Prace niezgody. Czy naprawdę praca domowa zadawana uczniom to tylko zło?

Agata Puścikowska

|

GN 04/2024

publikacja 25.01.2024 00:00

W dyskusji o pracy domowej dominują dwie skrajne wizje – zupełna rezygnacja z jej zadawania albo przeładowanie zadaniami do zrobienia po lekcjach. Jakie są skutki wprowadzenia w życie tych skrajności?

Prace niezgody. Czy naprawdę praca domowa zadawana uczniom to tylko zło? istockphoto

Od kwietnia będą obowiązywały nowe zasady dotyczące zadawania pracy domowej: w klasach 1–3 nie będzie jej wcale, a w klasach 4–8 będzie tylko dla chętnych i bez oceniania – zapowiedział premier. Jak zapewnia minister edukacji, rozporządzenie w tej sprawie jest już przygotowane.

Myśl jest taka: nie zadajemy pracy domowej uczniom, aby zostawić im więcej czasu na zabawę (młodszym), rozwijanie zainteresowań i fantazji. Takie podejście oklaskiwane jest przez niektóre środowiska naukowe i przez młodocianych influencerów (a więc i sporą część młodzieży). Sprawa jest jednak dużo bardziej skomplikowana, a prawda o pracy domowej i jej roli nie sprowadza się do stwierdzenia, że jej brak gwarantuje radosny rozwój dzieci i młodzieży. Jeśli dodać do tego zapowiadane ograniczenia w programie nauczania – np. mniej godzin historii czy fizyki – podlane sosem lewicowej ideologii (na różne sposoby niedługo wprowadzanej), to niepokój rośnie. Zarówno wielu rodzicom, jak i nauczycielom zapala się czerwona lampka. Nie można rozmowy o pracy domowej ograniczyć do twierdzeń, że „służy ona wyłącznie nauczycielom, którzy niczego nie muszą robić na lekcjach” albo że „pracę domową odrabiają rodzice, bo dzieci nie mają czasu na ślęczenie nad setkami zadań i realizację wygórowanych nauczycielskich oczekiwań”.

Trochę konkretów

To jasne, że bzdurą jest obciążanie dzieci nadmierną ilością zadań do odrobienia w domu i zmuszanie do „ślęczenia nad nimi do samej nocy” – jak można przeczytać w internetowych dyskusjach, które ostatnio pojawiają się jak grzyby po deszczu. Tak być nie musi. Nauczyciele, którym zależy na dobru uczniów, nie zadają pracy domowej, która niczego nie wnosi, a tylko męczy. Materiał, który trzeba przerobić w domu, powinien być dostosowany do wieku i możliwości dziecka. Maluchy w domu zwykle kończą zadania, których nie zdążyły zrobić w szkole. Starsze dzieci mają pracy domowej więcej, ale najczęściej potrafią sobie z nimi radzić same, a czas, jaki na to poświęcają, to z pewnością nie cała noc.

Sytuacja zmienia się nieco w szkołach średnich. Ale tu również (zasadniczo) nie można mówić o patologicznym „robieniu prac domowych”, bo nie od dziś wiadomo – młodzi, którzy chcą się dostać na dobre studia, a więc dobrze napisać maturę, po prostu sami w domu się uczą. A ci, którym zależy mniej, uczą się mniej. Potwierdzają te wszystkie proste zasady rodzice (szczególnie mający więcej niż jedno dziecko w jednej szkole) i nauczyciele w prywatnych rozmowach. Dlaczego tego typu – zdroworozsądkowe – obserwacje nie są przenoszone do mediów, społecznościówek i dyskusji publicznych?

Patologie

W dyskusji o pracy domowej dominują dwie skrajne wizje – zupełna rezygnacja z jej zadawania albo przeładowanie zadaniami do zrobienia po lekcjach. Jakie są skutki wprowadzenia w życie tych skrajności?

Bywa, że ambitny belfer próbuje za wszelką cenę wykrzesać z uczniów więcej, niż powinien – bo ze szkodą dla ich zdrowia fizycznego i psychicznego. Historie o wspólnym, rodzinnym „robieniu w nocy makiety Rzymu” na ocenę bywają wzięte z życia. Bywa również, że nauczyciel nie radzi sobie z klasą i żeby „nadgonić program”, obarcza pracą domową, czyli tak naprawdę to rodzice, starsze rodzeństwo albo korepetytorzy muszą przekazać dziecku wiedzę. Na to nie można się zgodzić i w takim wypadku rodzice powinni interweniować w szkole. Patologie trzeba likwidować, skrajności eliminować, naprawiać miejsca, w których nauczanie źle funkcjonuje. Ale to nie znaczy, że należy zakazać nauczycielom zadawania pracy domowej. Raczej skorzystać z dobrych wzorców i promować sensowne rozwiązania z tym zakresie. Z korzyścią dla dzieci.

Praca domowa, czyli co?

Warto przypomnieć, po co zadaje się pracę domową. Otóż odrabianie zadań w domu ma pomóc w utrwaleniu materiału przekazanego przez nauczyciela w czasie lekcji i nauczyć dziecko samodzielnej pracy, bez nadzoru nauczycielskiego i rodzicielskiego. Takie umiejętności to podstawa harmonijnego rozwoju oraz dobrego funkcjonowania w dorosłości, przy wielu różnych obowiązkach. Pamięciowe opanowywanie materiału, np. uczenie się wierszy, dat ważnych wydarzeń historycznych czy wzorów matematycznych na pamięć jest doskonałą gimnastyką umysłu na tym etapie rozwoju, gdy jest on plastyczny. To poszerzanie możliwości, nie ograniczanie! Udowodniono, że uczenie się na wierszy pamięć pozwala szybciej i sprawniej zrozumieć i przyswoić wiedzę przekazywaną w czasie lekcji. A potem, w dorosłym życiu, pozwala pracować i działać sprawniej i z mniejszym wysiłkiem.

Utrwalenie materiału poznanego na lekcji jest konieczne, by wiedza, którą dziecko otrzymuje w szkole, po prostu „nie wywietrzała z głowy”. Temu właśnie ma służyć praca domowa – zadawana z rozsądkiem. Nie da się też w czasie zajęć szkolnych czytać lektur, trudno pisać wypracowania (chociaż to jest możliwe). Na zapamiętanie słówek w językach obcych też trzeba poświęcić czas pozalekcyjny. Zastosowanie wzorów matematycznych czy chemicznych też trzeba ćwiczyć, żeby osiągnąć biegłość – nie ma to czasu podczas lekcji. A że okres nastoletni to nie jest to jeszcze (najczęściej) czas, gdy młody człowiek dostrzega wartość samodyscypliny i systematyczności, to dorośli różnymi metodami powinni mu w tym pomóc. I nie ma to nic wspólnego z „pruskim drylem”, lecz ze zdrowym rozsądkiem i inwestycją w przyszłość dziecka.

Konsekwencje

Od grudnia ubiegłego roku prywatne i społeczne szkoły są zasypywane prośbami i pytaniami o wolne miejsca dla dzieci. Dlaczego tak się dzieje? Rodzice widzą i czują, że zmiany (raczej nieuchronne) w polskim szkolnictwie nie są przemyślane i nie zmierzają w dobrym kierunku. Przypominają raczej malowanie trawy na zielono, a może i tęczowo, podlane sosikiem populistycznych gestów typu „brak pracy domowej lekarstwem na całe zło”. Pajdokracja w edukacji przeraża tych rodziców i nauczycieli, którzy na sprawę patrzą szerzej i potrafią przewidzieć konsekwencje. A konsekwencje, prócz tych jasnych i zrozumiałych, czyli jeszcze niższy poziom nauczania, zmierzanie ku poziomowi znanemu z dowcipu rysunkowego pt. „pokoloruj drwala” na egzaminie maturalnym, są bardzo ponure. Otóż chodzi o rosnącą przepaść intelektualną między szkołami, a de facto środowiskami, co prowadzi do większych różnic społecznych i pauperyzacji sporej części społeczeństwa. Bo szkoły prywatne i społeczne, nie tylko katolickie, nadal będą stawiać uczniom wyższe wymagania. I będą robić swoje, uczyć pracy własnej, zadawać pracę domową, a przepaść, którą od dawna widać w wynikach szkół, będzie się pogłębiać. Za różnicami w poziomie nauczania będą szły różnice w możliwościach studiowania, znalezienia pracy i tak dalej. Czyli (tu lewicowe idee powinny zapłakać) pogłębią się różnice społeczne, a tzw. wyrównywanie szans dzieci z różnych środowisk, miejscowości etc. nie będzie możliwe. Pauperyzacja biedniejszych i mniej wykształconych środowisk pogłębi się.

Jak napisał jeden z internautów, ojciec trójki dzieci, „przejdziemy z pracą domową do podziemi, czyli będzie nowa forma tajnych kompletów”. Spora grupa zapewne przystanie na propozycje ministerstwa, które zamiast naprawiać szkolnictwo oraz poziom kształcenia i zaangażowania nauczycieli, a także sprawiać, by polscy uczniowie wiedzieli i umieli więcej, a jednocześnie dobrze i z radością chcieli się uczyć, zmierza raczej w kierunku „pokoloruj drwala”. A jak odpowiedzieli całkiem serio w „zabawowej” sondzie na portalu X rodzice? W ciągu 24 godzin głos zabrało blisko 1200 internautów. Na pytanie, czy opowiadają się za likwidacją pracy domowej, 90. proc. odpowiedziało: „nie”. Ale kto by tam ich słuchał…

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.