Jak św. Maksymilian zaopiekował się… własną rodziną

Agata Puścikowska

|

GN 08/2024

publikacja 22.02.2024 00:00

Pani Sylwia opublikowała list wraz ze zdjęciem synka. Pytanie: „Czy on nie zasługuje na życie?” krzyczało z każdego zdania.

Sylwia Łabińska nadała synowi imię Massimo – na cześć swego  krewnego, św. Maksymiliana. Sylwia Łabińska nadała synowi imię Massimo – na cześć swego krewnego, św. Maksymiliana.
archiwum Sylwii Łabińskiej

O tym, że w bliskiej rodzinie miała wielkiego świętego, wiedziała chyba od zawsze. Przez lata wiedza ta nie robiła na niej większego wrażenia: ot, przodek z historii. Bohaterski. To wszystko. Przyszedł jednak czas, gdy św. Maksymilian Kolbe niejako sam przypomniał o sobie. Teraz pani Sylwia Łabińska myśli i mówi o świętym przodku z dumą. A Maksymilianowi przypisuje swoje nawrócenie…

Krewna Kolbego

– Maksymilian Kolbe był synem brata mojej prababci – zaczyna opowieść pani Sylwia. – Urodziłam się w Szczecinie, miałam 14 lat, gdy z całą rodziną wyjechaliśmy do Niemiec, do Hanoweru. Byłam jedynaczką. Na początku było mi tu ciężko. Przez dobrych kilka lat chciałam wracać do Polski. Potem się przyzwyczaiłam, pokończyłam szkoły, nawiązałam znajomości. Ale czułam się i wciąż czuję Polką.

Pracowała w hotelarstwie. Energiczna i pogodna, lubiana przez otoczenie. Chociaż była ochrzczona i pochodziła z (formalnie) wierzącej rodziny, w zasadzie żyła tak, jakby Boga nie było. – Do kościoła chodziłam z babcią, jeszcze w Szczecinie. W Niemczech już nie. Nie czułam się „zobowiązana” świętością Kolbego, by się modlić czy chodzić na Msze Święte. Chociaż życiorys przodka trochę znałam. Wiedziałam o jego działalności w Niepokalanowie, Japonii, o męczeńskiej śmierci – opowiada pani Sylwia. – Dziś myślę, że ta postać była dla mnie dużo ważniejsza, niż zdawałam sobie z tego sprawę. A o. Maksymilian zapewne pamiętał o swojej rodzinie. I wstawiał się za nami u Boga.

Maksymilian i Massimo

Pani Sylwia wyszła za mąż za Włocha z bardzo religijnej rodziny. – Wiadomość o moim pokrewieństwie z o. Kolbem na rodzinie męża zrobiła ogromne wrażenie. Mówili o świętym Polaku z wielkim szacunkiem. Zresztą to częste u włoskich katolików, że mocno czczą świętych. Od rodziny męża dostałam pierwszy różaniec, który przywieźli z Medjugorja. Wtedy jeszcze nie modliłam się na nim…

Pani Sylwia urodziła pierwszego syna. A kilka lat później radością oczekiwała kolejnego. – Miałam nadzieję, że po trudach pierwszego macierzyństwa teraz będzie już dużo łatwiej. I wymyśliłam dla syna imię: Maksymilian, czyli z włoska Massimo. Chciałam w ten sposób podkreślić, że o. Kolbe jest dla mnie ważny, w jakiś sposób go uhonorować – opowiada. Dziecko miało się urodzić przez cesarskie cięcie 14 sierpnia. – Nie miałam pojęcia, że to data męczeńskiej śmierci o. Kolbego. Ostatecznie poród odbył się 15 sierpnia, w uroczystość Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Nie wiedziałam wówczas, że św. Maksymilian bardzo ten dzień czcił, że to była ważna dla niego data. Włoska rodzina mojego męża radowała się i z daty, i z małego Massimo…

Chłopiec rósł, jednak wciąż nie chodził. Jakby nóżki odmawiały mu posłuszeństwa. Lekarze uspokajali, że dzieci rozwijają się w różnym tempie, że wszystko się wyrówna. Nie wyrównało się. Okazało się, że Massimo był chory na rdzeniowy zanik mięśni – SMA. – To jest ciężka, postępująca choroba. Zastanawiałam się, jak mu pomóc, jak sobie damy radę. Syn przecież będzie wymagał specjalistycznej opieki, będzie poruszać się na wózku…

Dlaczego?

Pani Sylwia trochę się buntowała, a trochę liczyła na cud: może ten patron Maksymilian pomoże Massimo? Dlaczego tak się dzieje, że dziecko, które powierzyła świętemu kuzynowi, urodziło się bardzo chore…

Gdy Massimo miał trzy latka, matka pojechała z nim do Częstochowy. Modlić się o uzdrowienie. – Po powrocie fizjoterapeuta, który nie wiedział o naszym wyjeździe, ze zdziwieniem stwierdził, że choroba nie postępuje. A synek był silniejszy, zaczął przybierać na wadze. Nie rozumiałam tego wtedy, a dziś myślę, że to był mały cud w naszym życiu. Chociaż ja liczyłam na wielki, spektakularny: na całkowite uzdrowienie i to, że Massimo zacznie chodzić, biegać jak inne dzieci. I nadal nie byłam naprawdę wierząca, nawrócona.

W poszukiwaniu ratunku, jakiejś pomocy „z góry”, pani Sylwia weszła w klimaty New Age, reiki, okultyzmu. – Teraz wiem, że człowiek jest bardzo narażony na działanie zła, jeśli mocno nie chwyci się Dobra…

Nawrócenie

Mijały lata. Massimo, mimo że dotknięty poważną chorobą ciała, świetnie rozwijał się intelektualnie. Rósł w atmosferze miłości, wśród fajnych kolegów. Otwarty i zrównoważony. – Nie pracowałam zawodowo, bo bałam się, że sobie nie poradzę z opieką nad dzieckiem i innymi obowiązkami. Skupiałam się na Massimo. Miałam wokół siebie bardzo dużo przyjaciółek, koleżanek, znajomych. Dom nasz był otwarty, telefony się urywały. Wciąż coś się działo, ktoś wychodził, ktoś przychodził. Lubiłam to. Wydawało mi się, że było mi to potrzebne: ten harmider, relacje, przyjaźnie.

A potem przyszedł przełom. Zaskakujący najbardziej dla Sylwii. To był czas tzw. strajków kobiet, czyli wychodzenia kobiet na ulice z postulatami aborcji eugenicznej i tzw. prawa do wyboru. W Hanowerze, wśród Polonii, również… – Wówczas koleżanki zaczęły i mnie namawiać, bym też wyszła na ulice. Chciały, bym je poparła. Zupełnie tego nie czułam, nie rozumiałam. Próbowałam im tłumaczyć, argumentować. Nie chciały słuchać.

Pani Sylwia czuła, że jest w tym wielkie zło. I w postawie, i w słowie, treści, emocjach. – Wychowywałam wspaniałe dziecko niepełnosprawne ruchowo, pięknego człowieka. I tacy ludzie, według moich koleżanek, mieliby mieć jedynie warunkowe prawo do życia? Dlaczego nie mają prawa rodzić się dzieci z zespołem Downa? Bo są gorsze?

Pani Sylwia czuła, że pozostanie w domu to za mało. – Czułam, że muszę się temu przeciwstawić. Nie wiedziałam jednak jak. Postawiłam na biurku figurkę ojca Pio, którą dostaliśmy od włoskiej rodziny męża. Modliłam się o pomoc. O jakąś myśl i siłę. I zaczęłam pisać: o Massimo, o dzieciach takich jak on, o całym tym strajku i jego perfidii. Wyszedł bardzo długi list. Wrzuciłam go na swój profil na portalu społecznościowym. Dziś myślę, że nie napisałabym go, nie odważyłabym się bez wsparcia Ducha Świętego i… o. Maksymiliana. Oni byli wówczas ze mną.

Pani Sylwia opublikowała list wraz ze zdjęciem synka. Pytanie: „Czy on nie zasługuje na życie?” krzyczało z każdego zdania.

Cisza

List zaczął żyć własnym, internetowym, wiralowym życiem. Zaczął być udostępniany, rozchodził się w tysiącach odsłon. – Nie sądziłam, że tak to ludzi poruszy – mówi pani Sylwia. Poruszyło na dwa sposoby: wzruszeniem i poparciem dla dzielnej matki części czytelników albo agresją bądź zerwaniem kontaktów przez niektórych znajomych.

To był dla pani Sylwii czas przełomowy. Miejsce znikających przyjaciółek w życiu rodziny zajęła cisza. Ale nie była złem. Wręcz przeciwnie – była dobrem. – W to puste miejsce Pan Bóg zaczął mi przysyłać dobrych, wierzących, naprawdę wspierających ludzi. Można powiedzieć, że dzięki nim, dzięki znajomościom internetowym się nawróciłam – mówi z uśmiechem pani Sylwia. – Przestałam mieć „przyjaciół” z piorunkiem. Poznałam ludzi z serduszkiem, którzy dali mi swoje serce, czas i wsparcie. I modlitwę! Chyba pierwszy raz w życiu poczułam, że jestem naprawdę na dobrej drodze…

Znajoma pani Sylwii zabrała ją na adorację Najświętszego Sakramentu. Pierwszy raz w życiu uczestniczyła w takiej modlitwie. – Wówczas zobaczyłam, że wielu ludzi się spowiada. Zachęcona przez koleżankę podeszłam do konfesjonału – po trzydziestu latach! Spowiadałam się półtorej godziny.

Ikona w Niepokalanowie

Zaczął się u pani Sylwii proces nawrócenia. – Znajomy ksiądz zaopiekował się mną od strony duchowej, zachęcał do rozeznawania mojej drogi. To było piękne, ale i trudne. Jednak czułam wewnętrzny pokój, pomoc z góry, wsparcie św. Maksymiliana. Lęki i towarzyszący mi przez lata stres ustąpiły pokojowi. Miałam wtedy taki ciekawy sen, że moje ręce są uwalniane od kajdanek. I ten sen chyba najlepiej obrazuje mój stan. Chciałam iść za Panem Jezusem. Czułam, że moja misja to świadczenie o miłości. Stawanie w obronie najbardziej bezbronnych.

Nie jest lekko. Bo choroba dziecka przecież nie ustąpiła. Cuda jednak dzieją się na poziomie duchowości, małych i większych wydarzeń, które wzmacniają rodzinę. – Niedawno Massimo przeszedł poważną operację kręgosłupa. Udała się. Byłam też z nim w Medjugorju, gdzie syn poczuł, że Maryja się nim opiekuje. I jego święty krewny również. Ciągle w naszym życiu dzieją się takie małe cuda, dziwne zbiegi okoliczności, które jednak nie są przypadkami.

Niektóre nawet dość… zabawne. – Jakiś czas temu zaplanowałam remont w domu. Było wokół tego sporo problemów, nic się nie udawało. Modliłam się i zawierzyłam wtedy wszystko św. Maksymilianowi. Szybko znalazłam ekipę. Firma nazywała się… Kolbe. Zrobili wszystko idealnie, sprawnie i szybko.

Gdy natomiast pani Sylwia zaczęła się modlić za dawne koleżanki, powierzać je Panu Bogu, w domu zaczęły dziać się dość dziwne rzeczy: prąd ciągle się psuł, non stop wybijało korki, jakieś to wszystko było mocno niepokojące, jakby poza zwykłymi usterkami. Nigdy wcześniej takich sytuacji nie było.

– Modliłam się jednak mocno, i nie tylko ja. Po jakimś czasie wszystko się uspokoiło. Mimo że nie reperowaliśmy nic. A jedna z moich koleżanek nawróciła się! Teraz się bardzo wspieramy, wspólnie modlimy.

Pani Sylwia została też poproszona o podjęcie pracy w szkole, z dziećmi potrzebującymi wsparcia. – Ja, która wcześniej bałam się takiego kroku, zgodziłam się. Pracuję kilka godzin dziennie, pomagam dzieciakom. Mam z tego satysfakcję. Daję radę. Czuję się umocniona na tyle, że mogę pomagać i innym. Mam siły…

A Massimo zaprasza do domu kolegów. Głównie z rodzin muzułmańskich. Chłopcy lubią ten polsko-włoski dom, w którym na centralnym miejscu jest Biblia, na ścianach wiszą obrazy świętych, w regałach są religijne książki. Dobrze się tam czują, chętnie wpadają. Massimo opowiada im o świętym krewnym, o wierze. Słuchają z życzliwością. Jeden twierdzi, że pojedzie do Medjugorja, bo Massimo opowiadał o wielkich rzeczach, które tam widział. Czy to nie jest mały cud?

Niedawno pani Sylwia przyjechała do Niepokalanowa. Do miejsca tak mocno związanego ze świętym przodkiem. I pod kierunkiem ikonopisa Romana Zięby namalowała ikonę Maksymiliana. – Modliłam się i malowałam. To był szczególny, ważny czas. Potem ikona została poświęcona w bazylice. Widziałam miejsce, z którego św. Maksymilian został deportowany do Oświęcimia, poznałam wszystkie miejsca z nim związane. Jego ostatnie słowa do braci brzmiały: „Pamiętajcie o miłości”. To słowa, które w dzisiejszych czasach są nam bardzo potrzebne. I warto żyć nimi na co dzień. Ja wciąż na nowo próbuję.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.