Republikańscy wyborcy nie wyobrażają sobie innego kandydata. Dlaczego Trump?

Jarosław Dudała

|

GN 07/2024

publikacja 15.02.2024 00:00

Ma oczywiste wady. A jednak kocha go pół Ameryki. Dlaczego?

	Donald Trump znów jest kandydatem na prezydenta. Donald Trump znów jest kandydatem na prezydenta.
Matthew Putney /ap/east news

Wad Trumpa nie da się ukryć. Jego zachowanie – w tym zwłaszcza kontestowanie niekorzystnych dla niego wyników wyborów prezydenckich w 2020 r. – przyczyniło się do ataku tłumu na Kapitol. Było to coś, co mogłoby się zdarzyć w republice bananowej, a nie w stolicy supermocarstwa. Miliarder nie może także uchodzić za wzór etyki małżeńskiej, zaś jego bombastyczne tyrady mogą budzić niesmak. A jednak republikańscy wyborcy nie wyobrażają sobie w tej chwili innego kandydata swojej partii na urząd prezydenta USA niż on. Dlaczego?

Zrozumiałem to osiem lat temu, gdy Trump dopiero starał się o nominację republikanów przed wyborami, które ostatecznie wygrał. W rozmowie z jednym z amerykańskich wyborców stwierdziłem wtedy, że wśród republikanów bardziej podobają mi się Marco Rubio czy Ted Cruz. – Oni są za bardzo establishmentowi – zaoponował mój rozmówca.

Ta sama scena powtórzyła się przed paroma dniami. Podobnie jak 8 lat temu moim rozmówcą nie był żaden redneck (to slangowe określenie oznacza tyle co polski „wieśniak”), ale człowiek dobrze wykształcony, o wysokiej pozycji zawodowej, a zarazem zdeklarowany wyborca republikański. – Wszystkich innych kandydatów „czuć establishmentem”. A my straciliśmy już zaufanie do tych, którzy idą do polityki dla samych siebie, dla pieniędzy i kontaktów. Trump sprawdził się w walce o sprawy zwykłych Amerykanów. Od lat czujemy z nim więź. Stał się częścią naszej kultury – powiedział.

– Donald Trump nie ma konkurencji. Jakość polityków w USA jest fatalna. Żyjemy w dobie kryzysu zaufania do mediów i instytucji publicznych. Trump jeździ po całym kraju i przemawia do ludzi tak, iż oni czują, że ich rozumie. Stąd duża liczba jego zwolenników – przyznał mój pierwszy rozmówca.

Wskazał też na dwa inne powody popularności D. Trumpa. Pierwszy: jako prezydent spełnił sporo obietnic. Na przykład obiecywał, że wyśle do Sądu Najwyższego sędziów o nastawieniu pro-life. I tak się stało. Co więcej, nominacje dla trójki świetnych prawników (są to: Neil Gorsuch, Brett Kavanaugh i Amy Coney Barrett) sprawiły, że po raz pierwszy od lat 30. XX w. skrzydło liberalne straciło większość w Sądzie Najwyższym.

Pitbull

Drugi powód popularności Trumpa to jego determinacja. Ludziom podoba się, że nie wymięka. Także teraz, gdy ze wszystkich stron jest atakowany procesami sądowymi. Gdyby odszedł z polityki, miałby pewnie lżej. Ale to by nie było w jego stylu.

Przytoczone wyżej opinie w znacznym stopniu potwierdza obserwujący je z dystansu amerykanista z UKSW dr Wojciech Kwiatkowski. – Trump nadal jest traktowany jako polityczny outsider – ktoś, kto myśli niekoniecznie tak, jak chce tego partia – i często właśnie dzięki temu trafia do serc wyborców. Do tego jest naturalny w rozmowie, mówi to, co myśli – zauważa dr Kwiatkowski.

– Dla wielu wyborców, zwłaszcza republikańskich, Trump jest personifikacją American dream. Jego zdolności biznesowe i imperium, jakie rozkręcił, robią na wielu wrażenie. W kontrze do tego są politycy, którzy dorobili się, pracując w aparacie federalnym czy stanowym. Wielu wyborców nadal patrzy na niego tak: „Skoro rozkręcił tak swój biznes, to tak samo rozkręci nasz kraj, a dzięki temu mnie też się poprawi” – ocenia ekspert.

– Amerykanie zaczynają też doceniać jego pierwszą kadencję, która wbrew zapowiedziom mediów głównego nurtu, wcale nie zakończyła się zapaścią gospodarki czy trzecią wojną światową. Wiele mediów w USA twierdziło np., że zaraz po objęciu urzędu dokona ataku nuklearnego na Iran czy Koreę Północną, tymczasem jako pierwszy przywódca amerykański stanął na ziemi północnokoreańskiej i odbył tam pokojowe rozmowy. Jego pierwsza kadencja była w miarę spójną polityką odbudowywania potencjału gospodarczego kraju i polityką upominania się o swoje zarówno w ramach współpracy z UE, w ramach NATO – dodaje.

Jak komandor Harmon Rabb

A co z potencjalnymi republikańskimi kontrkandydatami?

Jednym z nich był Ron DeSantis. Z wyróżnieniem ukończył historię na Yale, doktorat z prawa zrobił na Harwardzie. Jako oficer służył w znanym z popularnego serialu „JAG” wojskowym biurze śledczym. Nikt nie powie, że jest mięczakiem, skoro służył w Guantanamo, a także jako doradca prawny elitarnej jednostki SEALS w Iraku. Jest popularnym gubernatorem Florydy. To katolik, mąż i ojciec trójki dzieci. Podczas pandemii COVID-19 zaszczepił się, zachęcał do tego innych, ale był przeciwnikiem szczepień obowiązkowych. DeSantis wycofał się jednak z wyścigu do Białego Domu.

Pozostała w nim jeszcze Nikki Haley. Córka sikhijskich imigrantów z Indii robiła karierę w biznesie. Była też gubernatorem Karoliny Południowej. Za prezydentury Trumpa reprezentowała USA w ONZ. – Realnym kontrkandydatem Trumpa w prawyborach był DeSantis, który ma kilka sukcesów politycznych i należytą aparycję. Kandydatura Haley jest natomiast traktowana raczej jako wyborcza „wrzutka” czy pomysł na wypromowanie własnej osoby. Brak jest innych poważnych kandydatów, mających za sobą wieloletnie doświadczenie polityczne albo pieniądze i wyróżniający się styl bycia – ocenia dr Kwiatkowski.

Warto wspomnieć, że w kontekście wspomnianego ataku na Kapitol toczy się w Sądzie Najwyższym USA proces w sprawie uznania Trumpa za „powstańca” i pozbawienie go prawa kandydowania na urząd prezydenta. Jednak, zdaniem komentatorów tego procesu, jest to mało prawdopodobne.

Trump jest już tak pewny nominacji republikanów, że podał dwa nazwiska swoich potencjalnych kandydatów na wiceprezydenta USA. Jesteśmy w Ameryce lat 20. XXI wieku, więc nie będzie zaskoczeniem, jeśli okaże się, że są to kobieta i przedstawiciel mniejszości rasowej, najlepiej czarnoskóry.

Matka Amerykanka z heartlandu

Pierwsze nazwisko to Kristi Noem. Jest typową przedstawicielką amerykańskiej prowincji (w tytule swej autobiografii użyła słowa heartland, które formalnie oznacza geograficzny interior, ale jego rdzeniem jest nacechowane emocjonalnie słowo heart, czyli serce). Noem jest gubernatorem leżącego z dala od wielkich metropolii stanu Południowa Dakota. Wychowała się na jednej z tamtejszych farm (jej ojciec zginął w wypadku z udziałem maszyny rolniczej). Podjęła studia, ale po wspomnianej tragedii wróciła do domu, by pomóc prowadzić rodzinne gospodarstwo. W końcu ukończyła studia z nauk politycznych. 5 lat temu została gubernatorem. Wraz z mężem, z którym ma troje dzieci, nadal mieszka na ranczu. Jest ewangelikalną chrześcijanką. Zawsze opowiadała się przeciwko aborcji, legalizacji marihuany, „małżeństwom” homoseksualnym, a tym bardziej przeciwko promowaniu agendy LBGT w szkołach. Doprowadziła natomiast do obniżki podatków. Kiedy Trump przegrał ostatnie wybory prezydenckie, powtarzała za nim, że zostały one sfałszowane, ale po ataku zwolenników Trumpa na Kapitol wypowiedziała się mocno przeciwko przemocy.

Drugi z kandydatów na wiceprezydenta to Tim Scott, senator z Karoliny Południowej. Jego historia to swego rodzaju American dream. Czarnoskóry chłopak z biednej, rozbitej rodziny, który miał kłopoty z nauką w szkole. Przepracowana matka, by mu pomóc, zapisała go do letniej szkoły, ale musiał na nią sam zarobić. Poznał przy tym szefa pobliskiego fastfoodu. Mężczyzna zastąpił mu ojca. Uczył go odpowiedzialnego korzystania z własnej wolności. Wprowadził w świat biznesu. Potem jednak Scott zaangażował się w politykę. Był pierwszym czarnoskórym republikaninem wybranym na jakikolwiek urząd w Południowej Karolinie od końca XIX wieku. Bronił praw Afroamerykanów, ale zupełnie inaczej niż „przebudzeni” lewicowcy z ruchu Black Lives Matter. Scott jest konserwatystą należącym do wspólnoty ewangelikalnej. Ogłosił nawet zamiar kandydowania na prezydenta USA, ale szybko zawiesił swą kampanię. Niedawno, w wieku 58 lat, ogłosił swoje zaręczyny.

W obiegu pojawiło się jeszcze jedno nazwisko kandydata na wiceprezydenta. Miałby to być popularny dziennikarz Tucker Carlson. Wymienił go zaangażowany w kampanię wyborczą Donald Trump Jr, czyli syn byłego prezydenta.

A jeśli prezydent umrze?

Z kim Trump zmierzy się w wyborach prezydenckich? Na razie wygląda na to, że znowu z Joe Bidenem. Ponieważ jednak urzędujący prezydent ma już 81 lat, a Trump 77, nie można wykluczyć, że na ostatniej prostej ktoś zastąpi jednego z nich albo nawet obu. Dzisiejsze sondaże dają miliarderowi zwycięstwo nad Bidenem. Nawiasem mówiąc, odpowiadając na pytanie o nazwisko kandydata na wiceprezydenta, Trump dał do zrozumienia, że musi to być ktoś, kto udźwignąłby ciężar kierowania państwem do końca kadencji w przypadku śmierci prezydenta czy jego niezdolności do sprawowania władzy.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.