Lekarka, która oddała nerkę pacjentce: Zrobienie czegoś dla drugiego człowieka jest normalne

Barbara Gruszka-Zych

|

GN 09/2024

publikacja 29.02.2024 00:00

Doktor Aleksandra Gmurczyk z Chicago 16 lutego zeszłego roku oddała nerkę czekającej na przeszczep chorej. Ginger z Wirginii wie, że dzięki niej wróciła do normalnego życia.

Aleksandra Gmurczyk jest lekarzem nefrologiem. Pracuje w szpitalu w Chicago. Aleksandra Gmurczyk jest lekarzem nefrologiem. Pracuje w szpitalu w Chicago.
Grzegorz Lityński

Mama mi powiedziała, że niektórzy sądzą, że muszę być nienormalna, bo oddałam nerkę nieznajomej – mówi doktor Gmurczyk. – A mnie się zdaje, że zrobienie czegoś dla drugiego człowieka jest całkiem normalne.

Własny przykład

Dzięki pochodzącej z Polski nefrolożce, z listy ponad 90 tys. osób czekających w USA na przeszczep nerki, ubyły dwa nazwiska. Bo swoją nerkę potrzebującemu oddał też mąż biorczyni – Gary. Chciał ją ofiarować żonie, ale badania wykazały, że brakuje im tzw. zgodności tkankowej. Nie zrezygnował jednak z raz podjętej decyzji. Jego pobrany do transplantacji zdrowy narząd przedłużył życie 51-letniego Arturo Reyesa, pacjenta szpitala Northwestern z Chicago cierpiącego na degenerującą nerki zaawansowaną cukrzycę. W tym właśnie szpitalu pracuje doktor Gmurczyk, na co dzień zajmująca się chorymi na nerki. – Chciałam pomóc jednej osobie, a udało się dwóm – opowiada. Zależało mi na tym, żeby wszyscy potencjalni dawcy zdobyli wiarę w to, że taki zabieg ma sens. Że oddanie narządu do transplantacji jest najlepszym darem z samego siebie dla drugiego człowieka. Jak mówi – przeszczep narządu pobranego od żywego dawcy może przedłużyć życie biorcy o 15, 20 lat, a nawet dłużej. Przy okazji miała też nadzieję, że pacjenci widząc, na co się zdecydowała, odzyskają zaufanie do amerykańskiej służby zdrowia. – Zauważyłam, że ostatnio mają coraz większy dystans do lekarzy, czasem się ich nawet boją – podkreśla. – Ale jeśli ich lekarz został dawcą, i oni mogą pójść w jego ślady. Cieszy się, że jej decyzja przynosi efekty. Udało jej się przekonać do oddania narządu kilka osób, które dotąd były nastawione sceptycznie do podejmowania takich decyzji.

Spełnianie marzeń

O medycynie myślała od dzieciństwa. Kiedy była dziewczynką, jeszcze w Płocku, gdzie mieszkała z rodzicami, marzyła, żeby zostać weterynarzem: – Uwielbiałam zwierzęta i stale przygarniałam jakieś bezdomne psy, koty, a nawet myszy. Lubiłam je leczyć, wyjmowałam im kleszcze i kolce z futra, lubiłam się nimi opiekować – wspomina. Kiedy miała 11 lat, tata wyjechał z Polski do Grecji za pracą. Po roku dołączyły do niego z mamą. – Przez dwa lata czekaliśmy tam na wizę wjazdową do jakiegoś zachodniego kraju – opowiada. – Tata marzył o Stanach, mamę ciągnęło do Australii. W innych krajach dawali imigrantom pomoc, a w Grecji żadnej, ale rodzice pracowali na czarno. Ja, choć chodziłam do szkoły, także starałam się coś zarobić – robiłam zabawki dla kotów. Ostatecznie dostaliśmy pozwolenie na wyjazd do Stanów, kiedy miałam 14 lat.

Po przyjeździe do USA zaczęła naukę w szkole stanowej, nie znając angielskiego. Szybko dorównała swoim kolegom i postanowiła, że zrealizuje dziecięce marzenia. Jednak nie poszła na weterynarię. W 2003 r. skończyła medycynę na University of Connecticut School of Medicine, uczelni położonej w miejscowości Farmington, w połowie drogi pomiędzy Bostonem a Nowym Jorkiem. – Zdecydowałam, że zostanę chirurgiem plastycznym, bo ta praca była bardzo zbliżona do zajmowania się sztuką, a ja uwielbiam malować i rzeźbić – mówi. – Ale po jakimś czasie zaobserwowałam, że moi pacjenci, którymi głównie były kobiety, są wiecznie niezadowoleni. Czułam, że robię dla nich coś dobrego, bo ładnie wyglądają i nawet większość z nich się z tego cieszy. Ale ja chciałam czegoś więcej.

W 2006 r. rozpoczęła dwuletnią specjalizację z nefrologii, a potem dodatkowo z transplantologii. Na miejsce pracy wybrała Chicago, nie tylko dlatego, że od zawsze lubiła wielkie miasta. – Kiedy przyjechałam tu zimą, od razu mi się spodobało, że jest magiczne i pełne świateł. Dziś uważam je za swoje.

Poczuła się też dobrze w szpitalu Northwestern i w drugim – Jesse Brown Veterans Affairs Medical Center przeznaczonym głównie dla weteranów. – Tam czuję, że naprawdę pomagam ciężko doświadczonym przez życie. W obu szpitalach zajmuję się kwalifikowaniem pacjentów do przeszczepów nerek.

Mogę pomóc

Na co dzień, opiekując się chorymi z ciężką niewydolnością nerek, obserwuje, jak bardzo cierpią. Ta przewlekła choroba prowadzi do częściowego lub całkowitego upośledzenia czynności tych organów i chorzy muszą poddawać się dializom. – Widzę, jak spędzają w stacji dializ cztery godziny trzy razy w tygodniu – opowiada. – Tylko przeszczep nerki może ułatwić im życie.

Pierwsza myśl, że ona sama może oddać swój narząd potrzebującemu, przyszła jej do głowy przed dziewięcioma laty. Wszystko zaczęło się od skierowanej do niej przez ginekologa pacjentki: – Miała 35 lat, a pani doktor przysłała ją do mnie po badaniu, kiedy okazało się, że ma bardzo wysokie stężenie kreatyniny we krwi. Takie wartości sygnalizują, że coś złego dzieje się z nerkami. Powtórne badanie kreatyniny potwierdziło ich zły stan, a dodatkowe analizy wykazały, że są mocno zmniejszone. Po konsultacji z innymi specjalistami wiedziałam, że będzie potrzebować dializowania, a w następnej kolejności przeszczepu.

Kiedy pacjentka przyszła na kolejną wizytę, zapytała, czy ktoś z rodziny lub znajomych, oddałby jej swoją nerkę. Usłyszała, że po wielu rozmowach z nimi ma pewność, że nikt się na to nie zdecyduje. – Płakała, a mnie było jej szkoda, bo niedawno wyszła za mąż i bardzo chciała mieć dziecko – wspomina. – Mogłam przewidzieć, że jej marzenia się nie spełnią, bo dializowane kobiety prawie nigdy nie zachodzą w ciążę. Sprawę pogarszał fakt, że oczekiwanie na dawcę wynosiło wtedy w Chicago 7, 8 lat. To był zbyt długi czas, żeby jeszcze mogła doczekać się dziecka. Kiedy wróciłam do domu, sama przez nią płakałam, i wtedy pomyślałam, że mogę komuś pomóc, oddając własny narząd.

Cieszyć się życiem

Kiedy w zeszłym roku ostatecznie podjęła decyzję, że zostanie dawcą, dowiedziała się, że pacjentka, która ją do tego zainspirowała, już otrzymała od kogoś nerkę i żyje. Wtedy zdecydowała się pójść do Instytutu Transplantologii i zadeklarowała, że zamierza oddać narząd. Nie wskazała określonej osoby, bo potrzebujących znała bardzo dużo i nie mogła się zdecydować, kogo wybrać, ale zdała się na wybór instytucji. – Przed operacją pobrania narządu w ogóle się nie bałam, bo wiedziałam, że to nie jest rozległy zabieg – mówi. – Zdrowy człowiek może doskonale żyć z jedną nerką.

Zespół, który opiekował się nią w tamtym okołooperacyjnym czasie, tworzyli lekarze, m.in. nefrolog, chirurg. Był też w nim pracownik socjalny, który miał za zadanie upewnić się, że dr Gmurczyk będzie w stanie zapewnić sobie w domu opiekę po zabiegu, oraz musiał stwierdzić, że nikt nie wywiera na niej jakiejkolwiek presji, pod wpływem której zdecydowała się oddać organ. Jego zadaniem są też rozmowy z potencjalnym dawcą i przypominanie mu, że w każdej chwili może zrezygnować z podjętej decyzji. Doktor Gmurczyk dodatkowa opieka nie była potrzebna. Po nocy spędzonej w szpitalu po operacji czuła się na tyle dobrze, że mogła poruszać się samodzielnie. Zadzwoniła po koleżankę, która pomogła jej wrócić do domu. A już następnego dnia sama wyszła z psem na spacer. Dwa tygodnie później wróciła do pracy, by zajmować się swoimi pacjentami. Media obiegło zdjęcie doktor Gmurczyk z personelem medycznym jej szpitala, który odwiedził ją po zabiegu. Uśmiechnięte koleżanki i koledzy otaczają jej szpitalne łóżko, oddając jej szacunek i okazując sympatię, bo było ją stać na tak wiele. Jej rodzice nie wiedzieli na co zdecydowała się córka, która nie chciała, żeby się martwili. – Kiedy już po operacji powiedziałam: „Tato, muszę ci się do czegoś przyznać. Oddałam chorej swoją nerkę”, usłyszałam, jak mówi z przejęciem: „Jestem z ciebie bardzo dumny” – opowiada. – Za to mama podeszła do tego emocjonalnie, argumentując, że tego nie da się racjonalnie pojąć. Od tej chwili nie rozmawiam z nią o tym. Obie udajemy, że nic się nie stało.

Bardzo podbudowały ją słowa Arturo Reyesa, który otrzymał nerkę od męża Ginger, biorczyni jej organu. Podczas konferencji prasowej zwołanej w szpitalu Northwestern w Chicago powiedział: „Dzięki przeszczepowi otrzymałem niesamowity podarunek, jakim jest nadzieja. Mogę żyć jak wcześniej. Mogę robić różne rzeczy i znów cieszyć się życiem”. Jestem pewna, że będzie je sobie przypominać we wszystkich chwilach zniechęcenia, zdarzających się podczas pracy.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.