Homo sovieticus. Od Dostojewskiego do Lenina i z powrotem

Andrzej Nowak

|

GN 03/2024

publikacja 18.01.2024 00:00

„Religia jest jak gwóźdź: kiedy uderzysz w głowę, wbijasz go tylko głębiej… Potrzebne są obcęgi. Religię trzeba schwycić mocno, podważyć od spodu – nie trzeba jej bić z góry, ale wyciągać, wyciągać z korzeniami” – pisał Anatol Łunaczarski.

W Rosji nawet pół wieku po śmierci Stalina byli ludzie, którzy wspominali go z sentymentem. W Rosji nawet pół wieku po śmierci Stalina byli ludzie, którzy wspominali go z sentymentem.
Wojtek Laski /East News

Termin homo sovieticus – w łacińskim brzmieniu człowiek sowiecki – ukuł Aleksander Zinowiew (1922–2006) – moskiewski logik, zmuszony do emigracji w 1978 roku, pisarz, autor kapitalnych satyr na system sowiecki. W roku 1982 opublikował swoją analizę fenomenu „człowieka sowieckiego”: doskonałego koniunkturalisty i oportunisty, pozbawionego samodzielności myślenia i poczucia godności, podporządkowanego kolektywowi (stadu), roszczeniowego („muszą mi dać”), gotowego zawsze do agresji wobec słabszych, uniżonego wobec silniejszych. Zinowiew przedstawił syntezę urodzonego niewolnika.

Dwa lata później, już jako znany w świecie rosyjski pisarz-emigrant, zaszokował swoich czytelników wywiadem dla angielskiego pisma „Encounter”, w którym wygłosił namiętną pochwałę stalinizmu – jako systemu władzy „zwykłych ludzi”, reprezentującego „dynamizm życia” i nadającego sens życia milionom – między innymi jemu, Zinowiewowi, czy jego matce, która do śmierci trzymała w swoim egzemplarzu Biblii fotografię Stalina. „Ryba może żyć tylko w wodzie, ptaki tylko na niebie. Jestem rybą i należę do sowieckiej sadzawki. Nie mogę być ptakiem” – tak mówił Zinowiew o sobie, o człowieku sowieckim, z którym się w pełni utożsamił.

Opisywałem tę nagłą deklarację przed 40 laty na łamach podziemnej „Arki” i tam przywoływałem wszystkie jej „logiczne” argumenty. Tu mogę dodać tylko, że Zinowiew potępił jednocześnie Zachód, który wspaniałej sowieckiej utopii nie zrozumiał. W 2000 roku wrócił do Moskwy, bronić Rosji zagrożonej przez „agresję Zachodu”. Umarł jako szczęśliwy stalinista, już pod panowaniem Putina.

Zakała polskiej demokracji

W Polsce tymczasem termin ten wprowadził do publicystycznego obiegu ksiądz Józef Tischner. Uczynił to, publikując w maju roku 1990 w „Tygodniku Powszechnym” artykuł „Homo sovieticus między Wawelem a Jasną Górą”, a spopularyzował w telewizyjnym wystąpieniu, w końcu listopada tegoż roku, kiedy określił tak ryczałtowo tych, którzy nie zagłosowali na jedynego właściwego kandydata w wyborach prezydenckich: Tadeusza Mazowieckiego. „Oto w tym dniu ujawnił swą obecność między nami homo sovieticus – człowiek sowiecki” – grzmiał ksiądz profesor. Homo sovieticus to ten Polak, który wcześniej popierał komunizm, bo ten obiecywał zaspokoić roszczenia „bezpieczeństwa socjalnego”, bez żadnej własnej odpowiedzialności. A teraz, to jest na początku lat 90. XX wieku, „bezwolny i interesowny sovieticus jest zakałą polskiej demokracji. Skłonny zaakceptować każdego proroka, który obieca mu pewną bezodpowiedzialność i pewien stopień konsumpcji. Może podpalić katedrę, byle sobie przy tym ogniu usmażyć jajecznicę”.

Dwie te „kanoniczne”, można powiedzieć, interpretacje nie wyczerpują jednak fenomenu, który wart jest chyba namysłu – nie tylko w stulecie śmierci człowieka, który stworzył system sowiecki.

Człowiek bez Boga

Homo sovieticus jest jedną z form człowieka bez Boga. Doskonale trafił w sedno tego zjawiska pół wieku przed Leninem Fiodor Dostojewski. Nie tylko w swoich Biesach, w których przedstawił nihilistyczna istotę „katechizmu rewolucjonisty”. Najdoskonalszy portret takiego człowieka przedstawił w „Braciach Karamazow”, w postaci Smierdiakowa – syna (i zabójcy) Fiodora Karamazowa. Lokaj, którego główną cechą, poza lokajstwem, jest „bezgraniczna miłość własna, przy tym miłość urażona”, usłyszał od „inteligenta”, Iwana Karamazowa, teorię, że Boga nie ma, więc wszystko jest dozwolone. Dodał do tego swoją kompletną ignorancję oraz absolutną pewność siebie. Obrońca na procesie o zabójstwo starego Karamazowa tak charakteryzuje Smierdiakowa: „To istota bezwzględnie złośliwa, nad miarę ambitna, mściwa i płomiennie zawistna. Nienawidził własnego pochodzenia, wstydził się go i zgrzytał zębami, przypominając, że »począł się ze Śmierdzącej«. Dla dobroczyńców jego lat dziecinnych nie miał krzty szacunku. Ojczyznę przeklinał i drwił z niej. Marzył o wyjeździe do Francji, żeby przekabacić się na Francuza. (…) Nie lubił nikogo prócz siebie, a miał o sobie aż dziwnie wysokie mniemanie”.

Na takich ludziach zbudowali rewolucję w Rosji Lenin i jego towarzysze, „biesy” roku 1917. Rozumieli oni, że do utrwalenia ich dzieła potrzebne jest zniszczenie wiary w Boga. „Religia jest jak gwóźdź: kiedy uderzysz w głowę, wbijasz go tylko głębiej… Potrzebne są obcęgi. Religię trzeba schwycić mocno, podważyć od spodu – nie trzeba jej bić z góry, ale wyciągać, wyciągać z korzeniami. To zaś można osiągnąć tylko naukową propagandą, poprzez moralną i artystyczną edukację mas”. Autor tej przenikliwej myśli był intelektualistą: Anatol Wasiljewicz Łunaczarski, zanim został ludowym komisarzem oświaty Republiki Rad, był przed I wojną liderem grupki bolszewików marzącej o nowej religii ludzkości – religii, której patronami mieli być Marks, Feuerbach i Nietzsche. Łunaczarski, jak tylu innych, przynajmniej od czasów oświecenia, proroków nowej, „wyzwolonej” wiary, traktował Chrystusa, chrześcijaństwo, „starą” wiarę i stojący na jej straży Kościół jako swych osobistych, najbardziej nienawistnych wrogów. Ideologia, jaką wyłożył w swym dwutomowym dziele Religia i socjalizm (1908, 1911), dawała mu właściwe intelektualiście poczucie własnej racji, przeważającej całą tradycję chrześcijańskiej wiary, myśli i kultury. Nie dawała mu jednak jeszcze żadnych realnych sposobów niszczenia owej tradycji – śnił sen o obcęgach, ale nie miał ich jeszcze w ręku… Narzędzie otrzymał od Lenina. Ten widział w religii jeszcze jeden problem polityczny do praktycznego rozwiązania. Usunięcie owego problemu „gorzałki dla ludu” (tak dostosował Lenin do rosyjskich warunków bardziej wyrafinowaną, Marksowską metaforę religii jako opium dla ludu) mogło ostatecznie nastąpić tylko przez przejęcie władzy – przez trzeźwą oczywiście awangardę tegoż ludu.

Łunaczarski dostał jako komisarz oświaty obcęgi. Trocki – komisarz wojny – wziął do ręki młotek, który zresztą szybko, zajęty innymi sprawami, przekazał Jemieljanowi Jarosławskiemu (założycielowi dziennika „Ateista” i miesięcznika „Bezbożnik przy pracy” oraz liderowi Związku Wojujących Bezbożników w jednej osobie). Feliks Dzierżyński otrzymał i młotek, i obcęgi, gdyż – jak słusznie zauważył w skierowanym do niego liście kierownik tajnego wydziału CzK do spraw walki z Cerkwią – „religii nie zdoła zniszczyć żaden inny aparat prócz aparatu CzK [później GPU, NKWD, KGB, a w Polsce po 1944 roku: UB i SB – przyp. A.N.]”.

Obcęgi postępu

Wyszkolone w szkole polskiej sekcji Kominternu w podmoskiewskim Kraskowie kadry przyszłych rządców PRL przyjęły dwie dekady później wzory podawane przez Lenina i Stalina, przygotowując się do walki z religią. Od 1944 roku młotek i obcęgi postępu poszły w ruch nad Wisłą. Nie bezowocnie.

Czas największych sukcesów idei Łunaczarskiego nadszedł jednak wtedy, gdy tak zasłużone dla pieriekowki dusz instrumenty przemocy zostały odłożone do lamusa historii. Teraz można już było tylko ciągnąć, ciągnąć do góry… Obcęgi postępu wzięły w swe wprawne i ochocze ręce dzieci, a potem wnuki i „późne wnuki” Łunaczarskiego, Lenina, wychowywane w rodzinnej tradycji broszur antyreligijnych spod znaku Jemieljana Jarosławskiego i fascynacji ideami Gramsciego – dziś czołowi intelektualiści, redaktorzy wpływowych gazet, telewizji, portali, twórcy najbardziej ogłupiających kabaretów.

Nie ma Boga, wszystko wolno. Niczego nie muszę. Róbta, co chceta. Mi się należy. To jeden poemat rewolucyjny, który nie zaczął się z Leninem ani nie skończył ze Związkiem Sowieckim. Nie da się go również sprowadzić do roli hymnu przypisanego przeciwnikom politycznym w partyjnym sporze o Polskę.

Przestroga

Hymn sowieckiego człowieka łatwo w tradycji rosyjskiego systemu politycznego przekształcić – tak jak stało się to m.in. z Zinowiewem czy Sołżenicynem – w pean na część imperium Moskwy i jej carów. Puskaj ja rab, no rab caria wsieliennoj, „Niech będę niewolnikiem, ale niewolnikiem cara wszechświata” – tak brzmi istotna treść tej wersji zniewolenia ducha (wyraził ją tymi słowami poeta rosyjski, który pozostał wolny: Michaił Lermontow). Bogiem staje się imperialna potęga.

Ale i my, na zachód od tej tradycji, nie jesteśmy bynajmniej wolni od grozy, jaką przedstawia homo sovieticus neanderthalensis: Smierdiakow i jego współczesne, zachodnie klony. To człowiek „wyemancypowany” przez ideologię postępu jako resentymentu: nienawiści (klasowej, płciowej, rasowej, wszelkiej innej) do innych.

Wrócę do słów Dostojewskiego (sam uległ chorobie imperialnej, tej samej co Zinowiew i Sołżenicyn, ale to nie osłabia trafności jego diagnozy): „Świat proklamował wolność, zwłaszcza w ostatnich czasach, a cóż widzimy w tej ich wolności: nic prócz niewolnictwa i samobójstwa! Bo świat rzecze: »Masz potrzeby, a więc je zaspokajaj, masz bowiem takie same prawa jak ludzie najbogatsi i najświetniejszego nazwiska. Nie bój się ich zaspokajać, a nawet pomnażać« – oto dzisiejsze credo świata. W tym właśnie upatruje się wolność. I cóż wynika z tego prawa do mnożenia potrzeb? Dla bogatych odosobnienie i duchowe samobójstwo, dla biednych – zawiść i zabójstwo (…). Rozumiejąc przez wolność mnożenie i jak najszybsze zaspokajanie potrzeb, wypaczają własną naturę, bo wzbudzają w sobie mnóstwo bezsensownych i głupich pragnień, przyzwyczajeń i najniedorzeczniejszych fantazmatów. Karmi ich jedynie wzajemna zawiść, żądza użycia i pycha”. To jest przestroga skierowana do nas.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.