To już się nie kalkuluje. Polscy rolnicy walczą o przetrwanie

Karol Białkowski

|

GN 10/2024

publikacja 07.03.2024 00:00

Od miesiąca trwają rolnicze blokady w całej Polsce. To część ogólnoeuropejskiego protestu, który wymierzony jest w decyzję Komisji Europejskiej o wprowadzeniu na terenie Unii tzw. Zielonego Ładu, napływ towarów spoza UE oraz spadek opłacalności produkcji rolnej.

Protest rolników z całej Polski w Warszawie  27 lutego. Protest rolników z całej Polski w Warszawie 27 lutego.
Szymon Pulcyn /pap

Co się zmienia w kwestii rolniczych postulatów? Na razie niewiele. Po spotkaniu z premierem Donaldem Tuskiem w ubiegły czwartek jego uczestnicy podkreślali, że konkretów nie ma. Kilka dni wcześniej protestujący na ulicach Warszawy przekazali swoje żądania Szymonowi Hołowni. Marszałek Sejmu oświadczył, że złożył rolnikom obietnicę, iż zgłoszone przez nich problemy będą rozwiązywane. Zastrzegł jednak, że zmiana decyzji, które już zostały podjęte w Unii Europejskiej, zajmie wiele tygodni. Przedstawiciele organizacji rolniczych zauważają pewien postęp i widzą nadzieję na znalezienie satysfakcjonującego wyjścia z sytuacji. Zapowiedzi kolejnych negocjacji nie zmieniły jednak ich najbliższych planów. Blokowanie dróg będzie kontynuowane.

Koszty rosną, dochody spadają

Pan Krzysztof jest rolnikiem spod wrocławskich Wilczyc. Jego gospodarstwo ma 300 ha, ale rodzinny interes to również ziemia ojca oraz hodowla bydła mięsnego. – Uprawiamy pszenicę, kukurydzę, rzepak, buraki cukrowe, słonecznik, jęczmień. Produkcja jest więc zróżnicowana – wymienia. Zaznacza, że dochód roczny zależy od wielu czynników, na które nie ma wpływu. – W ostatnich trzech latach, ze względu na wahania cen nawozów i skupu płodów rolnych, produkcja jest ledwo opłacalna. Jak się źle trafi, może być tak, że do interesu trzeba dołożyć, zamiast na nim zarobić. Miałem taką sytuację. Mocznik do oprysku kosztował 140 tys. zł za jeden transport, a potrzebowałem trzech. Widząc fakturę na taką sumę, zastanawiałem się, czy czasem nie obejmuje ona również samochodu. Dwa tygodnie później były takie obniżki, że za taką samą ilość nawozu zapłaciłbym 70 tys. mniej. To pokazuje, że zarabia najwięcej ten, który wygrał na spekulacji. Natomiast ten, który się zna tylko na produkowaniu, może bardzo szybko stracić – opowiada.

Podaje też inny przykład: – Dwadzieścia lat temu wartość jednej tony pszenicy pozwalała zakupić trzy tony saletry do nawożenia, a dziś jedna tona saletry to równowartość trzech ton zboża. Proporcje zmieniły się bardzo mocno, a przecież są jeszcze inne koszty – paliwo, zatrudnienie pracowników – wymienia. Przyznaje, że rolnicy korzystają z dopłat na maszyny i do hektarów, ale zysk jest dyskusyjny. – Koszt konia mechanicznego traktora wzrósł z 2 do 4 tys. zł w ostatnich 6 latach, a dopłaty do uprawianej powierzchni są konsumowane przez właścicieli ziemskich, który dzierżawią rolnikowi pole za odpowiednio wyższą kwotę. Dopłaty więc niewiele zmieniają, a ingerencja w wolny rynek i odgórne decyzje o tym, co i jak uprawiać, sprawiają, że mamy na to znikomy wpływ. A przecież rolnik wie najlepiej, co mu się kalkuluje oraz co zrobić, by zadowolony był również konsument – przekonuje.

Walczą o równe szanse

Na czym polega zagrożenie zza wschodniej granicy? Czynników jest kilka. Pan Krzysztof zwraca uwagę na wielokrotnie niższe ceny nawozów i brak ograniczeń w ich używaniu. – Na terenie Unii są co jakiś czas wykluczane różne środki ze względu na szkodliwość. Na Ukrainie nikt tego nie kontroluje. Dlaczego więc na europejski rynek mają trafiać tanie produkty, które nie spełniają unijnych kryteriów? – pyta retorycznie. Nie jest jednak zwolennikiem wysypywania w ramach protestu zboża z transportujących je pociągów. – Bardzo źle jest, gdy marnuje się żywność. To zboże mogło przecież trafić do krajów, w których tak restrykcyjnego prawa jak w UE nie ma. Te akcje na granicy są kolejną próbą zwrócenia uwagi na to, że mamy problem. Blokady, które miały miejsce w wielu miejscach w kraju, nie robią już takiego wrażenia, więc czasem sięgamy po środki, które niekoniecznie są dobrze odbierane – wyjaśnia.

Dolnośląski rolnik przyznaje, że jest już zmęczony protestowaniem, ale wciąż nie widzi innego wyjścia. – Wierzymy w sukces, choć nawet gdyby tej wiary nam brakło, pewnie i tak byśmy wyszli na ulice. Na jednym z transparentów widziałem napis: „Nie będziemy umierać w ciszy”. I to są słowa, pod którymi pewnie wszyscy się podpisujemy – przekonuje. Czy ma chwile zwątpienia? – Gdy po trzecim dniu blokady wróciłem do domu zmęczony i zniechęcony, powiedziałem do ojca: „Tato, ja nie wiem, czy to, co robimy, coś zmieni. W innych krajach protesty do niczego nie doprowadziły”. A on odpowiedział: „Nikt nie wierzył, że komunizm da się obalić, a jednak to się udało. Ludzie potrafili się zjednoczyć i coś jednak zmienić”. Sprawa jest na pewno słuszna – opowiada. Zwraca uwagę, że problemy dotyczą nie tylko Polski, ale Europy w ogóle. – To pokazuje, że sobie ich nie wymyślamy, a podobnie jak my uważają inni – zauważa.

Wiosna tuż-tuż i niewiele czasu pozostało do rozpoczęcia prac w polu. Pan Krzysztof nie ma wątpliwości, że rolnicy nie zaniedbają ziemi, ale jednocześnie zapowiada, że jeśli nic się nie zmieni, to protesty wrócą ze zdwojoną siłą pod koniec roku.

Są rozwiązania

Co zatem można zrobić, by ulżyć rolnikom i hodowcom? Należałoby dokładnie badać żywność, która wjeżdża do Europy. Pan Krzysztof zwraca jednak uwagę, że w Polsce jest to nierealne, bo nie mamy odpowiednio rozbudowanych struktur służb weterynaryjnych czy sanepidu. – Jednym z rozwiązań byłoby przywrócenie ceł na żywność z Ukrainy. My z kolegami rozumiemy, że trwa tam wojna i sytuacja przez to jest bardzo trudna. Jesteśmy przekonani, że powinniśmy im pomagać, ale w tym momencie musimy też myśleć o zabezpieczeniu własnych interesów. Może się tak stać, że przyjdzie kolejna pandemia albo zostanie przerwany jakiś łańcuch dostaw i jako Europa nie będziemy się w stanie wykarmić, bo gospodarstwa będą po kolei bankrutować. Możemy się za kilkanaście lat obudzić bez rolnictwa – ostrzega.

A co z Zielonym Ładem? Pan Krzysztof zwraca uwagę, że w jego założeniach jest wiele absurdów. – Dlaczego rolnik ma ugorować 4 proc. swojego pola? Dlaczego ono ma nie przynosić zysków, zwłaszcza gdy spłaca się kredyt wzięty na zakup tej ziemi lub płaci czynsz dzierżawny? – pyta. Nie przemawia do niego również argument, że uszczuplenie europejskiej produkcji spowoduje zmniejszenie emisji CO2. Braki mają być przecież uzupełniane produktami rolnymi sprowadzanymi z innych regionów świata. – Redukując naszą produkcję dwutlenku węgla, spowodujemy, że gdzieś daleko od nas ona się zwiększy. A trzeba do tego dołożyć ślad węglowy związany z transportem. To nic innego jak eksportowanie zwiększonej emisji CO2 poza granice UE – wnioskuje.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.