Przeor benedyktynów w Biskupowie: Bóg naprawdę szanuje nasze wybory

GN 05/2024

publikacja 01.02.2024 00:00

O tym, jak rozeznać powołanie i czy można stracić łaskę, gdy wybierzemy inną drogę mówi benedyktyn o. Sławomir Badyna.

Sławomir Badyna OSB urodzony w 1968 r. Przeor klasztoru benedyktynów w Biskupowie na Śląsku Opolskim (do którego wstąpił w 1987 roku). Rekolekcjonista, Misjonarz Miłosierdzia. Sławomir Badyna OSB urodzony w 1968 r. Przeor klasztoru benedyktynów w Biskupowie na Śląsku Opolskim (do którego wstąpił w 1987 roku). Rekolekcjonista, Misjonarz Miłosierdzia.
roman koszowski /foto gość

Marcin Jakimowicz: Czy decyzji o rozeznaniu powołania zawsze towarzyszy pokój serca? „Było nas 37. Miałem wrażenie, że wszyscy tutaj pasują, tylko nie ja. I choć miałem przeświadczenie, że nareszcie zacząłem oddychać rześkim powietrzem, to jeszcze latami zmagałem się z wątpliwościami, że wszystko to sobie sam wymyśliłem” – opowiadał o. Krzysztof Pałys.

O. Sławomir Badyna:
Przyznam, że ja pokój serca, czyli świadomość, że jestem na miejscu, u siebie, że to jest mój dom, miałem od samego początku. Chyba największe takie doświadczenie miałem wówczas, gdy przyszedłem. (śmiech)

Pamięta Ojciec chwilę, gdy przestąpił próg klasztoru?

Jasne! To było coś niesamowitego. Nigdy dotąd tak dobrze nie spałem! Ogromny pokój serca, głęboki sen, spełnienie tęsknot za prostotą życia. Różne lęki zaczęły „pukać” do mnie później. Widziałem rozmowę dwóch braci i zastanawiałem się, czy nie rozmawiają o tym, w jaki sposób wyrzucić mnie z klasztoru. (śmiech) Wiem, jak głupio to brzmi, ale takie myśli pokazywały mi to, jak bardzo chciałem tu być! W powołaniu warto rozróżnić dwie rzeczywistości: obiektywną, czyli fakt, że Kościół (wspólnota, kapituła) rozpoznaje moją decyzję jako powołanie, i subiektywną, czyli przekonanie: „Chcę tu być!”.

A czy występuje jakiś moment duchowej szarpaniny? Siostra Anna Bałchan, gdy „wszystkie okoliczności przyrody” krzyczały: „Nie pasujesz do klasztoru”, w końcu usiadła i zanotowała „OK, Jezu, wygrałeś”. Ale – podkreśla to mocno – w Jego wołaniu nie było żadnego elementu przymusu…

Ja również nigdy nie odczułem cienia przymusu, gwałtu. Pamiętam kilka newralgicznych momentów, w których rozeznałem: „jestem powołany”. Jako licealista czytałem z wypiekami na twarzy Regułę Świętego Benedykta. Późny wieczór, a ja chłonąłem ją strona po stronie. Pamiętam nawet, że głośno zamknąłem okładki książki i pomyślałem: „Ja chcę tak żyć!”.

Dotknęło Ojca jakieś konkretne zdanie?

Zachwyciło mnie przede wszystkim doświadczenie prostoty, tęsknota za tym, co proste. Moja pierwsza myśl? Pójdę do benedyktynów, bo żyją prosto, ale gdybym znalazł kogoś, kto żyje większą prostotą, wybrałbym tę wspólnotę. I pewnie dlatego wybrałem Biskupów – nowo powstałą wspólnotę, choć mieszkałem w Krakowie i do Tyńca miałem rzut beretem. Tu początkowo żyliśmy w bardzo spartańskich warunkach. Pamiętam, że gdy mieszkaliśmy z bratem w Krakowie (studiował wówczas na ASP, a dziś jest profesorem tej uczelni) i chodziliśmy do różnych kościołów, gdy byłem w stanie łaski uświęcającej szedłem do Komunii, a jeśli nie – odpuszczałem. Ale gdy jechałem do Tyńca, zawsze przystępowałem do Komunii. Jesteś w Tyńcu? Musisz pójść do Komunii. Nie ma bata! W przeddzień wyjazdu do Tyńca poszedłem do spowiedzi do franciszkanów. „Jutro mam być w Tyńcu, a od jakiegoś czasu jest tak, że zawsze wcześniej idę do spowiedzi”. „Nie jestem prorokiem – odezwał się głos zza kratek – ale być może to znak, że twoje miejsce jest u benedyktynów?”

Nie czuł się Ojciec tym stłamszony?

Nie! Ten franciszkanin powiedział to w tak ogromnej wolności, że nie było cienia przymusu. Gdy zapytałem: „Mógłby zostać ojciec moim kierownikiem duchowym?”, odpowiedział: „Jak chcesz, proszę bardzo. Jestem ojciec Jan. Przyjdziesz? To dobrze. Nie przyjdziesz? To będzie znak, że wypełniłem już swoją rolę”. I proszę sobie wyobrazić, że już nigdy u niego nie byłem.

Czyli przy odpowiedzi na rozeznanie powołania „wolność” jest słowem kluczem? O. Michał Zioło powiedział mi kiedyś: „Pan Bóg nie lubi siły”.

On nie stosuje przymusu, nie tłamsi, nie lubi gwałtu. Szanuje nasz wybór. W Tyńcu widziałem prężną wspólnotę benedyktynów, a tu maleńką garstkę skupioną wokół ojca Ludwika. Początkowo mieszkaliśmy w jednej kuchni. Pociągała mnie ta prostota.

„Jak się czujesz?” – zapytał ojca Pawła Kozackiego, który rozeznawał powołanie, ojciec Jan Góra. „Jakby dwie pary koni mnie ciągnęły, każda w swoją stronę”. „A która wygrywa?”. „Ta, której powiem: wio!”.

Bóg naprawdę szanuje nasze wybory. Dlatego w rozeznawaniu powołania tak ważne jest badanie swych pragnień, tęsknot. Co wcale nie oznacza, że nie będą temu towarzyszyły zmagania czy trudności. Ale one zazwyczaj przychodzą później, na przykład podczas przygotowania do profesji czasowej, gdy pojawiają się myśli „Chyba nie dam rady. Może odejdę?”. Ile razy w myślach człowiek odchodził, a później wracał i żałował, że odchodził! (śmiech) To zmaganie jest całkowicie naturalne.

A co Ojciec odpowiada osobom, które katują się tym, że „ponieważ nie odpowiedziały na głos powołania, straciły łaskę”?

Odpowiadam, że nie ma czegoś takiego. Bóg mówi przez wydarzenia, nie przez wrażenia. Rozeznając powołanie, patrzymy najpierw na pragnienia, a później na wydarzenia. I nawet jeśli ktoś pobłądzi, to Bóg powie: „Pójdę za tobą i będę ci błogosławił gdziekolwiek powędrujesz”. Bo On jest trochę jak GPS… Wyznaczy drogę i będzie mówił: „Skręć w lewo, skręć w prawo”, a jeśli pojedziesz źle, co chwila będzie przypominał: „Zawróć jeśli to możliwe!”, ale w pewnym momencie usłyszysz: „Przeliczam trasę”. On naprawdę bardzo szanuje nasze wybory. Jeśli ktoś katuje się tym, że „stracił łaskę”, to odpowiadam: „Bóg powiedział ci w tamtym momencie: »Stary, przeliczam trasę, jedziemy dalej. Wciąż będę ci błogosławił«”.

„Cieszę się, że matka ma wrażenie, iż stoi w miejscu w swoim życiu duchowym. Cieszyłbym się bardziej, gdyby matka miała wrażenie, że się cofa” – pisał benedyktyn o. John Chapman do pewnej zakonnicy. Gdy zapytałem o. Michała Zioło, czy stoi w miejscu, czy się cofa opowiedział: „Ja jestem pociągany”.

To słowo znakomicie oddaje istotę powołania! Bóg pociąga nas przez pragnienia, wydarzenia. Przed laty byłem zafascynowany Historią filozofii po góralsku Tischnera. Jeden góral pyta drugiego: „Jak to jest, że Ponbucek, tyn piersy »Porusac« wszystko porusa, a som się nie rusa?”. „A widzisz tę soczystą czerwoną jagodę na malinioku? Ona cię porusa nie przez to, że cię pcho, ale przez to, że cię pociągo!”. Bo chcesz do niej podejść, zasmakować, zobaczyć jak jest słodka. W powołaniu idziemy za jakąś tajemnicą, która nas pociąga, kusi smakiem. A Bóg – nawiązując do wspomnianej pary koni – czeka, aż jednej z nich powiemy: Wio! Przed laty bardzo zainspirowała mnie Chiara Lubich, założycielka Ruchu Focolari, która opowiadała, że w chwili, gdy złożyła ślub na całe życie, poczuła jakby przeszła przez most, a ten tuż za nią runął.

„Co zachwyca mnie w życiu monastycznym? Dobrowolność. Ludzie się nad nami tak użalają, jakby ktoś nas do czegoś zmuszał. A nikt nas nie zmusza. To nasza życiowa szansa na spełnienie najgłębszych pragnień i marzeń” – opowiadała mi s. Małgorzata Borkowska.

My naprawdę chcemy tu być. Jasne, że to nasze „chcę” przeradza się stopniowo w późniejsze „muszę”, trochę jak z matką, która dobrowolnie rodzi wymarzone dziecko, ale w związku z tym musi wstawać w nocy, by je nakarmić. Ale „musi” dlatego, że najpierw „chce”. 

Ślub na całe życie – to sformułowanie dla młodego pokolenia jest trzęsieniem ziemi. Oni mają ogromny problem z podjęciem jakiejkolwiek decyzji, boją się długiego dystansu. Nie da się spróbować, zakosztować życia monastycznego?

Ale tak właśnie wygląda formacja, która początkowo jest jedynie czasowa: przyglądamy się, smakujemy, a dopiero później możemy powiedzieć: „Chcemy tak żyć!”. Doskonale pamiętam ten moment rozterki: z jednej strony mam przekonanie, że jestem powołany, a Kościół to rozpoznał, a ja mam za pół roku składać śluby wieczyste, i myśląc o tym, zaczynam dostawać odruchów wymiotnych. A co, jeśli nie dam rady? A jeśli nie wytrwam? A jeśli to nie moje miejsce? Akurat rekolekcje głosił nam o. Jan Andrzej Kłoczowski i gdy podzieliłem się z nim moimi rozterkami, odpowiedział: „Rzeczywiście śluby wieczyste składa się na całe życie, ale realizuje się je tylko dzisiaj”.

Ważne jest tylko tu i teraz?

To tak jak z matematyczną definicją linii: jest ona nieskończoną liczbą punktów. Stawiasz punkt, kolejny i kolejny, a one tworzą linię. Realizuję swe śluby do momentu, aż zasnę. „Dzisiaj” przeżywa się jedynie dzisiaj. Wejście w narrację lękową paraliżuje podjęcie decyzji. A lęk jest najgorszym doradcą z możliwych i nie jest językiem Boga.

Czy nasz problem nie polega na tym, że nieustannie się obwiniamy? Mój znajomy, gdy poszedł na nocną adorację i obudziło go jego własne chrapanie, zadręczał się: „Nawet jednej godziny nie potrafiłem czuwać z Jezusem”. Uspokoiłem go, że Teresa z Lisieux też zasypiała na adoracji.

I nie katowała się tym doświadczeniem! Nasz problem polega na tym, że chcemy cały czas czuć ten sam poziom zaangażowania, pasji, robienia czegoś sensownie. A Teresa w pewnym momencie mówi tak: nie mam wiary, ale… mam uczynki wiary!

Czyli „nie potrafię w czasie Różańca znaleźć nawet jednej myśli jednoczącej mnie z Bogiem”, ale nie porzucam tej modlitwy?

Modlę się dalej, nie zostawiam tego. Od razu przypomina mi się historia z paralitykiem, którego znajomi rozwalają dach, by spuścić go przed oblicze Jezusa. Jezus uzdrawia go, widząc ich wiarę. My wiary nie widzimy, ale widzimy konkretne uczynki wiary. W chwili, gdy przeżywamy ciemność, gdy nic nie czujemy, te uczynki wiary mogą nas bardzo daleko przenieść. 

Nawet jeśli realizujemy je z zaciśniętymi zębami?

Tak, bo „czyny czynią również nas”. Dopiero czyn kradzieży czyni ze mnie złodzieja. Dobre uczynki czynią ze mnie lepszego człowieka. To naprawdę dobra nowina dla wszystkich o wrednym charakterze. (śmiech) Gdy przychodzi do mnie ktoś z doświadczeniem pustyni, ciemności podpowiadam: „Zrób dobry uczynek, a będziesz świecił”.

O. Tomasz Nowak opowiadał, jak bardzo pomogły mu słowa jego świętego imiennika z Akwinu: „Wypowiadaj słowa, a wiara pójdzie za nimi”.

Mamy wówczas do czynienia z wiarą nagą: modlimy się nie dlatego, że coś czujemy, nie ze względu na jakiś duchowe doznania, ale ze względu na Niego.

Nie zżyma się Ojciec, słysząc, że jesteście jednostką duchowego GROMU? Piorunochronem dla Głuchołaz czy Nysy?

Raczej się uśmiecham, słysząc takie hasła. Ale wiem też, że jesteśmy dla ludzi jakimś punktem odniesieni​a. Jeden z gości narysował nasz klasztor na wyspie. „W moim doświadczeniu – powiedział – Biskupów jest jedyną wyspą pozytywnego doświadczenia Kościoła”. I to też trzeba przyjąć.

Nie onieśmieliło was to, że ludzie postrzegają benedyktynów jako speców od Pana Boga?

Nie, bo doskonale znamy rzeczywistość klasztoru…

Bywają emocje jak na derbach Śląska, że macie ochotę się pozabijać?

To jeszcze, niestety, nie jest ten etap. (śmiech) Gdyby było jak na derbach, to emocje by wyszły na wierzch. A nam jeszcze czasami nie wypada się odsłonić. Boimy się tego, jak zareagujemy i przede wszystkim, jak przyjmą to bracia. Ale nie ma się co katować! Ostatnio coraz intensywniej odkrywam, że choć kiepsko się modlę i kiepsko czytam Pismo, zjednoczenie z Bogiem i tak następuje!

Po kilkudziesięciu latach spędzonych w klasztorze wiem jedno: „Nie potrafię się modlić” – usłyszałem od s. Pauli, benedyktynki z Góry Oliwnej.

…a jednocześnie chcę się modlić i nie zaprzestaję modlitwy! I to w życiu monastycznym jest najpiękniejsze. Nasze działania, modlitwy są nieudolne, być może dlatego, że za bardzo je komplikujemy. O. Joachim Badeni napisał książkę: Prosta modlitwa. Jeśli wejdziesz w zasięg promieniowania Boga, to i tak doświadczysz Jego działania! 

„​I po co się modlicie? Co z tego macie?” – pytają praktyczni Europejczycy.

O. Leon Knabit często mówi: „Benedyktyni to są mnisi do niczego”. Nie są powołani do kaznodziejstwa, misji. My mamy być. To odpowiedź na wezwanie Tego, który przedstawia się: „Jestem”. Przecież dokładnie te same słowa powtarzamy w Apelu Jasnogórskim. „Co tu robicie?” – słyszymy. „Jesteśmy”. To bardzo uwalniająca odpowiedź. Nie komplikujmy tego, co proste. Modlitwa to „jestem” przy „Jestem”. Pamiętam, jak jeden z gości opowiadał: „Mnie nie można kochać! Zawaliłem tyle rzeczy!”. Był świeżo upieczonym ojcem. „Powiedz mi – zapytałem – za co kochasz swojego synka?”. „Za to, że jest” – odpowiedział wzruszony. Najgłębszym objawieniem Ojca są słowa: „Bóg jest miłością”, a im bardziej coś jest proste, tym bardziej jest Boże.

 

Kryzys liczebności zakonów w Polsce

Trzeba to powiedzieć jasno: instytuty życia konsekrowanego w Polsce przeżywają kryzys powołań. W ostatnich 25 latach liczba osób do nich należących zmniejszyła się o ponad jedną czwartą. Pozytywnym zjawiskiem jest to, że zakony cały czas są bardzo aktywne i dynamicznie rozwijają różnego rodzaju dzieła.

Z danych zawartych raporcie „Kościół w Polsce 2023”, który wydały KAI oraz IDMN, wynika, że osób konsekrowanych jest w Polsce 29 143, co oznacza, że w stosunku do 1997 r. zmniejszyła się ona o 26,5 procent. Jednocześnie można zaobserwować dość zaskakujący proces znacznego wzrostu ich działalności zewnętrznej, szczególnie gdy weźmiemy pod uwagę spadek liczebności instytutów życia konsekrowanego. W ubiegłym roku prowadziły one łącznie ponad 8200 własnych dzieł zakonnych, tymczasem 25 lat wcześniej około tysiąca. Wbrew negatywnej narracji części mediów o nieprawidłowościach w domach zakonnych, choć takie pojedyncze zjawiska miały miejsce, w rzeczywistości zakonne placówki edukacyjne, opiekuńcze czy zdrowotne są prowadzone na bardzo wysokim poziomie, o czym świadczą kolejki oczekujących. Szczególnym doświadczeniem była służba chorym na COVD-19 w czasie pandemii, podczas której aż 85 sióstr zmarło w wyniku zarażenia.

W naszym kraju pracuje 59 męskich zgromadzeń zakonnych, do których należy 10 703 zakonników. W ciągu 25 lat nastąpił spadek liczby zakonników o 16 proc., ale nie zmieniła się liczba zgromadzeń. Najliczniejsi są franciszkanie, którzy mają 1171 członków, następnie salezjanie – 1061 i franciszkanie konwentualni – 881. Zakony męskie prowadzą w Polsce 5719 różnego rodzaju dzieł.

Najbardziej spadek powołań dotknął żeńskie zakony czynne, których liczba w ciągu ćwierć wieku zmniejszyła się o 34 procent. Obecnie jest u nas 105 zgromadzeń, należy do nich 16 037 sióstr, mają 2032 domy. Najliczniejsze to służebniczki starowiejskie – 815 sióstr, elżbietanki z 679 i szarytki, których jest 666 oraz nazaretanki z 665 zakonnicami. Siostry prowadzą ponad 2500 różnego rodzaju dzieł własnych, pracują także w wielu placówkach, których nie są właścicielkami.

Do żeńskich zakonów kontemplacyjnych należy w Polsce 1330 mniszek, są one częścią 13 wspólnot kontemplacyjnych, mają 89 klasztorów. Tu spadek powołań jest mniejszy niż w męskich i żeńskich zgromadzeniach czynnych, od 1997 r. liczba mniszek spadła o 13,8 procent. Najliczniejszym żeńskim zakonem kontemplacyjnym w Polsce są karmelitanki bose, które mają ok. 450 sióstr.

Do najmłodszej formy życia konsekrowanego – instytutów świeckich – należą 32 instytuty, które w sumie liczą 968 osób. 29 z nich skupia kobiety, 3 mężczyzn. Ich cechą charakterystyczną jest to, że nie żyją we wspólnocie, pracują zawodowo jak ludzie świeccy, starając się nieść Chrystusa w miejsce pracy i życia. Liczebność członków instytutów świeckich utrzymuje się od lat na zbliżonym poziomie.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.