Melchior Wańkowicz – kronikarz polskiego losu

Piotr Legutko

|

GN 03/2024

publikacja 18.01.2024 00:00

Za co wciąż kochamy Melchiora Wańkowicza?

Melchior Wańkowicz – kronikarz polskiego losu Andrzej Wiernicki /East News

Czy są jeszcze w polskim Sejmie głosowania, w których wszyscy posłowie są zgodni? Niewiele. Jedno z nich dotyczyło ustanowienia roku 2024 Rokiem Melchiora Wańkowicza, w 50. rocznicę jego śmierci. „Przyszło mu tworzyć w wieku kataklizmów, jakich doświadczył nasz naród, ale i w epoce odzyskanego państwa i kształtowania na nowo polskiego świata. Opisując go – z wielką siłą talentu reportażysty, dawał świadectwo, relacjonował, często na bieżąco, losy narodu” – czytamy w stosownej uchwale. „Kronikarz polskiego losu” – taki napis widnieje na tablicy przypominającej w Warszawie, gdzie mieszkał Wańkowicz, autor „Na tropach Smętka”, „Westerplatte” czy „Monte Cassino”. Ale także smakowitych, pisanych niepowtarzalną polszczyzną gawęd – jak „Ziele na kraterze”, „Tędy i owędy” czy „Karafka La Fontaine’a”. Ponieważ mamy dopiero styczeń, jest czas, by te wszystkie książki w 2024 roku przeczytać. Bo warto!

Mistrz szlacheckiej gawędy

Dlaczego? Przede wszystkim właśnie dla języka. Te książki wręcz uwodzą ze względu na nieprawdopodobne bogactwo leksykalne. Z kresowego pnia wyrasta świat pełen gwar, slangów, zabawnych neologizmów („chciejstwo”, „kundlizm”). Mistrz szlacheckiej gawędy wychowany na Mickiewiczu i Rzewuskim zmodernizował ją na potrzeby współczesnego czytelnika. Jak sam wspominał w jednym programów telewizyjnych: „Staropolszczyzna to jest wspaniałe tworzywo, z którego może powstać giętki, zwarty, nowoczesny język i nowoczesna forma ekspresji”. Gdy pytano go, jak to robi, że w jego książkach słowa są tak mu uległe, odpowiadał, że to wcale nie on panuje nad językiem, tylko język nad nim.

Drugi powód, by po Wańkowicza dzisiaj sięgać, to historia Polski XX wieku opowiedziana w ludzkim wymiarze. Wydarzenia, których był świadkiem lub uczestnikiem, opisywał z niezwykłą troską o szczegół. Wszyscy jego bohaterowie mają imiona, nazwiska, emocje i marzenia. Był urodzonym reporterem, bo potrafił pokazać zarówno pojedyncze drzewa, jak i cały las. Dbał o kontekst, jego każda opowieść jest zakorzeniona w polskości. „Wańkowicz podejmuje temat znany dobrze z Pana Tadeusza: pytanie, jakie wartości, zwyczaje, wiadomości, odruchy, słowa, zdarzenia stanowią treść życia rodziny, narodu i ziemskiego życia człowieka tak ważną, że godną przechowania niezależnie od najbardziej niesprzyjających okoliczności” – pisał Krzysztof Masłoń.

Powód trzeci, by wracać do Wańkowicza, to jego warsztat pisarski. Nieprzypadkowo jego imieniem nazywa się szkoły dziennikarskie. Potrafił bowiem łączyć rzetelność i podążanie za prawdą z niezwykłą wrażliwością wobec swoich bohaterów. Zawsze stawiał sobie pytanie, jakie dobro może wyniknąć dla nich z tego, co pisze. Złośliwość i temperament polemiczny nigdy nie prowadziły go na manowce nienawiści.

Na froncie propagandy

Urodził się w kresowych Kałużycach, w obwodzie mińskim, ale dzieciństwo (przepysznie opowiedziane w „Szczenięcych latach”) spędził w Nowotrzebach, położonym na Kowieńszczyźnie, majątku babki. Burzliwe lata wielkiej wojny spędził w korpusie gen. Józefa Dowbor-Muśnickiego, walczył z bolszewikami, dostał za to Krzyż Walecznych. Już wtedy zamienił szablę na pióro, zostając korespondentem wojennym. Energicznie włączył się w budowanie Niepodległej. Z frontu wschodniego trafił na front… propagandy. Dosłownie, bo w 1921 r. został kierownikiem Działu Prasy i Propagandy Straży Kresowej. Jej zadaniem była integracja ziem dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego z II Rzeczpospolitą. Potem był wydział propagandy MSW i choć dość szybko przeszedł do własnej działalności gospodarczej (założył Towarzystwo Wydawnicze „Rój”), to przez całe dwudziestolecie międzywojenne pozostał państwowcem. I owszem, propagandzistą – piewcą sukcesu – osobistego, finansowego, prestiżowego, bo tego wówczas potrzebowała odrodzona Rzeczpospolita.

Mawiał, że jest „pierwszym pisarzem polskim, pracującym na zamówienie społeczne”, choć pisał… głównie na zamówienie państwa. Tak powstała „Sztafeta”, barwna reporterska panorama, wręcz fotografia tamtych czasów. Wańkowicz zebrał mnóstwo informacji o najważniejszych inwestycjach dwudziestolecia, przeprowadził setki rozmów, poczynając od prezydenta, wicepremiera, ministrów, a kończąc na górnikach i nauczycielach. Ale głównym bohaterem jest tu odrodzona Polska. „Państwo jest w tej opowieści wszędzie. Nie jest omnipotentne, ale bardzo stara się takie być. Dba, uważa, spaja i nadaje kierunek – oto stosowany solidaryzm państwowy. Siłą rzeczy był on sensownym pomysłem dla państwa, w którym mniejszości narodowe stanowiły blisko 1/3 wszystkich obywateli. A przecież Wańkowicz nie miał wątpliwości, że idea spajająca wszystkich mieszkańców ziem od Kaszub po Zbrucz i od Śląska po rzekę Przeświatę na granicy polsko-łotewskiej była potrzebna” – pisze o „Sztafecie” Michał Przeperski w „Teologii Politycznej”.

Wańkowicz krzepi

Książka była uczciwa (pewnie dlatego zakazana w PRL), bo na fotografii spisanej przez Wańkowicza nie zabrakło ówczesnej biedy, bezrobocia, analfabetyzmu połączonego z eksplozją demograficzną. Autor nie krył też własnego entuzjazmu dla odrodzonej państwowości, którego nie potrafił powściągnąć, nawet opisując zajęcie Zaolzia w 1938 roku. Ów entuzjazm przebijał zresztą z wszystkich jego książek pisanych w tamtych latach. Miał dar zjednywania i przekonywania ludzi, który wykorzystywał także jako… doradca reklamowy Związku Cukrowników Polskich. „Tam dostałem, jak przypuszczam, najwyższe honorarium na świecie za dwa słowa – 5000 zł przedwojennych, czyli naówczas 500 również przedwojennych dolarów, tak cenne mogą być trafne słowa” – wspominał. Chodziło o słynny slogan „cukier krzepi”.

Ceniono ten dar także na co dzień, bo pensja Wańkowicza „u cukrowników” wynosiła tyle, ile dochody prezydenta Mościckiego – 3 tys. zł miesięcznie. Co ciekawe, jako autor haseł reklamowych potrafił zarabiać nawet w PRL. Wziął udział w konkursie zorganizowanym przez linie lotnicze LOT w 1971 roku. I, oczywiście, wygrał hasłem „Lotem bliżej”. Tyle że nagroda nie była już tak imponująca, bo barterowa. Dostał bezpłatny bilet na dowolny rejs. Lekkość pióra, skłonnego do figli i językowych żartów, także autoironicznych, to jeden z największych atutów pisarza. Znajdziemy je w każdej książce. Wańkowicz lubił na przykład przechadzać się z córkami po Żoliborzu (gdzie mieszkał przed wojną), pytając przechodniów o ulicę Wańkowicza. Znajomym zaś opowiadał o Jasiu, którego w szkole pytali: jakie imiona nosili trzej królowie? A on odpowiadał: Kacper, Melchior, Wańkowicz.

Chcę do więzienia!

Za najwybitniejsze dzieło pisarza uważane jest monumentalne „Monte Cassino”. Wańkowicz uczestniczył w tej bitwie, otrzymał za nią kolejny Krzyż Walecznych. Norman Davies we wstępie do ostatniego wydania napisał: „Z pewnością nie jest to historia akademicka, najeżona przypisami i wyczerpującymi argumentami. Cechuje ją przystępność dzisiejszego bloga, a zarazem jest to utwór o przejrzystej strukturze, erudycyjny i w świetnym stylu. Tętni kolorami i życiem, zachowując wierność duchowi uczestników tamtych wydarzeń, którym jednocześnie jest dedykowany”.

Po wojnie Melchior Wańkowicz nie wrócił do Polski. Głęboko przeżył śmierć ukochanej starszej córki Krysi, sanitariuszki w batalionie „Parasola”, która zginęła w powstaniu warszawskim. Mieszkał w Londynie, później przeniósł się do Stanów Zjednoczonych, do młodszej z córek. Imał się najróżniejszych zajęć, ale wciąż pisał. Po odwilży, gdy jego książki znów były wydawane w kraju, uznał, że może żyć i tworzyć tylko w Polsce, bo pisze tylko dla Polaków. Wrócił. Znów był kochany i podziwiany. Szedł na kompromisy z władzą, ale do czasu. W 1964 r. podpisał słynny „List 34” w proteście przeciw polityce kulturalnej i zaostrzeniu cenzury. Wtedy władze rozpoczęły nagonkę na Wańkowicza – oskarżono go o współpracę z Radiem Wolna Europa, wytoczono proces i skazano na trzy lata więzienia. W areszcie spędził pięć tygodni. Chciano, by się publicznie pokajał. Jak wspominał mec. Jan Olszewski, wtedy adwokat pisarza, po odmowie napisania prośby o ułaskawienie sytuacja stała się groteskowa. Bo oto poważni dygnitarze komunistyczni nachodzili Wańkowicza, prosząc, by chociaż zwrócił się o nieodbywanie kary ze względu na stan zdrowia. Kiedy kategorycznie odmówił, wstrzymano wykonanie wyroku. Po Warszawie krążyła anegdota, że Wańkowicz, wyposażony w szczoteczkę do zębów i bieliznę na zmianę, wielokrotnie pukał do drzwi więzienia przy Rakowieckiej w Warszawie, żeby koniecznie odsiedzieć wyrok. Zmarł w stolicy 10 września 1974 roku w wieku 82 lat. Zgodnie z jego wolą rodzina odmówiła państwowego pogrzebu, który chciały zorganizować komunistyczne władze.

Dziękujemy, że z nami jesteś

To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.

W subskrypcji otrzymujesz

  • Nieograniczony dostęp do:
    • wszystkich wydań on-line tygodnika „Gość Niedzielny”
    • wszystkich wydań on-line on-line magazynu „Gość Extra”
    • wszystkich wydań on-line magazynu „Historia Kościoła”
    • wszystkich wydań on-line miesięcznika „Mały Gość Niedzielny”
    • wszystkich płatnych treści publikowanych w portalu gosc.pl.
  • brak reklam na stronach;
  • Niespodzianki od redakcji.
Masz subskrypcję?
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.