O. Robert Więcek: W modlitwie nie chodzi o przegadanie, tylko o bycie

Franciszek Kucharczak

|

GN 11/2024

publikacja 14.03.2024 00:00

W relacji z Bogiem za dużo gadamy. O prostocie modlitwy mówi jezuita o. Robert Więcek.

O. Robert Więcek jezuita, rekolekcjonista, poeta. Studiował w Krakowie i w Rzymie na Uniwersytecie Gregoriańskim. Pracował w Rumunii i Grecji, a po powrocie do kraju w Częstochowie, Nowym Sączu i Gliwicach. Obecnie pracuje w Krakowie. O. Robert Więcek jezuita, rekolekcjonista, poeta. Studiował w Krakowie i w Rzymie na Uniwersytecie Gregoriańskim. Pracował w Rumunii i Grecji, a po powrocie do kraju w Częstochowie, Nowym Sączu i Gliwicach. Obecnie pracuje w Krakowie.
Roman Koszowski /Foto Gość

Franciszek Kucharczak: Jan Paweł II miał zwyczaj kłaść rękę na listy z prośbami od ludzi o modlitwę, które sekretarz codziennie umieszczał mu przy klęczniku. Nie czytał ich, ale ogarniał je tym gestem. Taki gest to też modlitwa?

O. Robert Więcek SJ:
Kiedyś na rekolekcjach, w których uczestniczyłem, ksiądz powiedział: „Czasem, jak się modlicie, to kładziecie ręce na głowy, jakbyście chcieli objąć cały świat. Połóżcie ręce na serce”. Myślę, że „serce” to jest modlitwa. Kiedy papież kładł ręce na te listy, to chyba jakoś dotykał modlitwy, włączał w puls swojego serca te wszystkie prośby. Chodziło przecież nie o to, żeby zarzucać serce ilością, ale o obecność. Uważam, że na modlitwie za dużo gadamy, a za mało dotykamy. Jest za dużo słów, obrazów, cała litania intencji, a to zamiast upraszczać – komplikuje. Powrót do prostoty widziałbym jako modlitwę serca, czyli: włóż serce, włóż do serca, obejmij sercem to wszystko, czego jesteś świadomy, czego jesteś nieświadomy, to, co możesz objąć i czego objąć nie możesz. Żyjemy w świecie, który potrzebuje dotyku, a my tego jakoś na modlitwie nie praktykujemy. Ja do dzisiaj tak mam, że jeśli się coś wydarzy, wkładam rękę za pazuchę i robię malutki znak krzyża na sercu. Znaczy to: „Panie, wiem, że jesteś, Tobie to oddaję”. Najbliższą mi cechą Pana Boga, której dotykam w sobie, jest prostota. Bóg nie jest skomplikowany – to my Go komplikujemy.

Na przykład przez poszukiwanie kwiecistych sformułowań na modlitwie?

Otóż to. Posługiwałem w wielu grupach charyzmatycznych. Spotykałem tam ludzi, którzy bardzo mało się odzywali. Wyjaśniali mi, że „prowadzący tak pięknie mówią”. Oni się po prostu wstydzili. Ale gdy otwarli usta, byłem zdumiony, że można prostymi słowami tylu spraw dotknąć, wyrazić siebie, swoje serce. Modlitwa prostoty to jest też modlitwa prostego słowa. Pan Jezus przecież mówi: „Nie bądźcie gadatliwi na modlitwie”. Bo nie chodzi o przegadanie, tylko o bycie. Jak kogoś kocham, to gadam z nim, ale przychodzi też moment prostoty, w którym chwycę za rękę, usiądziemy razem na ławeczce, spojrzymy na płynącą Wisłę… To jest spotkanie i o coś takiego chodzi na modlitwie.

Jezus właśnie tak się z nami spotyka.

To jest przepiękne w Ewangelii, gdy się widzi, z jaką miłością i delikatnością Pan Jezus dotyka, podnosi, chwyta za rękę. Nasze bycie na modlitwie wymaga też takich gestów. To jest trochę nasz ból, Kościoła Zachodu, że za mało modlimy się emocjami, uczuciami, ciałem, a za dużo głową.

Może serce to „ziarnko gorczycy”, którego za bardzo nie widać, więc się go nie docenia – a to z niego rozwija się królestwo Boże. Modlitwa czasem też bywa „malutka”, ale z potencjałem.

Jest ktoś, kto modli się minutę, jest też ktoś, kto potrafi poświęcić modlitwie godzinę dziennie, ale ja uważam, że potencjał jest w każdej chwili. Św. Ignacy mówi o „stanięciu w Bożej obecności”. To dla mnie odkrywanie tego ziarenka gorczycy – wszystko odbywa się w Twojej obecności, Boże. Idąc dalej za myślą Ignacego, należy „szukać i znajdować Boga we wszystkim, a wszystko w Panu Bogu”. Ignacy mówi, że tak naprawdę życie ma się stać modlitwą. Idziesz na spacer – to ma być modlitwa, uczysz się, pracujesz z innymi – to ma być modlitwa, przygotowujesz kolację dla żony i dzieci – to też ma być modlitwa. Nie musimy za każdym razem mówić: „Panie Boże, cieszę się, że pomagasz mi trzymać nóż, żebym sobie palca nie uciął”. Chodzi o świadomość: jestem w Twojej obecności, cokolwiek się dzieje. Żyję w Twojej obecności, szukam Cię i znajduję we wszystkim, co przeżywam. Ostatecznym etapem, do którego zachęca św. Ignacy, jest stan, w którym wszystko staje się modlitwą.

Ziarenko gorczycy, żeby się rozwinąć, musi wpaść w ziemię. Tą ziemią byłaby, jak rozumiem, obecność Boża?

Tak! Obecność Boża to jest ta gleba, w której jesteśmy. Wchodzę w obecność Pana Boga, w obłok Góry Przemienienia. Mogę się tam gubić, bełkotać jak apostołowie na Taborze, ale wiem, że to jest mój początek: „Ty, Boże, mnie stworzyłeś, z Ciebie wyszedłem, a więc wracam do źródła”. Jeśli ziarenko nie wpadnie w glebę, to zgnije albo uschnie. Naszą glebą jest życie. Bóg daje nam każdy dzień i tam te ziarenka wpadają. Modlitwa jest odkrywaniem tego nieustannie.

Od czego zaczyna się modlitwa? Powiedzmy, że mamy przed sobą kogoś, kto nigdy się nie modlił, ale chce zacząć. Co Ojciec zrobi?

Modlitwa ma wychodzić od serca, bo tam się rodzi. Każdy z nas ma swoje własne intymne źródło. Jezus mówi o „izdebce”. Izdebka to nie jest wykwintny pokój. To zydelek, stoliczek, może jakiś kwiatuszek, może świeczka… coś bardzo prostego. Myślę, że to jest w każdym człowieku. Gdyby ktoś, kto nigdy się nie modlił, zapytał mnie o radę, jak zacząć, poprosiłbym go, żeby szukał tej izdebki, czegoś, co jest przeniknięte Obecnością. On nie musi tego nazwać Bogiem. On nie ma zielonego pojęcia o modlitwie do Trójcy Świętej, o adoracji Jezusa na krzyżu, ale skoro wierzymy, że Bóg jest w nas źródłem, to w nim także. Czyli: szukaj przestrzeni, o której wiesz, że to jest Obecność. Ty jeszcze nie wiesz, kto to jest, ale to jest Ktoś, kto chce się z tobą spotkać. To jest to ziarenko – jeśli wpuścimy je w glebę naszego serca, to Bóg pozwoli, żeby się rozrastało.

A gdy już wpada w glebę i się rozrasta, to z naszej strony trzeba jakiegoś wysiłku?

Bez naszego wysiłku nic nie będzie. Kto chce się modlić, musi wygospodarować czas. Bardzo lubię słowo „pobyć”. Bo o to chodzi w modlitwie: żeby ze sobą pobyć. Jeśli ktoś jest w tym początkujący, to – jak mówi św. Paweł – jest niemowlęciem, które potrzebuje mleka. Takich osób nie wysyłam do silnych grup modlitewnych, tylko zachęcam na przykład: przeczytaj fragmencik Ewangelii, znajdź kościół, w którym jest adoracja Najświętszego Sakramentu, pobądź tam 10 czy 15 minut. Po jakimś czasie sugeruję trochę dłuższą modlitwę. Chodzi o to, żeby człowiek zasmakował w modlitwie i żeby znalazł swój smak, to, co do niego pasuje. Dla jednych to będą modlitwa uwielbieniowa, charyzmatyczna, dla innych Różaniec, rozważanie słowa Bożego czy jakaś litania.

Gdy człowiek już doświadczy, że modlitwa jest konieczna dla zachowania kontaktu z Bogiem, zazwyczaj tworzy schemat modlitewny, na przykład: odmawiam stały zestaw modlitw, modlę się w stałym miejscu o stałej porze (św. Faustyna pisała, że jeśli nie pomodli się rano, to w ciągu dnia bardzo trudno jej to nadrobić). To pomaga?

Konieczność modlitwy jest jak konieczność oddychania. Kiedy sobie o niej przypominamy? Gdy się dusimy. Albo konieczność jedzenia daje o sobie znać, gdy pojawia się głód. Czasami się duszę – i się uczę. Zgadzam się z tym, co napisała Faustyna: ja po to wstaję rano, żeby się pomodlić, bo jak tego nie zrobię, to potem będzie trudno. Ale to jest moja pora. Są ludzie, którzy modlą się na przykład wieczorem. Bo skoro to ziarenko jest moje, to ja muszę się o nie na swój sposób zatroszczyć. Co do schematu – na rekolekcjach ignacjańskich, gdy tłumaczę metodę modlitwy, podkreślam ważną rzecz: pamiętaj, człowieku, że Pan Bóg ma dla każdego z nas sposób modlitwy. Czyli ty musisz odkrywać swój świat modlitwy, jego różnorodność. Musisz mieć dziesiątki sposobów modlitwy, z których przy danej okazji będziesz korzystał. Ktoś mi mówi na przykład: siedzę na tej modlitwie, słucham słowa Bożego i nic nie wychodzi. No to mówię: „Zacznij odmawiać Różaniec. To też jest słowo Boże w innej formie, więc rozważaj tajemnice i ciągnij myśl biblijną”. Czasem ktoś skarży się, że nie przychodzi mu do głowy, co Bogu powiedzieć, o co poprosić. To mówię na przykład: weź na każdy dzień miesiąca jedno wezwanie z litanii do Serca Pana Jezusa i sobie z nim posiedź. Wielu ludzi mówiło mi potem, że to było dla nich przełomowe w odkryciu, czym jest modlitwa litanijna. Dlaczego? Bo przetrawili.

Czyli pewne schematy modlitwy są konieczne?

Tak. Bo my się modlimy nie tylko wtedy, kiedy nam się chce. Ty masz żonę – kiedy się z nią pokłócisz, nie przestajesz być jej mężem. Ma być stałość. Porządek i wierność, czy mi się chce, czy się nie chce. Czasami jest tak, że zostaje nam tylko odmówić ten paciorek, którego nauczyli nas mama, tata czy babcia. Na więcej nas nie stać – ale chodzi o wierność. Często jest tak, że ludzie zachłysną się modlitwą charyzmatyczną, spontaniczną, językami itd., a potem nagle jakby się urwało. I co wtedy? Jeśli nie ma w nas tej modlitwy „pacierzowej”, to zostajemy z niczym. Dobrze więc, żeby były i pacierz, i modlitwa spontaniczna.

Na ogół człowiek modlący się, gdy minie neoficki zapał, ma wrażenie, że realizuje zakontraktowane świadczenie, bo nie potrafi połączyć tego z głębszym zaangażowaniem. Czy taka modlitwa przynosi wzrost?

Neoficki zapał na szczęście nie trwa długo. Ten ogień dość szybko nie tyle przygasa, ile się reguluje. To jak z ogniskiem – najpierw trzeba napalić mocno, żeby się zrobił żar, a potem, nawet gdy się trochę spóźnimy z dołożeniem, to nam nie zgaśnie. Padło słowo „zakontraktowane”. Właśnie chodzi o to, że nie mamy z Panem Bogiem kontraktu, tylko przymierze. Ja jestem w tym przymierzu. Czasami moje zaangażowanie nie jest takie, jakie, wydawałoby mi się, miało być. Ja wtedy pytam: a jak ma być? Wedle jakich kategorii ma być to głębsze zaangażowanie?

Czyli modlitwa nie musi być atrakcyjna?

Nie musi. Nie każde śniadanie jest jak w Hiltonie. Jemy normalne śniadanie, każdy ma swoje rytuały śniadaniowe. Można to zmieniać, od czasu do czasu nawet warto, ale widzę wartość w stabilności. Taka powinna być modlitwa. Znam ludzi, dla których modlitwa w ciągu dnia to jest Różaniec. Pół godzinki, spokojnie, refleksyjnie. Czasem odmawiają jedną dziesiątkę, za dwie godziny drugą, potem kolejne. Są wierni. Oni są świadomi tego, co robią. Nie chcą biegać od kościoła do kościoła, uczestniczyć w spotkaniach pięćdziesięciu grup – wystarcza im Różaniec. Gdy się potem z nimi rozmawia, okazuje się, całkiem sensownie mówią o poszczególnych tajemnicach. Potrafią połączyć je z codziennym życiem.

Czasem jednak mam wrażenie, że uprawiam kompletnie bezwartościowe klepanie.

Wrażenie może nas oszukać. Pamiętam z dzieciństwa, że podczas sianokosów rano budził mnie odgłos klepania kosy. Tata wstawał pół godziny wcześniej, bo kosa musiała być naostrzona. Kiedy słyszę o „klepaniu pacierzy”, to przychodzi mi na myśl właśnie ten obraz klepania kosy – żeby lepiej zagarniała. Myślę, że w ten sposób można wyklepać całkiem piękną modlitwę. Bóg nie chce od nas, żebyśmy wykonywali dwanaście prac herkulesowych. Życie ma stać się modlitwą.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.