Cośmy tak złego zrobili?

Przemysław Kucharczak Przemysław Kucharczak

|

Historia Kościoła 02/2024

publikacja 29.02.2024 00:00

Stefka z koleżankami wpadły do stojącej w pobliżu stodoły. Uciekały przed rozjuszonymi zomowcami, bijącymi ludzi, którzy chcieli budowy kościoła w swojej wsi Brudzowice. Dziewczyny wspięły się po drabinie i stanęły, wstrzymując oddech, za dwoma filarami. Milicjanci szli tuż za nimi.

Parafianie pilnują baraku w przeddzień pacyfikacji. W środku siedzi Stefania Tomczyk. Parafianie pilnują baraku w przeddzień pacyfikacji. W środku siedzi Stefania Tomczyk.

Do dramatycznych wydarzeń, związanych z próbą wzniesienia kościoła w Brudzowicach między Częstochową a Siewierzem, doszło 16 lutego 1972 roku. Po jednej stronie były władze, po drugiej – mieszkańcy wsi, przede wszystkim kobiety. Przez całą noc pilnowały one baraku, w którym były składowane materiały na budowę kościoła. O poranku uderzył na nie cały pluton ZOMO.

Komunistom nie udało się tej sprawy całkowicie wyciszyć – o brutalności milicji, która zaatakowała kobiety, mówiło nawet Radio Wolna Europa.

Marzenie Marianny i Władka

Mieszkańcy Brudzowic całkiem oddolnie podjęli starania o wzniesienie świątyni w ich wsi. Zrobili to wbrew władzom województwa częstochowskiego, które na taką budowę nie pozwalały. Nie sprzyjał tej inicjatywie także proboszcz z Siewierza, bo nie uśmiechało mu się zmniejszenie jego parafii. Ludzie mieli jednak błogosławieństwo biskupa dla swoich zamierzeń.

Zaczęło się od marzenia bezdzietnych gospodarzy z Brudzowic, Marianny i Władysława Dudów. Tych dwoje chciało, żeby na ich gruncie powstała świątynia. Nie było jednak szans na uzyskanie pozwolenia na budowę od komunistycznych władz. Lata mijały i wydawało się, że marzenie nigdy się nie ziści.

Brudzowice należały wtedy do parafii w Siewierzu. Trzeba było tam iść 6 km po gruntowych drogach. Wieś przecinała też od niedawna dwupasmówka, zwana „gierkówką”, ale marsz jej poboczem był niebezpieczny ze względu na rosnący ruch. W kondukcie pogrzebowym mieszkańcy szli do kościoła w Siewierzu przez 1,5 godziny. Uczestniczenie w pogrzebie sąsiada wraz z powrotem na piechotę zajmowało pół dnia.

Delegaci parafii w 1969 r. próbowali więc zachęcić proboszcza z Siewierza do wzniesienia kościoła na polu państwa Dudów. – Odpowiedział, że w tej chwili nie ma szans na uzyskanie od państwa pozwolenia na taką budowę. W zamian poradził, żeby gospodarze to pole sprzedali i pieniądze przynieśli jemu. A on w przyszłości, kiedy to już będzie możliwe, postawi w Brudzowicach dużą kaplicę – wspomina dzisiaj dr Emilian Kocot, twórca i wieloletni ordynator oddziału kardiologii w Szpitalu nr 2 w Sosnowcu.

Stefania Tomczyk  na współczesnym zdjęciu   Stefania Tomczyk na współczesnym zdjęciu
PRZEMYSŁAW KUCHARCZAK /FOTO GOŚĆ

We właściwym czasie

Marianna i Władysław Dudowie z pomysłu siewierskiego proboszcza oczywiście nie skorzystali. Zrobili coś innego: przepisali część swojej ziemi sąsiadom, młodszym od nich o pół wieku: Emilianowi Kocotowi i jego bratu Henrykowi z żoną Mieczysławą. Uzgodnili, że nowi właściciele przekażą ten teren na budowę kościoła „we właściwym czasie”. Całkowitego upadku komunizmu mało kto wtedy się spodziewał, ale wielu liczyło, że może przyjść jakaś „odwilż” w ramach istniejącego systemu. W takich chwilach – myśleli ludzie – władza może będzie bardziej skłonna do wydawania pozwoleń na wznoszenie świątyń.

Władysław i Marianna Dudowie nie chcieli przyjąć od Emiliana oraz Henryka z Mieczysławą żadnego pisemnego zobowiązania, że tę ziemię w przyszłości przekażą Kościołowi. – Powiedzieli, że komu innemu nie uwierzyliby – wspomina dr Emilian Kocot.

Dołączę do świeckich

Mieszkańcy Brudzowic nie mieli jednak cierpliwości, żeby tylko biernie czekać na nadejście „właściwego czasu”. Delegaci wsi porozumieli się z wikarym z Siewierza, księdzem Romanem Bąbskim, katechetą dzieci z Brudzowic. – Poszło do niego troje gospodarzy. Ksiądz Bąbski im odpowiedział: „Skoro świeccy chcą kościół budować, to ja nie mogę stać z boku i do nich dołączę”.

Na początku 1971 r. delegaci wsi wraz z ks. Romanem wsiedli więc do syrenki doktora Kocota i pojechali do Częstochowy, na spotkanie z biskupem pomocniczym Franciszkiem Musielem. – Biskup ostrzegł ks. Bąbskiego, że plebania przy kościele św. Barbary, gdzie mieszkał, może być pod obserwacją. Zostawiliśmy więc samochód dwie ulice dalej. Spotkanie zaczęło się późno, około 22.00 – wspomina Emilian Kocot.

Biskup pobłogosławił planom budowy kościoła w Brudzowicach. Radził, żeby na razie nikomu o tym nie mówić, nawet siewierskiemu proboszczowi, żeby sprawę jak najdłużej utrzymać w tajemnicy. – Powiedział nam też: „Uważajcie na inwigilację, bo będziecie pod obserwacją” – mówi dr Kocot.

Jak jednak budować bez pozwolenia? Mieszkańcy wsi postanowili zastosować fortel i wystąpili do władz o zgodę na budowę cmentarza komunalnego. Zebrali podpisy pod pismem do władz powiatowych w Zawierciu. Powiat zgodził się – pod warunkiem, że mieszkańcy sami sfinansują budowę i wykonają ją w czynie społecznym.

Władze powiatowe wyraziły też zgodę na wzniesienie obok dużego domu przedpogrzebowego. Miał mieć aż 20 metrów długości i 13 metrów szerokości. Według oficjalnej wersji potrzeba było aż tak dużo miejsca, żeby zmieściły się tam także warsztat kamieniarski czy pomieszczenia dla grabarzy… W rzeczywistości mieszkańcy Brudzowic po cichu planowali, że gdy budynek już będzie stał, urządzą w nim kościół.

Do zgody na tę budowę mogło przyczynić się zamieszanie związane ze zmianą na szczytach władzy – bo Władysława Gomułkę właśnie zastąpił Edward Gierek. Urzędnicy powiatowi jeszcze nie wiedzieli, jak dokładnie mają się zachowywać.

Podający się za inspektorów budowlanych esbecy (w kapeluszach) rozmawiają z mieszkańcami stawiającymi barak – w czapce stolarz Władysław Królicki. Zdjęcie zrobione przez SB.   Podający się za inspektorów budowlanych esbecy (w kapeluszach) rozmawiają z mieszkańcami stawiającymi barak – w czapce stolarz Władysław Królicki. Zdjęcie zrobione przez SB.
INSTYTUT PAMIĘCI NARODOWEJ

Żyto na cmentarzu

Prace ruszyły w marcu 1971 roku. Kierował nimi wybrany przez mieszkańców Społeczny Komitet Budowy Cmentarza.

Nie tak łatwo jednak było w PRL-u wyprowadzić władzę w pole. Urząd do spraw Wyznań zwrócił uwagę, że wymiary planowanego domu przedpogrzebowego są podejrzanie duże. Inspektor tego urzędu pojechał do Brudzowic. Od zagadniętych mieszkańców wsi usłyszał, że wszyscy traktują budowę cmentarza jako… przygotowanie do wzniesienia kościoła.

Wydział Wyznań Urzędu Wojewódzkiego chciał więc wstrzymania prac. Na szczęście urzędnicy powiatowi z Zawiercia odwlekali wydanie decyzji, dając mieszkańcom wsi szansę na dokończenie prac.

Brudzowianie pracowali zatem w pośpiechu, żeby władze nie cofnęły pozwolenia. Stawianiem betonowego płotu kierował murarz Bronisław Będkowski, członek Społecznego Komitetu Budowy Cmentarza. Na początku kwietnia cmentarz był ogrodzony – choć trochę dziwnie wyglądało zieleniące się na jego terenie żyto, zasiane jesienią…

4 kwietnia zmarła Maria Duda, starsza siostra Władysława Dudy, który ofiarował ziemię na cmentarz i kościół. Do zamknięcia ogrodzenia brakowało jednak jeszcze bramy. Urzędnicy powiatowi przekazali: nie ma bramy, nie ma cmentarza. W tamtych czasach to był problem, bo nie można było wybrać się do sklepu i od ręki kupić bramę.

Mieszkańcy wsi byli jednak zdeterminowani. Gospodarz Władysław Gocyła oświadczył: „Proszę zdemontować żelazną bramę z mojej posesji, daję to w darze”. W ciągu kilku godzin brama była już zamontowana, a budowa cmentarza w Brudzowicach – ukończona.

Mieszkańcy Brudzowic stawiają barak – zdjęcie zrobione przez funkcjonariusza SB.   Mieszkańcy Brudzowic stawiają barak – zdjęcie zrobione przez funkcjonariusza SB.
INSTYTUT PAMIĘCI NARODOWEJ

Maria Duda została tu pochowana – za zgodą sanepidu – 7 kwietnia 1971 roku. Jej pogrzeb był manifestacją. Zjawili się prawie wszyscy mieszkańcy wsi.

Emilian Kocot powiedział niewstającemu już z łóżka Władysławowi Dudzie, że jego marzenie właśnie się spełnia. 85-letni ofiarodawca ziemi był wzruszony. Po jego pełnej zmarszczek twarzy spłynęły łzy.

17 maja został tu pochowany kolejny mieszkaniec Brudzowic, Piotr Lebiocki. „Tak więc zmarli pomagali żyjącym w utrwalaniu zdobyczy” – czytamy w kronice brudzowickiej parafii. – Dzięki już dwóm pochówkom cmentarz w Brudzowicach stawał się „nie do ruszenia”. Trzeba by było przeprowadzać ekshumacje, a to wiązałoby się z dużym rozgłosem. Władze rozgłosu nie chciały – zwraca uwagę dr Kocot.

500 ton kamienia

Uskrzydleni sukcesem mieszkańcy Brudzowic i sąsiedniej wsi Dziewki przystąpili do realizacji drugiej części planu: budowy domu przedpogrzebowego – a tak naprawdę kościoła. – Entuzjazm był ogromny. Kopalnia dolomitu podarowała nam surowiec na fundamenty. Miał być odebrany w Niedzielę Palmową 1971 roku. Odwiedziłem wszystkich pięciu właścicieli samochodów ciężarowych we wsi. Stawili się ze swoimi pojazdami o umówionej godzinie w kamieniołomie, przyjechały też dwa traktory z przyczepami. Proszę sobie wyobrazić, że aż stu ludzi przyszło tam ładować dolomit, a druga setka, włącznie z kobietami, zjawiła się we wsi, żeby rozładowywać. W ciągu jednego dnia przewieźliśmy ponad 500 ton kamienia! – relacjonuje Emilian Kocot.

Władze, które spóźniły się z interwencją w sprawie cmentarza, teraz zadziałały sprawniej i cofnęły zgodę na budowę domu przedpogrzebowego. Zdawało się, że sprawa budowy kościoła utknęła.

Ktoś w Brudzowicach rzucił wtedy pomysł, żeby postawić koło cmentarza duży barak. Władzom powiedziałoby się, że mają w nim być przechowywane materiały budowlane. W przyszłości jednak można byłoby szybko… urządzić w nim kościół.

Wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. Komitet za składki mieszkańców wsi kupił taką konstrukcję, stojącą w Wesołym Miasteczku w Chorzowie. Mieszkańcy szybko przygotowali fundament i 20 grudnia 1971 roku zaczęli na nim montować barak. Niestety, dwa dni później nadzór budowlany z Zawiercia nakazał jego rozbiórkę.

Straże przy baraku

Społeczny Komitet Budowy Cmentarza złożył odwołanie, ale 30 grudnia prokurator oskarżył jego członków o złamanie prawa budowlanego. W sylwestra kilkunastu mieszkańców było przesłuchiwanych w Komendzie Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej i w prokuraturze w Katowicach od 8.00 do 21.00. Brudzowianie usiłowali tłumaczyć, że musieli przecież jakoś zabezpieczyć zakupioną cegłę po tym, jak władze cofnęły im pozwolenie na budowę domu przedpogrzebowego.

Jednocześnie do wsi zaczęli przyjeżdżać funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa. Przedstawiali się zwykle jako inspektorzy budowlani. Oglądali barak, rozmawiali z budowniczymi i ukradkiem robili zdjęcia – zachowane do dzisiaj w archiwach IPN.

15 lutego 1972 roku we wsi gruchnęła wieść, że władze nazajutrz chcą wyburzyć barak. Wieś zawrzała oburzeniem. Przy budowli pojawiły się straże. – Całą noc siedziałyśmy przy baraku i paliłyśmy ogień – wspomina 81-letnia dzisiaj Stefania Tomczyk z Brudzowic.

Wśród pilnujących były przede wszystkim kobiety. Podobno mieszkańcy liczyli na to, że obecność pań powstrzyma zomowców przed brutalną interwencją.

Kobiety grzały się przy ognisku, śpiewały, żartowały. Co kilka godzin się zmieniały.

Atak po „My chcemy Boga”

O poranku 16 lutego w Brudzowicach zjawiły się siły interwencyjne. Ich kolumna była bardzo długa – po zaparkowaniu zajęła przestrzeń 300 metrów, od baraku do samej „gierkówki”.

Oprócz pojazdów Milicji Obywatelskiej były tam wozy straży pożarnej, karetki, dwa dźwigi i inny sprzęt pomocny w rozbiórce. Z pojazdów wysypał się pluton ZOMO liczący 25 funkcjonariuszy, uzbrojonych w pałki i gaz łzawiący.

Idąca do pracy na poczcie Czesława Bednarz zauważyła w jednym z pojazdów swojego znajomego. Zatrzymał się na jej widok. – Pytam go: „Gdzie ty jedziesz?”, a on: „A jadę wam barak walić”. Ja znowu: „Chcesz, żeby cię tu na widłach wynieśli?”, a on się tłumaczy: „Czemu? Mnie najęli do tej pracy w hucie w Zawierciu”.

Robotnicy wynajęci do wyburzania stanęli z boku i patrzyli, co będzie się działo.

Tymczasem około trzystu zebranych mieszkańców Brudzowic otoczyło barak podwójnym kordonem. Dowodzący akcją wezwał ich do rozejścia się. Kobiety odpowiedziały śpiewem „My chcemy Boga”.

Wtedy do ataku z furią przystąpili zomowcy. Użyli wobec kobiet gazu łzawiącego, popychali je, przewracali i kopali. Gazem oberwał też ks. Roman Bąbski, który przybiegł pod barak i próbował uspokoić sytuację.

Niektóre panie próbowały kłaść się na drodze spychacza. – Było bardzo strasznie. Zomowcy szarpali kobiety i jedną po drugiej przemocą wpychali do samochodów-więźniarek – wspomina Stefania Tomczyk. – Mnie udało się uciec – dodaje.

Stefka z kilkoma koleżankami wpadły do stojącej w pobliżu stodoły w gospodarstwie kolegi, Staszka Wyszyńskiego. W budynku nie było siana ani słomy, co utrudniało ukrycie się. Dziewczyny wspięły się więc po drabinie na wyższy poziom i tam stanęły, wstrzymując oddech, za dwoma filarami. – Milicjanci weszli za nami do stodoły i się rozglądali, ale na piętro nie wchodzili. Byłyśmy młode i szczupłe, więc nas za tymi filarami nie zauważyli – mówi.

Milicjanci wywieźli kilkanaście kobiet w różnych kierunkach, w tym w stronę wsi Zendek i Żelisławice. Po drodze zatrzymywali się w środku lasu i wypychali je z samochodów. – Trzy kobiety w średnim wieku wyrzucili z auta aż za Zawierciem. To ponad 20 kilometrów. Wróciły do domu piechotą, bo nie miały ze sobą pieniędzy na autobus – mówi pani Stefania.

Po rozpędzeniu mieszkańców robotnicy opasali barak liną i przewrócili, łamiąc wiele elementów. Spychacz zniszczył fundamenty. Zniszczone resztki budowli zostały załadowane na ciężarówki i wywiezione.

„Bezczelnie truli ludzi”

W następnych dniach 22 kobiety opisały to, jak zostały potraktowane. Ich listy trafiły do częstochowskiej kurii (pisownia przytoczonych fragmentów oryginalna). „Ja ob. Wójcik Kazimiera zaświadczam, że podszedł do mnie milicjant i puścił mi prosto do ust i oczu środków trujących, które do dzisiejszego dnia odczuwam. (…) Każdy milicjant w jednej ręce trzymał pałkę w drugiej gaz którym bezczelnie truli ludzi” – napisała jedna z pań 22 lutego.

„Najbardziej odczułam uderzenie w nogę przez funkcjonariusza i użycie gazu łzawiącego” – pisała Maria Zimny. Stanisława Nowak skarżyła się: „Zostałam w nieodpowiedni sposób potraktowana przez »Naszą Kochaną Milicję«. Nie dość że człowieka szturchali i popychali jak psa, to jeszcze gazem w oczy i usta, od tego dnia czuję się bardzo źle. Ja mam już 60 lat. Przeżyłam II wojnę światową. Różnie było w czasie wojny, ale w taki sposób to nawet Niemcy człowieka nie traktowali”.

Stanisława Tomczyk dostała gazem, kiedy po prostu podeszła do milicjantów i prosiła o wypuszczenie koleżanek. Leokadia Lebiocka opisywała, że gaz działał „na oczy oraz ustrój nerwowy”. „Świadkowie tego wydarzenia zostawią go w pamięci na całe życie. (…) Jesteśmy wierzącymi, bezpartyjnymi, czy nie mamy prawa do życia? (…) Rozważcie cośmy tak złego zrobili? Jakie przestępstwo – prosimy o wyjaśnienie” – napisała.

Prymas: doznaję wstrząsu

O pacyfikacji Brudzowic informowało Radio Wolna Europa. Oburzony był prymas Stefan Wyszyński. „Czytając te zeznania, doznaję głębokiego wstrząsu, a zarazem zawstydzenia, że w Polsce Ludowej, Milicja Obywatelska (!) może stosować tak nieobywatelskie, a nawet nieludzkie środki walki z bezbronnymi ludźmi. (…) organizuje się całą wyprawę, kilkanaście wozów Milicji Obywatelskiej (aż wstyd używać tego tytułu), z gazami, z kijami, z kopaniem kobiet. Pomijam to, jak ci ludzie są wychowani, że czują się upoważnieni do takiego traktowania obywateli. Kto ich tak wychowuje, dla jakich celów, przeciwko komu?” – pytał w liście do biskupa Musiela. Stwierdzał: „Noszę się z zamiarem przekazać odpis tych zeznań kobiet z Brudzowic Panu Premierowi. Ale nie chcę tego czynić bez zgody Księdza Biskupa. Rozumiemy, co mogłoby im grozić, gdyby pozostały pod władzą tamtejszej Milicji Obywatelskiej”.

W ramach szykan władze zwolniły ze stanowiska architekta powiatowego, który zaakceptował projekt domu przedpogrzebowego. Mieszkańcy byli przesłuchiwani, esbecy grozili im. – Świadkowie pacyfikacji byli oskarżani o potwarz wobec milicji, która rzekomo w Brudzowicach wcale nie użyła gazu ani w ogóle siły – mówi Emilian Kocot.

Ksiądz Roman Bąbski mieszka dzisiaj w domu księży emerytów w Częstochowie. W nagranym kilkanaście lat temu filmie opowiedział o stresie, jaki czuli on sam i parafianie w czasie przesłuchań. Wspominał, że trzej funkcjonariusze przez osiem godzin zmieniali się przy nim i na przemian na niego wrzeszczeli. Twierdzili, że w Brudzowicach milicja nie użyła gazu. „Odpowiadałem, że ja sam byłem zagazowany” – powiedział.

Krowa ucieka przed komornikiem

Rektor Śląskiej Akademii Medycznej oświadczył doktorowi Emilianowi Kocotowi: „Jeśli się pan nie odsunie od Brudzowic, w promieniu 200 km od Katowic nie znajdzie pan zatrudnienia”. Ostatecznie jednak Emilian nie został ukarany. – Zawdzięczam to wsparciu mojego przełożonego, profesora Józefa Japy – mówi.

W 1973 r. dr Kocot zorganizował w szpitalu nr 2 w Sosnowcu oddział Intensywnego Nadzoru Kardiologicznego (później zyskał nazwę „oddział kardiologii”). Stanisław Gurgul, I sekretarz Komitetu Miejskiego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej w Sosnowcu, odmówił jednak zatwierdzenia go na stanowisku ordynatora. „Cień Brudzowic ciągnie się za panem” – wyjaśnił.

Emilian Kocot, gdy dzisiaj patrzy wstecz, widzi, że ostatecznie żadne poważne konsekwencje go nie spotkały. Nie mógł tylko opuszczać Polski, bo władze wstrzymały mu możliwość wyjazdów za granicę. Jednak oddziałem kardiologii w Sosnowcu i tak kierował – choć formalnie nie jako ordynator. Dostał po prostu stałą delegację Śląskiej Akademii Medycznej do jego prowadzenia jako oddziału klinicznego. Ordynatorem został mianowany już po upadku komunizmu; w wolnej Polsce otrzymał też medal Gloria Medicinae – najwyższe odznaczenie Polskiego Towarzystwa Lekarskiego, przyznawane „za wybitne zasługi dla medycyny tylko dziesięciu lekarzom na świecie w ciągu jednego roku…”.

W samych Brudzowicach na mieszkańców zaangażowanych w budowę posypały się grzywny: po 10 tys. i 20 tys. zł. – Nikt jednak ich nie płacił. Wieś tak się zorganizowała, że kiedy wjeżdżał do niej komornik, sąsiedzi wszczynali alarm. Mój brat Henryk wypędzał wtedy krowę za stodołę, żeby nie było wiadomo, czyja to. Stanisław Machura, który był członkiem komitetu budowy cmentarza, wywiózł z Brudzowic swój samochód, żeby mu go nie zabrali – wspomina doktor.

Te wydarzenia scaliły wieś. Ks. Bąbski prowadził w niej wikariat terenowy. Mieszkał u gospodarzy i odprawiał Msze św. w przydrożnej kaplicy. Ludzie tłumnie gromadzili się wokół niej, klęcząc na ulicy. – Władze widziały, że ludzie nie odstąpią. Cztery lata po pacyfikacji wsi wojewoda częstochowski Mirosław Wierzbicki stwierdził, że chyba będzie trzeba jednak pozwolenie na tę budowę dać. Wiemy to dzięki dokumentom IPN – mówi Emilian Kocot. – W 1976 r. władze wydały tylko trzy pozwolenia na budowę kaplic w całej diecezji częstochowskiej, w tym właśnie w Brudzowicach – dodaje.

W 1977 r. biskup częstochowski Stefan Bareła ustanowił w Brudzowicach parafię Narodzenia Najświętszej Maryi Panny. Kościół został ukończony w 1981 roku.

 

Korzystałem z własnych wywiadów ze świadkami, z książki Andrzeja Sznajdera „Budownictwo kościołów w diecezji częstochowskiej w latach 1945–1989” oraz z książek Emiliana Kocota: „Kronika Parafii Kościoła Rzymsko-Katolickiego pw. Narodzenia N.M.P. w Brudzowicach”, „Suplement Kroniki…” i „Element podejrzany”.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.