Ernest Bryll: „Ucieramy się w pielgrzymowaniu”. Sacrum w jego poezji jest bliskie codzienności

Szymon Babuchowski Szymon Babuchowski

|

GN 12/2024

publikacja 21.03.2024 00:00

Ernest Bryll szczególnie upodobał sobie w wierszach motyw pielgrzymowania, w którym do Boga zbliżamy się zawsze przez drugiego człowieka – zwłaszcza wtedy, gdy nas „uwiera”.

Ernest Bryll: „Ucieramy się w pielgrzymowaniu”. Sacrum w jego poezji jest bliskie codzienności ADAM GUZ /POLSKA PRESS/east news

Zmarł spokojnie, w swoim domu, w otoczeniu rodziny. Dlatego smutek płynący z wiadomości o śmierci Ernesta Brylla łączy się jednak z pewnym rodzajem ukojenia – że było to łagodne przejście do domu Ojca. To zresztą bardzo pasuje do jego postaci. Niemal od samego początku wplatający w swoją poezję wątki chrześcijańskie, miał w sobie głęboką wiarę w Boże miłosierdzie. W ostatnim wywiadzie, jaki z nim przeprowadziłem (było ich co najmniej cztery, a każdy był dla mnie jak rekolekcje), zapytałem go, czy nie boi się, że Bóg wypomni mu kiedyś jego stare grzechy. Odpowiedział wtedy ze spokojem: „Od wypominania to bywają czasami koledzy czy rodzice. A On nie jest od tego – właśnie na tym polega ta niezwykłość. On nas rozumie. Wie, co w nas jest dobre, a co złe, i dlaczego to wszystko się stało”.

Uratowany przez grafomanię

Poeta urodził się w 1935 r. Warszawie, ale dorastał w położonej na pograniczu kultur wsi Komorowo, niedaleko Ostrowi Mazowieckiej. „W Komorowie, które znajdowało się na granicy, gdzie zaczynały się zaścianki szlacheckie, mówiło się zupełnie inaczej niż na Kurpiach, w Puszczy Białej czy na Mazowszu, gdzie też trochę inaczej gadano” – opowiadał Dariuszowi Michalskiemu w biografii „Ten Bryll ma styl”. Właśnie w tym rejonie przebiegała też po 1939 r. linia podziału Polski między Niemcy i Związek Radziecki. To wszystko miało wpływ na kształtowanie się języka dorastającego poety. „(…) jak pojechałem do Gdyni w 1947 roku, to w szkole patrzyli na mnie jak na raroga. Ja używałem: »azali«, »albowiem«, »atoli« – jako normalnych słów. Mówiłem trochę polszczyzną jak z pamiętników szlacheckich. Może dlatego zająłem się później mocno poezją ludową” – zwierzał się w jednym z naszych wywiadów.

Maturę zdał w Gdyni jako szesnastolatek, ale nie dostał się na studia dziennikarskie – oficjalnie z powodu braku miejsc, jednak kluczowe wydają się tu związki ojca z sanacyjną Szkołą Podchorążych Piechoty w Komorowie i jego późniejsza służba w AK. W 1951 r. Ernest rozpoczął więc pracę w elektrowni portowej w Gdyni i tam… zaczął pisać wiersze. Zauważony przez Koło Młodych przy Związku Literatów Polskich, w wieku siedemnastu lat zdecydował, że chce studiować polonistykę w Warszawie. Został przyjęty i wkrótce porwany także w wir życia literackiego, które w tamtym czasie silnie splatało się z wpływami komunistycznej ideologii. „Ja wtedy na studiach przesiąkałem stalinizmem, którego mgła unosiła się nad moją uniwersytecką polonistyką” – przyznawał pisarz we wspomnianej biografii. Twierdził też, że od publikacji kompromitujących tekstów uratowała go wtedy… grafomania jego pierwszych wierszy. „Mogę być głęboko przekonany do różnych idei, ale kiedy przychodzi do pisania, wychodzą mi rzeczy kompletnie przeciwko. Chowam je czasami do szuflady. A potem okazuje się, że miałem w poezji rację. Że to, co się nie sprawdza w poezji, co nie da się powiedzieć w dobrym wierszu – nie istnieje. To jak z reklamą nieistniejącego produktu – od razu jest podejrzane” – stwierdził po latach w wywiadzie dla „Gościa”. Dzięki temu debiut książkowy Brylla, „Wigilie wariata” z 1958 r., wolny był od wstydliwych utworów.

Kamienie drgną

Był jednym z niewielu artystów, którzy umieli dostrzec i ocenić swoje dawne błędy: „Czasami się szło – nie w poezji, ale w życiu – na jakieś układy. Może nie były to straszne rzeczy, niemniej jednak czasem o czymś się zamilczało, żeby coś zyskać innego” – wspominał w tej samej rozmowie. Z tych „układów” zresztą odważnie wycofał się, odmawiając poparcia stanu wojennego, a niedługo później za wystawienie w jednym z warszawskich kościołów dramatu „Wieczernik” stracił funkcję kierownika literackiego Zespołu Filmowego Oko. Był już wtedy uznanym poetą, we wcześniejszych latach hołubionym jeszcze przez władze, ale coraz bardziej dla nich kłopotliwym – zarówno ze względu na wątki religijne w jego twórczości, jak i portretowanie Polski pogrążonej w socjalistycznej szarości. Taki portret stworzył zwłaszcza w znakomitym musicalu „Kolęda-nocka” z 1980 r., z muzyką Wojciecha Trzcińskiego i w reżyserii Krzysztofa Bukowskiego. Przy tym wszystkim jednak libretto, mocno wpisujące się w klimat solidarnościowej rewolucji, dawało nadzieję, że: „Kiedyś te kamienie drgną/ I polecą jak lawina/ Przez noc, przez noc, przez noc”.

Sam do napisanych przez siebie piosenek podchodził zawsze z dużą rezerwą. „(…) jeśli coś z mojej twórczości naprawdę stało się hitem, było powszechnie śpiewane, to najpierw było wierszem (…). Ale jako autor nigdy nie stałem się równy talentem Osieckiej czy potem Młynarskiemu lub Kofcie” – oceniał w rozmowie z Dariuszem Michalskim. Sam siebie nazywał „pisarzem niedzielnym”, ale wydaje się jednak, że to przez skromność. Należałoby go raczej nazwać człowiekiem renesansu, bo jego aktywności trudno zliczyć. Był przecież poetą, prozaikiem, dramaturgiem, dziennikarzem, krytykiem i kierownikiem literackim zespołów filmowych, tłumaczem, dyplomatą (dyrektorem Instytutu Kultury Polskiej w Londynie w latach 1974–1978 i pierwszym ambasadorem RP w Irlandii w latach 1991–1995), wreszcie autorem widowisk teatralnych, estradowych i telewizyjnych.

Bądź blisko Dziecka

Jako poeta szczególnie upodobał sobie motyw pielgrzymowania, w którym do Boga zbliżamy się zawsze przez drugiego człowieka – zwłaszcza wtedy, gdy nas ów bliźni „uwiera”. „Bo my się ucieramy socjalnie. Musisz dochodzić do tej relacji z Bogiem z tą przeszkadzającą trudnością, wśród innych. O to właśnie chodzi: by wydobyć z siebie i z innych to coś więcej, co przekracza tę niechęć” – twierdził. Dlatego sacrum w jego poezji jest tak blisko codzienności – na Wielkanoc myje się w niej okna, żeby – jak mówił w jednym z naszych wywiadów – „zobaczyć innych, którzy zresztą też myją okna, żeby z kolei nas zobaczyć”. Zaś w wierszach bożonarodzeniowych Ernest Bryll pokazuje nam wieczność ubraną w niemowlęce pieluchy:

Przytul serce do serca; Tam gdzie się zaczyna

Źródełko miłosierdzia. Słyszysz – oddychają

Listeczki płuc. No przytul Je. Czego się boisz?

Zmień mu pieluszki. Czemu życie twoje

Takie przeciwne tobie? Pomóż, posiedź nocą

Przy Dziecku gdy ma kolkę. Pobujaj kołyską

Prosi Maria. – Bądź blisko Dziecka. To jest wszystko

To zawsze się udaje. I trwaj przytulony

Bądź teraz silny, Tyś Dziecka obroną

Nawet gdy w życiu twoim wszystko zagubione

Przytul je…

Niezwykle serdeczny, życzliwy, skracający dystans, przechodzący na „ty” mimo różnicy wieku. Takim go właśnie pamiętam od naszego pierwszego spotkania w warszawskim Duszpasterstwie Środowisk Twórczych 17 lat temu, gdy ze zdumieniem dowiedziałem się, że wygłosi słowo wstępne do… mojego wieczoru autorskiego. Jeszcze więcej o jego otwartości na młodych twórców mógłby powiedzieć śpiewający jego poezję Marcin Styczeń. Razem stworzyli pięć płyt, a jeden z ostatnich tekstów Ernesta Brylla, „Odprowadzam moją młodość”, został napisany specjalnie dla Marcina, na jego nową płytę „Szyfr”, która ukaże się w kwietniu. Oto maleńki fragment tego pięknego utworu:

Powolutku pociąg idzie

Jeszcze, jeszcze na zakręcie

Uśmiech mej młodości widzę

Macha do mnie, cóż, nic więcej

 

Bo już dalej ekspresowo

Bo już potem samolotem

Czy choć wspomni mnie za wodą

Odprowadzam moją młodość

 

Dziś to my odprowadzamy jego, ale wierzę, że jeszcze kiedyś siądziemy sobie razem przy stole i pogadamy. Do zobaczenia, Erneście.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.