A tu naraz… spowiednik!

Franciszek Kucharczak

|

GN 09/2024

publikacja 29.02.2024 00:00

To nie tak, że ludzie nie chcą się spowiadać. Gdy spotkają świadka Chrystusa, padną na kolana.

A tu naraz… spowiednik! Henryk Przondziono /Foto Gość

To było w połowie lat 70. w Poznaniu. Ksiądz Aleksander Woźny leżał chory w łóżku. Około pierwszej w nocy obudził go głos: „Wstań, załóż sutannę i wyjdź na ulicę”. Kapłan nie był pewien, czy nie ulega złudzeniu. „Czy mi się zdaje, czy to Ty do mnie mówisz?” – zwrócił się do Boga. „Wstań zaraz, załóż sutannę i idź na ulicę!” – usłyszał ponownie. Ksiądz ubrał się i wyszedł. Idąc ulicą Grunwaldzką, ujrzał wychodzącego zza rogu mężczyznę w średnim wieku. Na widok duchownego tamten stanął jak wryty. „Ksiądz? Muszę się zaraz wyspowiadać!” – zawołał. Głęboko poruszony, wyjaśnił, co się stało. Otóż przyjechał do Poznania przed godziną. Poszedł z dworca pieszo, ale pobłądził. Klucząc ulicami miasta, przypomniał sobie, że przed laty pokłócił się ze swoim proboszczem. Był tak zraniony, że postanowił, iż już nigdy w życiu nie pójdzie do spowiedzi. Teraz, rozmyślając nad tym, próbował usprawiedliwić się przed sobą. Powiedział sobie, że ma rację i nie będzie się spowiadał. „No chyba, że bym w tej chwili spotkał księdza” – dodał, będąc pewnym, że w środku nocy na pustej ulicy żadnego księdza nie spotka. „A tu naraz ksiądz… Proszę o spowiedź” – powiedział wzruszony.

Mam się nawrócić

Podobnych zdarzeń w życiu ks. Aleksandra Woźnego było wiele i najczęściej dotyczyły one sakramentu pokuty i pojednania. On sam poczuł się szczególnie wezwany do posługi w konfesjonale w 1945 roku, gdy po wyzwoleniu z obozu koncentracyjnego w Dachau wracał do Polski. Usłyszał wtedy wypowiedziane przez kogoś słowa, które zapadły mu głęboko w serce: „Ksiądz będzie przede wszystkim spowiednikiem, to jest księdza zadanie”. Zapytał, co ma robić, żeby sprostać temu zadaniu. „Trzeba pilnować konfesjonału, czekać na penitentów i być dla nich cierpliwym. Reszty dokona łaska Boża i Boże Miłosierdzie” – padła odpowiedź.

Ks. Woźny przejął się tymi wskazaniami. Każdego dnia zasiadał w konfesjonale od wczesnego rana, spowiadał też wieczorami, nieraz do późna. Czasami jakby wyczuwał, że ktoś potrzebuje spowiedzi, i dotyczyło to nawet ludzi przechodzących obok kościoła. Zdarzało się, że kapłan, czekając na przystanku, nagle wracał do kościoła, żeby kogoś wyspowiadać. W konfesjonale był cierpliwy, nie przerywał, często po dłuższym milczeniu wypowiadał słowa celnie trafiające w sedno problemu.

W latach 50. jedna z penitentek ks. Woźnego usłyszała od niego dziwne polecenie: „Dziś nie ja będę cię spowiadał. Pójdziesz na dworzec. Poproś o spowiedź pierwszego księdza, którego napotkasz na peronie. Nalegaj tak długo, aż cię wyspowiada”. Na Dworu Głównym w Poznaniu kobieta spotkała księdza, który wysiadł z pociągu. Ten zareagował nerwowo. „Na dworcu mam panią spowiadać? Niech pani idzie do kościoła i da mi spokój” – rzucił obcesowo. Kobieta nie dała za wygraną. Wsiadła z nim do tramwaju i dalej go prosiła. Ksiądz wyjaśnił, że jedzie na spotkanie z biskupem i nie może się spóźnić. „Ale ja muszę właśnie u księdza się wyspowiadać!” – rozpłakała się. Duchowny skapitulował. „Widzę, że się pani nie odczepi. Zaraz będzie kościół na ul. Fredry. Wyspowiadam panią”. W kościele kapłan zapytał: „Czemu pani taka nachalna?”. Usłyszał: „Ja księdza nie znam, ale tak mi polecił mój spowiednik”. Ksiądz zdumiał się. „Co to za spowiednik?” – zapytał. „Ks. Aleksander Woźny, mój proboszcz” – padła odpowiedź. Teraz duchowny wybuchł płaczem. Łkając, wyznał: „Kochana siostro, jechałem do kurii, żeby oznajmić biskupowi, że rezygnuję z kapłaństwa. Teraz wiem, że mam się nawrócić i zacząć nowe życie. Proszę podziękować księdzu Woźnemu”.

Od 2013 roku trwa proces beatyfikacyjny ks. Aleksandra Woźnego.

Charyzmatyk konfesjonału

W kościele bernardynów w Krakowie jest konfesjonał, w którym ludzie od lat składają świeże kwiaty, a obok znajduje się portret zakonnika, który tu spowiadał. To o. Wiktoryn Swajda, bernardyn obdarzony zdolnością czytania w ludzkich duszach. „Był spowiednikiem nie takim, że siadał w wyznaczonych godzinach, ale od rana, czasem do dziesiątej i jedenastej w nocy” – mówił kaznodzieja podczas Mszy w Kalwarii Zebrzydowskiej, odprawionej w kwietniu 1994 roku, tydzień po śmierci o. Wiktoryna. „Tak było dzień za dniem, przez wszystkie lata jego kapłańskiego życia” – zaświadczał duchowny, podkreślając, że zmarły „nigdy nie narzucał innym czegokolwiek”, a przy tym słuchał z niezwykłą dobrocią i życzliwością, i mimo natłoku zajęć umiał dla każdego znaleźć czas. „Wiemy o tym, że po spowiedzi u niego człowiek czuł się spokojny, a często szczęśliwy” – zaznaczał. W jego przekonaniu o. Wiktoryn to „dar Boga dla nas, współczesnych ludzi”.

„To charyzmatyk konfesjonału. Kiedy patrzyliśmy na takich ojców, też się i nasz duch kształtował. To żywe świadectwo i okazja do zapytania siebie: »Chłopie, a ile ty możesz przez swą posługę zdziałać?«” – wspominał współbrata o. Lucjusz Wilk OFM w rozmowie dla GN.

Zachowała się obfita korespondencja, z której wynika, jak ważnym przewodnikiem dla wielu był o. Wiktoryn. Ludzie piszą mu o łaskach, jakich doświadczyli za pośrednictwem jego posługi, proszą go o modlitwę, zapewniają o owocności dawanych im nauk.

O. Wiktoryn zmarł nagle na chórze kościoła bernardynów, gdzie posługiwał jako organista. Odszedł w powszechnej opinii świętości. Dziś, po 30 latach, do jego konfesjonału ludzie wciąż przynoszą kwiaty.

Nie musisz mówić

Szczególnym wzorem spowiedników jest św. Jan Vianney. To bodaj jego pierwszego nazwano męczennikiem konfesjonału. Proboszcz z francuskiej wsi Ars spowiadał po kilkanaście godzin, nieomal bez przerwy, przyjmując w ciągu roku ok. 30 tys. penitentów. Łącznie przez 41 lat posługi wyspowiadał około miliona ludzi. Penitenci przyjeżdżali do niego z całej Francji, zarówno ludzie prości, jak i paryska elita, a także najwyżsi dostojnicy kościelni. „Pan pozwolił mu pojednać wielkich pokutujących grzeszników, a także prowadzić ich ku duchowej doskonałości, której szczerze zapragnęli” – mówił o nim z podziwem św. Jan Paweł II.

Liczba penitentów proboszcza z Ars stale wzrastała, żeby w ostatnim roku posługi osiągnąć 80 tysięcy. Znaczące, że działo się to w porewolucyjnej Francji, w której szalał laicyzm, odciągając od Kościoła znaczną część społeczeństwa. Prosty wiejski duchowny pokazał, że laicyzacja to nie sprawa „nieuniknionych procesów dziejowych”, lecz efekt braku świadków Chrystusa, którzy żyjąc jak On, objawiliby światu moc Bożą.

Ludzie korzystający z posługi św. Jana Vianneya byli zdumieni jego znajomością sekretów ich dusz. Podobny dar miał św. ojciec Pio. Dzięki niemu nieraz pękały skorupy, którymi opancerzyli swoje serca zatwardziali grzesznicy. Nawracali się nawet tacy, którzy nie mieli w planie się spowiadać, tak jak się to przydarzyło rzeźbiarzowi Francesco Messinie, który wybrał się do znanego kapucyna z czystej ciekawości, zaintrygowany opowieściami o towarzyszących mu nadprzyrodzonych zjawiskach. Przyjechał do San Giovanni Rotondo późno, ale wpuszczono go z uwagi na znanego w klasztorze przyjaciela, który z nim był. Podszedł ojciec Pio. Kazał rzeźbiarzowi zejść na dół, do konfesjonału. Ten chciał zaprotestować, nie spowiadał się od ślubu i nie czuł się do tego przygotowany. Nie zdążył jednak nic powiedzieć, bo kapłana już nie było. Zszedł więc do kościoła. Gdy zjawił się duchowny, Messina chciał wyjaśnić, że to nie ten moment, ale kapucyn powiedział stanowczym głosem: „Nie musisz nic mówić. Odpowiesz tylko na moje pytania”. Poprowadził mężczyznę do konfesjonału, kazał uklęknąć i zaczął mówić. Artysta był zszokowany, słysząc szczegóły z całego swego życia. Zakonnik przypomniał mu o wielu zdarzeniach, o jego myślach i działaniach, o których on nigdy nikomu nie mówił. „Przemawiał poważnym, zasmuconym głosem, lecz zarazem pełnym serdecznej łagodności. W tonie jego słów nie wyczuwało się nagany. Byłem wstrząśnięty faktem, że wiedział o mnie wszystko, ale jednocześnie odczuwałem ogromną radość” – wspominał penitent. Wstał od kratek konfesjonału całkiem odmieniony. „Od owego momentu zmieniło się całe moje życie” – stwierdził po latach. Przyznał też, że w życiu spotkał wiele wybitnych osobistości, w tym ludzi o wielkich cnotach. „Nikt jednak nie zafascynował mnie tak, jak ojciec Pio” – przyznał.

Trzeba posłusznych

Niesłabnąca popularność spowiedników w rodzaju św. Jana Vianneya czy św. ojca Pio pokazuje, że ludzie wcale nie mają skłonności do porzucania praktyk sakramentalnych, jeśli tylko doświadczają ich skuteczności. Za spowiednikami na wzór Chrystusa potrafią przemierzać tysiące kilometrów, nie narzekając, że Kościół każe się im „biczować i ujawniać intymne szczegóły życiorysu”. Tam, gdzie są pokorni słudzy Chrystusa, tam działa On sam i tam zbiegają się tłumy, spragnione autentyzmu wiary.

Wniosek: świat potrzebuje ludzi posłusznych Chrystusowi, tak, aby On mógł się nimi posłużyć. Czyli świętych.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.