustosz bernardyńskiego klasztoru w Kalwarii Zebrzydowskiej, historyk sztuki. Jego pasją jest pisanie ikon. Henryk Przondziono / Foto Gość

Może dlatego takie tłumy lgną do kościołów w Popielec? Dostają czytelny znak: symbol przemijania, prochu, popiołu?

Nawet jeśli jest w tym przyzwyczajenie, to ten znak popiołu nosi w sobie potężną prawdę. Działa jak magnes – przyciąga. Może to konsekwencja słów Jezusa, że gdy zostanie wywyższony na krzyżu, przyciągnie wszystkich do siebie… Krzyż przyciąga. Przychodzimy do niego, bo żyjemy w świecie, który serwuje nam kłamstwo: że jesteśmy bogami, królami, że będziemy wiecznie piękni, młodzi, uwodzicielscy, bogaci. Ludzie przychodzący tłumnie w Popielec wyczuwają podskórnie, że modne trendy to kłamstwo, naprawdę doświadczają tego, że „są prochem i w proch się obrócą” i ufają tym najprostszym znakom. To jest bezcenny skarb: „Masz tu popiół. Przyjmij go. Przestań szaleć, wejdź w prawdę, że szczęście i szaleństwo będą dopiero w niebie, a tu trzeba być pokornym”.

Jak Ojciec, wykładowca historii sztuki, przyjmuje kalwaryjskie, ocierające się czasami o kicz ludyczne spektakle?

Wolę kicz od antysztuki czy postmoderny, która oparta jest na kłamstwie. W postnowoczesnym spojrzeniu na sztukę mówi się co najwyżej o estetyce (choć modna jest przecież antyestetyka: kult brzydoty, szkarady, przewrotności, bluźnierstwa). Tym atakuje nas często tak zwana sztuka współczesna. A przez wieki niosła ona mistyczne przesłanie, zwracała uwagę na głębię, próbowała nazwać, opisać, namalować to, „czego oko nie widziało”… Więc nawet jeśli ta strona estetyczna była mdława i nosiła cechy kiczu, to w kalwaryjskich obrzędach istniała zawsze jakaś głęboka szczerość, szukanie prawdy. Ludzie wyczuwali, że to opowieści na kanwie najprawdziwszych i najcudowniejszych wydarzeń, gdy Bóg oddaje życie za człowieka. Osnowa jest prawdziwa i ludzie to wyczuwają. I nawet jeżeli arcydzieło Leonarda da Vinci oprawimy w kiczowatą ramę, to nadal pozostanie ono arcydziełem. Od lat i ja, i moi poprzednicy dbamy o to, by inscenizacje pasyjne były znakomicie przygotowane od strony sztuki aktorskiej. Zatrudniamy profesjonalistów, aktorów, specjalistów od emisji głosu…

Jesteście specjalistami od kazań, które były spektaklami: homilie Bernardyna ze Sieny czy Jana Kapistrana były widowiskami…

To franciszkańscy kaznodzieje wędrowni nawrócili Europę! Ludzie szeptali, że „apostołowie zmartwychwstali i znowu chodzą po świecie”. Pielęgnujemy to mistrzostwo słowa i gestów, choć w Kalwarii działali zawsze przede wszystkim ludzie świeccy. Traktowali inscenizacje Męki Pańskiej jak apostolstwo. Byli w tym szczerzy, a przecież w dziele sztuki to właśnie autentyczność liczy się najbardziej. „Jakiego Bóg stworzył człowieka, takie będzie obrazy malował” – mawiał święty Brat Albert. Tu najważniejsza była czystość serca.

Zdarzały się sytuacje, gdy ktoś zaatakował Piłata parasolką?

Piłata nie, bo stoi zbyt wysoko na balkonie, i to otoczony strażą, ale Judasz zawsze musiał salwować się ucieczką w krzaki. Do niedawna słyszał różne pogróżki. To świadczy o tym, że ludzie traktują te inscenizacje naprawdę serio. Kiedyś mocowali się ze „zgrają judaszową”, bo chcieli bronić Jezusa. Tak opowiadała mi babcia. Ona czuła, że te wydarzenia rozgrywają się „tu i teraz”.

A Skawinka naprawdę jest tu Cedronem?

Taki był zamysł Zebrzydowskiego i jego doradców: jezuitów czy bernardynów, którzy podpowiadali, że trzeba zatrzeć granice między teatrem a rzeczywistością, między aktorem a pielgrzymem. Po to, by stał się nie tylko widzem misterium, ale jego uczestnikiem…

…i to na wieki przed teatrem Grotowskiego!

Dziś to popularne tendencje: multimodalność, sensoryczność, interakcyjność, aktywne uczestniczenie… Możesz dotykać, czuć, chodzić po błocie, dźwigać kamień, zejść z mostu do rzeki, doświadczyć tych wszystkich przeszkód i trudów. Dla rasowego pielgrzyma im gorsza jest pogoda, tym korzystniej dla ducha. Najlepiej, gdy jest zimno, pada śnieg, wzgórza zasnuwa mgła. Pielgrzym chce dotknąć, przeżyć, a nie jedynie słuchać i karmić głowę gadaniną.

Kalwarie rozsiane są po całej Rzeczypospolitej. Skąd pomysł, by skopiować Jerozolimę w swoim regionie?

Kluczowe jest to, że skrawek ziemi na naszym globie nazywa się Ziemią Świętą. To fenomen tajemnicy Wcielenia: Bóg stał się człowiekiem i żył w konkretnych realiach geograficznych, historycznych i kulturowych. Piąta Ewangelia jest takim kawałkiem ziemi uświęconym przez wcielonego Boga. Święty Franciszek miał ogromne nabożeństwo do Ziemi Świętej, kochał Palestynę, pielgrzymował do niej. Pierwsze Kalwarie powstawały w Europie w średniowieczu. Ludzie nie mogli (ze względów finansowych czy bezpieczeństwa) pielgrzymować do Ziemi Świętej i wpadli na pomysł: przywieźmy trochę ziemi z Palestyny do naszego miasta. Kapucyni w Rzymie wysypali krypty grobowe ziemią z Palestyny, by każdy po śmierci mógł spocząć w Ziemi Świętej. Mieszkańcy Pizy wysypali teren wokół Baptysterium, słynnej Krzywej Wieży i katedry ziemią przywiezioną z Palestyny na statkach. To dlatego jest tam tyle zielonej trawy! Do Kalwarii Zebrzydowskiej przywieziono jerozolimskie kamienie, by wmurować je w ściany kaplic. Starannie odwzorowano topografię Jerozolimy, obliczano odległości między kaplicami, a wszystko po to, by można było jakby dotknąć i zasmakować Piątej Ewangelii. Kalwarie były oczywiście narzędziem kontrreformacji, miały zatrzymać odpływ katolików z Kościoła. W Kalwarii Zebrzydowskiej zakusy, by odciągnąć katolików, mieli husyci z Czech czy kalwini ze Śląska.To był ważny głos w polemice z protestantami: zobaczcie, jesteśmy strażnikami Ziemi Świętej, a nasza historia sięga czasów apostolskich, mamy relikwie korony cierniowej Chrystusa, całunu, gwoździ, cząstek krzyża.

Do Całunu Turyńskiego ustawiały się kilometrowe kolejki. A przecież Jezus powiedział: „Błogosławieni, którzy nie widzieli”…

…a jednocześnie mówił: „Jeśli nie zobaczycie znaków, nie uwierzycie”. On doskonale zna naszą kondycję, napięcie, które jest w każdym z nas: między zawierzeniem w ciemno, „na kredyt”, a dotknięciem, obrazem. Czytamy o wierze setnika, ale tęsknimy za doświadczeniem, znakiem. A Bóg doskonale wie, jak bardzo potrzebne są nam znaki: duchowe rozruszniki, klucze do serca…

Coraz częściej rozczarowanie ludźmi Kościoła sięga zenitu. Czy Jezus, spoglądając z krzyża na jedynego ucznia, który nie zwiał, miał prawo czuć rozczarowanie?

Rozczarowanie nie jest Jego ostatnim słowem. Myślę, że On to wszystko przewidział. Przepowiedział przecież, że niektórzy uciekną, załamią się: „Niepodobna, by nie przyszły zgorszenia”. „Czy i wy chcecie odejść?” – pytał, gdy po katechezie o Eucharystii zgorszony i zniesmaczony tłum odwracał się na pięcie. Naprawdę liczył się z tym, że może zostać sam. Pod krzyżem widział tylko Jana i Maryję, i to Mu wystarczyło. Ta „reszta”, ta „mała trzódka” była przecież zalążkiem Kościoła, który rodził się ze zgorszenia krzyża. Po zmartwychwstaniu Jan mógł mieć pretensje do Piotra (widział przecież na dziedzińcu arcykapłańskim jego zdradę), a jednak pozwolił mu jako pierwszemu wejść do grobu Jezusa. Z kolei gdy Piotr pytał Zmartwychwstałego o los Jana: „A co będzie z nim?”, usłyszał: „Co tobie do tego? Ty pójdź za mną!”. Jakież to uwalniające! Jeśli ktoś gorszy się ludźmi Kościoła, ma szansę usłyszeć od samego Mesjasza: „A co tobie do tego? Chodź!”.

 

 

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.