„Najważniejsze, że wchodzę do domu z błogosławieństwem”. Księża po kolędzie

Marcin Jakimowicz

|

GN 04/2024

publikacja 25.01.2024 00:00

Największym plusem tradycyjnej kolędy są rozmowy – podkreślają księża. Jak po pandemii, w czasach galopującej sekularyzacji zmienił się model wizyty duszpasterskiej? Czy wciąż ma sens? Czy jest czasem rzucania ziarna?

„Najważniejsze, że wchodzę do domu z błogosławieństwem”. Księża po kolędzie Roman Jocher /pap

Nie cierpię kolędy i… jednocześnie ją kocham. Właściwie to bardziej kocham, a tylko trochę nie cierpię – uśmiecha się ks. Łukasz Waśko (w tym roku chodził po kolędzie w Nowym Mieście Lubawskim, wcześniej w Toruniu). – Kocham kolędę, ponieważ naprawdę lubię ludzi. Lubię ich poznawać, spotykać się z nimi, konfrontować. Fascynują mnie. Ich sposób myślenia, wartościowania, szczerość serca i poszukiwań… Ich filozofia i religijność. Ich pasje i marzenia, ambicje i lęki. Zdolności i wady. Po prostu życie, które zawsze okazuje się bardzo bogate. Kocham głosić Dobrą Nowinę o tym, że dla Boga okazaliśmy się ważniejsi niż Jego własne życie. Lubię dzielić się tym, w jaki sposób Bóg działał i działa w mojej historii. Wchodzę do kolejnego domu, wykonuję te same czynności… Jasne, ta monotonia nie należy do rzeczy najprzyjemniejszych, ale przecież wpisana jest w przestrzeń kolędy. To jedynie początek odwiedzin, bo potem za każdym razem jest inaczej: przecież każdy człowiek to zupełnie inna bajka. Czasami (na szczęście rzadko) wyczuwasz, że ktoś przyjął kolędę, ale od początku czeka, byś powiedział „do widzenia”. Na zasadzie: „Fajnie, że wpadłeś, ale lepiej byłoby, gdybyś już sobie poszedł” – śmieje się kapłan. – Zazwyczaj wyczuwasz w ludziach tęsknotę za rozmową, spotkaniem. Po czasie, gdy „oswoją się” i nabiorą do ciebie zaufania, zaczynają się otwierać – opowiadać o swych traumach, doświadczeniach, chorobach. Gdy zaczynam rozmowę, są często zaskoczeni, bo bywało i tak, że ksiądz nie zdążył nawet usiąść…

Krok wiary

– W tym roku zacząłem na kolędzie praktykować modlitwę o uzdrowienie. Pomyślałem, że warto zaryzykować, bo kto wie, czy to nie moja jedyna wizyta w tym domu – mówi ks. Łukasz. – Gdy ktoś zaczyna opowiadać mi o chorobie, zamiast pokiwać głową, jaki jest biedny, i „z troską pochylić się nad zagadnieniem cierpienia”, postanowiłem wykonać krok wiary. Proponuję: „Możemy się wspólnie pomodlić?”. Widzę, że to bardzo ludzi otwiera. Są poruszeni przede wszystkim tym, że ktoś poświęcił im czas. Tu, u „wrót Mazur”, chodzimy od drzwi do drzwi i powiem szczerze, nie widzę jakiegoś gwałtownego zawirowania w statystykach. Myślę, że z chodzeniem po kolędzie jest tak samo jak z lekcjami religii w szkole. Ktoś może to zepsuć, a inny duszpasterz wykorzysta w znakomity sposób. Bo i katecheza, i odwiedziny duszpasterskie są szansą na spotkanie się z ludźmi. Wierzę, że nawet w tak krótkim czasie można zasiać ziarno. Gdy ludzie zaczynają opowiadać mi o swych problemach, cierpieniach, a ja wiem, że czeka mnie jeszcze zapukanie do kilkudziesięciu mieszkań, zapraszam, by przyszli na plebanię. I wielu z tego skorzystało. Sama kolęda jest jedynie zaproszeniem. Miesiąc kolędowania to trudny czas. Trudno zachować należne skupienie, kiedy modlisz się w trzydziestym mieszkaniu z rzędu w taki sam sposób. Trudno dostosowywać się intelektualnie i używać innego języka, zwracając się do małych dzieci, małżeństw z 30-letnim stażem, profesorów, robotników, rolników, samorządowców i babinek po dziewięćdziesiątce. Codziennie wracam do domu bardzo zmęczony i prawie natychmiast zasypiam. Ale nie dlatego nie cierpię kolędy… Nie cierpię jej przez tę chwilowość wizyt. Mnóstwo domów, czas ograniczony. Byłem wszędzie. A tak naprawdę nie byłem nigdzie… Kiedy marzy ci się Kościół będący rodziną, to bolą te kilkuminutówki. Pozostaje nadzieja na spotkanie poza kolędą. Tyle radości, tyle piękna, tyle bólów i dramatów. A tak niewiele czasu. Ale i tak warto, bo… jest Bóg. A to zmienia wszystko.

Chrzest bojowy

– Chodziło mi się bardzo dobrze! Nie spotkałem się w żadną agresją, ironią. Jasne, bywały trudne rozmowy. Raz widziałem, że rodzina potrzebowała, bym wysłuchał ich opowieści o rozczarowaniu Kościołem i jego grzechami. Ale i tak był to ważny czas – opowiada jezuita Dominik Dubiel, który w tym roku po raz pierwszy ruszył na kolędę. Odwiedzał wiernych w Kłodzku. – Czasem jest tak, że wchodzisz i od razu odpoczywasz. Bo atmosfera jest ciepła, przyjazna, widzisz, że rodzina cieszy się tą chwilą. A czasem trzeba wysłuchać gorzkich słów czy trudnych historii, ale to równie ważne, bo stwarza przestrzeń do tego, by ci ludzie wreszcie mogli coś z siebie wyrzucić. Słyszałem o trudnych rodzinnych zawirowaniach, chorobach… Najtrudniejsze było to, że wchodziłem tam jedynie na kilkanaście minut. Na szczęście mogłem powiedzieć: „Zapraszam do parafii. Jeśli Państwo potrzebowaliby jakiejś pomocy, drzwi proboszcza są zawsze otwarte”. Najważniejsze jest to, że wchodzę do domu z błogosławieństwem, że jest przestrzeń na wspólną modlitwę. Ta debiutancka kolęda była dla mnie bardzo dobrym doświadczeniem. Może dlatego, że generalnie lubię ludzi i lubię ich spotykać? To nie był mój „chrzest bojowy”. Prawdziwym skokiem na głęboką wodę była nasza jezuicka „próba żebracza”. Mocne i dobre doświadczenie, polegające na tym, że ruszasz incognito bez pieniędzy, pożywienia, telefonu, zdany na Bożą Opatrzność. Na to, co otrzymasz od innych. Ruszyliśmy we trzech ze Starej Wsi do Częstochowy. Szliśmy przez dwa tygodnie z miejsca na miejsce, prosząc o coś do picia, jedzenia, o nocleg i przedstawiając się, zgodnie z prawdą, jako pielgrzymi. Bardzo zaskoczyła mnie wówczas gościnność ludzi, ich otwartość.

Warto!

Odwiedziny kolędowe to polska specjalność. Praktyka ta znana jest w Bawarii, a księża w Italii odwiedzają proszących ich o to wiernych w okresie wielkanocnym. Kodeks prawa kanonicznego w kanonie 529 zaznacza: „Pragnąc dobrze wypełnić funkcję pasterza, proboszcz powinien starać się poznać wiernych powierzonych jego pieczy. Winien zatem nawiedzać rodziny, uczestnicząc w troskach wiernych, zwłaszcza niepokojach i smutku, oraz umacniając ich w Panu, jak również – jeśli w czymś nie domagają – roztropnie ich korygując. Gorącą miłością wspiera chorych, zwłaszcza bliskich śmierci, wzmacniając ich troskliwie sakramentami i polecając ich dusze Bogu. Szczególną troską otacza biednych, cierpiących, samotnych, wygnańców oraz przeżywających szczególne trudności”. Od czasu pandemii odwiedziny duszpasterskie w Polsce występują w trzech formach. Wciąż najpopularniejsza jest kolęda „od drzwi do drzwi”. Coraz więcej parafii decyduje się na odwiedziny duszpasterskie umówione uprzednio przez telefon, a część zaprasza mieszkańców poszczególnych ulic do kościoła na Mszę Świętą w ich intencji.

Gdyby tekst miał być zupełnie obiektywny, musiałbym przepytać wszystkich księży chodzących w Polsce na kolędę. A co ksiądz, to inna opowieść. Rozmawiałem z kilkunastoma i usłyszałem cały wachlarz argumentów „za” i „przeciw”. Najtrudniejsze jest to – podkreślali – że to dwa miesiące wyjęte z życiorysu. Po Mszy i katechezie szybki obiad, a później chodzenie od mieszkania do mieszkania. Rozmawiałem z introwertykami, dla których zapukanie do nowych ludzi i rozpoczęcie dialogu jest zawsze nie lada wyzwaniem. Wspólny mianownik tych rozmów? Warto przyjść do parafian z błogosławieństwem i modlitwą. Nawet wówczas, gdy początkowo rozmowy są pełne kurtuazji i przypominają kabaretową scenę – przerywające krępującą ciszę hasło: „Ale że Dudka na mundial nie wzięli”. Warto rozmawiać – słyszałem. I nawet jeśli spada liczba osób „wpuszczających księdza”, pozostałe rozmowy są głębsze. To trochę jak z duszpasterskimi statystykami: spada liczba dominicantes, ale jednocześnie wzrasta tych, którzy przyjmują Komunię Świętą.

On przejmuje prowadzenie

Wielu księży podkreślało, że problemem jest pora odwiedzin duszpasterskich. „Trudno wymagać – opowiadali – byśmy ruszali po godzinie 18, a dopiero wówczas wielu parafian ląduje w domach po pracy i staniu w ulicznych korkach. Przesunięciu uległ czas pracy w wielu instytucjach, firmach czy korporacjach, a w weekendy rodziny wyjeżdżają na wycieczki. To dlatego „ostatnie Msze w mieście”, np. u katowickich dominikanów o 21.30, są tak oblegane. To znak czasu, widoczny zwłaszcza w dużych miastach.

Największym plusem tradycyjnej formy kolędy są rozmowy – podkreślali moi rozmówcy. – Jak mamy pachnieć owcami, skoro jesteśmy pozamykani w klasztorach i na plebaniach? Jeśli jesteśmy zamknięci na ludzi, zaczynamy śmierdzieć sobą – opowiadał warszawski proboszcz o. Lech Dorobczyński. – Kiedy poszliśmy po raz pierwszy na kolędę, prawie w każdym domu usłyszeliśmy, jak bardzo to, że w niedziele po Mszy czekaliśmy, by przywitać się z ludźmi, otworzyło ich na nas, i jak bardzo tego potrzebowali i potrzebują. To są momenty, krótkie zdania, ale zapadają głęboko w pamięć.

Do końca życia zapamiętam opowieść emerytowanego proboszcza z Rybnika-Chwałowic ks. Teodora Suchonia, który przyznawał: – Bardzo boję się iść na kolędę. Ale gdy już wyjdę z domu, czuję, że prowadzenie przejmuje Pan Bóg. Z punktu widzenia psychologii kolędowanie jest czymś bardzo trudnym. Trzeba odwiedzić kilkadziesiąt rodzin, a każda z innymi pytaniami, inną temperaturą wiary. A ja mam do każdej przyjść z autentyczną radością. Czy można zrobić coś w pięć minut? W konfesjonale mam czasem dwie minuty i mogę zrobić tak wiele. Jeśli idę na kolędę sam, nic nie zdziałam, ale jeśli idę z Chrystusem, to mam świadomość, że tego, czego ja nie zrobię, zrobi On.

Dziękujemy, że z nami jesteś

To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.

W subskrypcji otrzymujesz

  • Nieograniczony dostęp do:
    • wszystkich wydań on-line tygodnika „Gość Niedzielny”
    • wszystkich wydań on-line on-line magazynu „Gość Extra”
    • wszystkich wydań on-line magazynu „Historia Kościoła”
    • wszystkich wydań on-line miesięcznika „Mały Gość Niedzielny”
    • wszystkich płatnych treści publikowanych w portalu gosc.pl.
  • brak reklam na stronach;
  • Niespodzianki od redakcji.
Masz subskrypcję?
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.
TAGI: