O. Mariusz Wójtowicz: Modlitwa wewnętrzna jest jak lustro

Marcin Jakimowicz

|

GN 09/2024

publikacja 29.02.2024 00:00

O Bogu, któremu można powiedzieć absolutnie wszystko, mówi karmelita bosy o. Mariusz Wójtowicz.

o. Mariusz Wójtowicz OCD rekolekcjonista,  inicjator wielu projektów muzycznych, autor bloga „Mistyka codzienności”.  Mieszka w Zawoi. o. Mariusz Wójtowicz OCD rekolekcjonista, inicjator wielu projektów muzycznych, autor bloga „Mistyka codzienności”. Mieszka w Zawoi.
Roman Koszowski /Foto Gość

Marcin Jakimowicz: „Dlaczego dajesz mi tak cierpieć, skoro mnie kochasz?” „Zawsze tak postępuję z przyjaciółmi” – wyjaśniał Jezus Teresie. „I dlatego masz ich tak niewielu!”. Trzeba mieć niezły tupet, by tak wypalić do Syna Bożego…

O. Mariusz Wójtowicz OCD:
…i być z Nim w niezwykle bliskiej zażyłości. Tak rozmawiają przyjaciele...

Katolik nad Wisłą raczej nie ma odwagi, by zwrócić się tak do Mesjasza.

Jeśli pozna prawdę i o sobie, i o swoim Bogu, to myślę, że kiedyś się odważy. Można się uczyć od Teresy Wielkiej takiej codziennej bliskiej zażyłości z Panem Bogiem. Zawsze mówiła prosto z mostu, szczerze. Miała szorstki język. Pisząc do króla Filipa II, wyjaśniała: „Za tępą się nie uważam, piękno dla oka już jest, a świętą chciałabym być”.

Teresa Wielka nie jest dla Jana Kowalskiego zbyt wielka?

Skądże znowu! Ludzie boją się jej, ponieważ jej nie znają. Nie miała wykształcenia, potrafiła jedynie czytać i pisać, bo zadbał o to jej ojciec, gdy była nastolatką. Bardzo jej to pomogło, bo mogła chłonąć książki, zanim inkwizycja zakazała ich lektury. Nosiła w sobie święty tupet i miała niezwykłą intuicję wiary, która pozwalała jej wykonywać odważne kroki.

Jej „mała” imienniczka z Lisieux pisała, że nie jest w stanie zmówić Różańca, nie znajdując choćby jednej myśli, jednoczącej ją z Bogiem; że zasypia na adoracji; że jest „niezdolna do modlitwy i praktykowania jakiejkolwiek cnoty”. A Teresa z Ávili przedstawiana jako mistrzyni życia duchowego?

Ta mistrzyni aż 20 lat spędziła w szarpaninie, w „duchowym szpagacie”, jak nazywała ten czas. Im więcej robiła – tym mniej wychodziło, im szczersze miała chęci – tym gorzej się to kończyło. Od chwili, gdy jako 21-latka wstąpiła do Karmelu, aż do czterdziestki mocowała się sama ze sobą – ze swym niezłym temperamentem i charakterkiem. W „Małym traktacie o modlitwie” podzieliła życie modlitwy na cztery etapy. Pierwszy etap to wymagające wielkiego zaangażowania „ciągnięcie wiaderkiem wody ze studni”. Teresa pisze w trzeciej osobie, ale tak naprawdę widać, że to jej historia. Mówi wprost o tym etapie, że człowiek modli się, trwa przed Bogiem i… nic z tego nie ma.

I ma ochotę wywalić wiaderko…

…i przestać przychodzić do studni. Pokusa, by porzucić czas na modlitwę, uciec z kaplicy lub celi, jest ogromna. A to ślepa uliczka. Tym bardziej że Teresa utożsamia modlitwę z życiem, a życie z modlitwą. Dla niej modlitwa jest celem samym w sobie, a nie jedynie środkiem. Dlaczego? Bo jest przyjaźnią, a ta nie jest środkiem, ale celem. Teresa nazywa tę szarpaninę pierwszego okresu po imieniu. Jest szczera. Również wówczas, gdy w „Twierdzy wewnętrznej” omawia drugie mieszkanie – komnatę walki. Modlitwa nie przychodziła jej łatwo. Był nawet taki etap, gdy w imię pokory porzuciła ją. Oczywiście mówimy tu o modlitwie wewnętrznej, bo była wierna zewnętrznym formom. Odmawiała brewiarz i zestawy klasztornych modlitw, ale było to głównie zewnętrzne doświadczenie.

Dlaczego zostawiła modlitwę wewnętrzną, modlitwę w ciszy?

Bo to jest przestrzeń, która zawsze mówi nam prawdę o nas samych. Widzimy siebie jak na dłoni. Modlitwa wewnętrzna jest jak lustro. To dlatego tak wielu ludzi ucieka przed nią w popłochu. Również duchownych i konsekrowanych, którzy boją się usłyszeć samych siebie, prawdy o sobie. Tego, że żyją w letniości, są wypaleni, myślą o pieniądzach, nie mają wiary.

Iluż z nas poległo już na tym pierwszym etapie! Pustka, ciemność, nic „nie działa” – wzruszamy bezradnie ramionami…

I boimy się szczerze opowiedzieć o tym Bogu. A Teresa pisała: „Nurzałam się blisko dwadzieścia lat w tym burzliwym morzu, wciąż upadając, to znów podnosząc się, i to słabo tylko – i potem znowu upadając – i wiodłam życie tak przeciętne i dalekie od doskonałości, że grzechy powszednie prawie za nic sobie miałam, a śmiertelnych, choć się wystrzegałam, to nie tak jak się należało, bo nie unikałam niebezpieczeństw. Takie życie, rzec mogę, należy do najsmutniejszych, jakie sobie można przedstawić, bo ani się Bogiem nie cieszyłam, ani nie miałam zadowolenia ze świata. Gdy używałam przyjemności światowych, wspomnienie na to, co winna jestem Bogu, sprawiało mi udręczenie. Gdy byłam na samotności z Bogiem, przywiązanie światowe rozstrajało mnie. Jest to wojna tak ciężka, że nie rozumiem, jak mogłam ją wytrzymać, choćby jeden miesiąc, a cóż dopiero tyle lat”.

Panu Bogu naprawdę można powiedzieć wszystko bez ogródek? Nie obrazi się?

Nie obrazi. (śmiech) Znakomicie widać to u Teresy. Jest tak zuchwała, że aż nas zawstydza. Ileż razy wygarnęła Jezusowi prawdę w cztery oczy: gdy cierpiała, gdy miała złamaną rękę, gdy sprawy fundacji nowych klasztorów nie szły w kierunku, który nakreśliła, gdy miała problemy z mniszkami. Jezus wiele razy usłyszał od niej gorzkie słowa.

Gdy siostra Rozariana ze Świętej Anny, córka warszawskiego rabina, złamała nogę, przechodząc pod obrazem Matki Boskiej pogroziła jej laską: „Jak tyś Syna wychowała!”. Dopiero po czasie dominikanki odkryły, że był to wyraz ich zażyłości, a nie obrazoburczy gest... Gdy znajoma katechetka zapytała: „Czy można kłócić się z Bogiem?” usłyszała zgodny chórek dzieci: „Nieeee!”.

Z przyjacielem można, a nawet trzeba się pokłócić. By powiedzieć mu prawdę i o nim samym, i o swoich odczuciach. Wystarczy zerknąć na szczere do bólu psalmy. Teresa pisze, że po etapie „noszenia wody” i walki, gdy poznaliśmy już i miłość Boga, i swą kondycję, wkracza Zły, by nam ten obraz Boga zniszczyć…

…i szepnąć, że coś jest napisane małym druczkiem.

Szatan będzie nas zachęcał do tego, by porzucić to „jałowe tracenie czasu” dla Boga. „Przecież nic z tego nie masz” – będzie syczał – „Nie jest ono potrzebne ani tobie, ani Jemu”. Gdy jednak wyjdziemy z tego pokoju, czeka nas kolejny etap – schematów, naszych ulubionych modlitw, pobożności. Wszystko jest fajnie, oprócz jednego – całe to dobro… zaczynamy przypisywać sobie i swemu zaangażowaniu.

A jak pisał o. John Chapman: „W modlitwie nie chodzi o modlitwę. W modlitwie chodzi o Boga”.

Niestety mam wrażenie, że na tym etapie zatrzymało się bardzo wielu katolików. Mamy swoje ukochane zestawy modlitw, ale gorszymy się, gdy inni tego nie doceniają lub modlą się inaczej.

Bo etap ten jest bezpieczny, oswojony, a my nie lubimy niespodzianek, które może nam zafundować Najwyższy…

…i pławimy się w przestrzeni własnej pobożności, doskonałości, religijności, nie chcąc, jak proponuje Teresa, przejść dalej. A to, co jest dalej, jest najpiękniejsze, bo Bóg zaprasza nas do… odpoczywania w modlitwie. Bez napinania mięśni, bez udowadniania Mu, jacy to jesteśmy pobożni. Gdy przychodzą ludzie i mówią, że nie potrafią wejść w modlitwę, walczą z setką rozproszeń, fantazji (Teresa nazywała wyobraźnię „domową wariatką”), zachęcam ich do modlitwy prostoty, szczerego powiedzenia Bogu o tych wszystkich problemach i skupienia się na jednym słowie, jednym geście, na najprostszym trwaniu u stóp Jezusa jak Maria z Betanii. „Patrz na Tego, który patrzy” – podpowiadała Teresa. To genialna definicja dla przychodzących z przebodźcowanego świata (którzy, nawiasem mówiąc, często podobnych bodźców szukają w modlitwie – w muzyce, obrazach). Proponuję często najprostszą adorację, która polega jedynie na patrzeniu. Podczas rekolekcji, które prowadzę tu w Zawoi, jest godzina adoracji, Eucharystia, dwie konferencje i… nic więcej. A ludzie naprawdę wyjeżdżają wypoczęci. Karmel bardzo upraszcza życie. Od lat jeżdżę jako prowadzący na rekolekcje z „postem Daniela” i doszedłem do wniosku, jaka jest moja rola. Dietetycy uwalniają ludzi od ciężaru toksyn i kilogramów tłuszczu, a ja uwalniam ich od nadmiaru praktyk pobożnościowych. Przyjeżdżają zniechęceni sobą, umęczeni, obładowani, obciążeni i nie są w stanie już tego wszystkiego udźwignąć. Za Teresą podpowiadam: skup się na jednym, wybierz to, co daje ci siłę.

A co wybierała Teresa?

Różne rzeczywistości w zależności od etapu duchowej drogi. Czasami pozostawała jej tylko lektura książki. To dlatego w Karmelu w czasie modlitwy wewnętrznej nie gasi się światła, bo może przyjść taki czas, że będziesz w stanie tylko sięgnąć po książkę. Karmel uczy wewnętrznej wolności. Jeśli możesz klęczeć na modlitwie, to klęcz. Chcesz stać? Stój. Nie możesz stać? Usiądź. Ludzie są zdumieni: „Naprawdę mogę przyjść i nic nie robić?”. „Jasne” – odpowiadam. Ta modlitwa trwania, obecności, czyli innymi słowy kontemplacja, jest dla wielu nie do przeskoczenia. Być może dlatego, że jest bardzo prosta, a my lubimy sobie komplikować życie…

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.