Bóg, czas, wieczność i… błąd

GN 01/2024

publikacja 04.01.2024 00:00

– Mówimy, że Bóg jest wieczny, ale często rozumiemy wieczność jako nieskończenie długi czas. To błąd – mówi dominikanin o. Tomasz Grabowski.

O. Tomasz Grabowski– dominikanin, doktor nauk teologicznych, prezes Wydawnictwa Polskiej Prowincji Dominikanów „W drodze”. W latach 2005–2016 kierował Dominikańskim Ośrodkiem Liturgicznym. O. Tomasz Grabowski– dominikanin, doktor nauk teologicznych, prezes Wydawnictwa Polskiej Prowincji Dominikanów „W drodze”. W latach 2005–2016 kierował Dominikańskim Ośrodkiem Liturgicznym.
archiwum o. tomasza Grabowskiego

Jarosław Dudała: Co to znaczy, że Bóg jest poza czasem? Czy czas to akwarium, przez którego ściany Bóg przygląda się naszym zmaganiom, historii świata?

o. Tomasz Grabowski OP:
Wierzymy, że Bóg jest Stworzycielem, który sprawił, że świat zaczął istnieć. Świat, a więc nie tylko materia, ale również przestrzeń i czas, powstał dzięki decyzji Stwórcy. Czas i przestrzeń są miarami tego, co materialne. Można powiedzieć, że są „akwarium”. Bóg istniał – jakkolwiek bardzo paradoksalnie to brzmi – przed czasem. W Jego świecie czas nie istnieje. Bardzo trudno jest to sobie wyobrazić. W zasadzie chyba nie jest możliwe, byśmy sobie wyobrazili bezczas. Myśląc o tym Bożym sposobie istnienia, mówimy, że jest wieczny, ale często rozumiemy wieczność jako nieskończenie długi czas. To błąd. Bóg nie istnieje nieskończenie długo, Bóg zawsze jest. Zawsze, ponieważ czas nie jest miarą Jego istnienia. Zawsze JEST, a skoro Jego istnienia nie odmierzają chwile, możemy się domyślać, że zawsze jest pełnią swojego życia.

Co to znaczy?

W odwołaniu do naszych – siłą rzeczy ułomnych – porównań znaczy to mniej więcej tyle, że wieczność to przeżywanie w każdym momencie całego swojego życia wszystkiego, do czego jesteśmy zdolni, co nadaje sens i znaczenie poszczególnym chwilom. Wracając do akwarium, możemy powiedzieć tyle: Bóg istnieje w innym porządku niż my sami i to, co nas otacza. Zawsze żyje pełnią swojego istnienia, a my przeżywamy życie rozciągnięte na poszczególne chwile. Musimy jednak uważać, żeby nie obsadzić Boga w roli obserwatora, który jedynie przygląda się naszym zmaganiom. Świat istnieje dzięki decyzji Stwórcy. Sam w sobie nie ma żadnej podstawy istnienia, skoro został stworzony z niczego. Dokładniej mówiąc, skoro nie było nic przedtem, a dopiero dzięki mocy Boga stało się to wszystko, co nas otacza, i my sami, istniejemy dzięki woli Boga.

Jesteśmy, bo Bóg (o) nas pomyślał?

Trochę przypomina to myśl, sen lub taniec. One również istnieją tak długo, jak długo ktoś coś myśli, śni lub jak długo tańczy. Lecz w momencie, gdy przestanie, dana myśl, sen czy taniec znika. Gdyby Bóg w tej chwili nie chciał świata, ten zniknąłby. Kościół naucza, że Bóg nieustannie stwarza, to znaczy (między innymi), że w każdej chwili podtrzymuje w istnieniu to, co stworzył. Gdyby nie podtrzymywał istnienia, wszystko wróciłoby do stanu poprzedniego – byłoby niczym. Zatem Bóg nie jest biernym obserwatorem, ale w każdej chwili każdej cząstce wszechświata – tego, który jesteśmy w stanie zaobserwować, i tego, który leży poza zasięgiem naszych teleskopów – daje istnienie. Zdumiewa mnie to za każdym razem, gdy nad tym myślę. Bóg, mimo że sam przebywa w innym porządku czasu – a może właśnie dlatego, że czas nie odmierza chwil Jego istnienia – jest w stanie podtrzymywać w istnieniu każdy element stworzenia. Cały świat jest w Jego dłoniach. Ale nie jak kula, którą trzyma jakby z zewnątrz. Przeciwnie, „od wewnątrz” podtrzymuje w istnieniu każdą cząstkę świata.

Katechizm mówi, że piekło jest wieczne (1035). Ale przecież nie jest wieczne w taki sposób, w jaki wieczny jest Bóg.

Nikt nie jest wieczny na sposób Boga, z wyjątkiem Jego samego. Wszystko inne jest zależne od Niego – istnieje w taki sposób, jak Bóg to umożliwia. Nasza dusza jest wieczna, choć przecież nie była „od zawsze”, podobnie aniołowie, niebo i piekło.

Wieczna czy nieśmiertelna, nieskończona jak geometryczna półprosta, która ma początek, ale nie ma końca?

Coś w tym rodzaju. Niewielu lubi matematykę. Mnie osobiście obiekty matematyczne, choć rozumiem je jedynie w zarysie, pomagają w wyobrażeniu sobie Bożego świata. Pojęcie nieskończoności jest dobrym przykładem. Pewnie pamiętamy, że punktów w odcinku jest nieskończenie wiele, ale również punktów na nieskończonej półprostej jest nieskończenie wiele. Wiemy, że liczb rzeczywistych jest nieskończenie wiele, ale jest to nieskończoność „gęstsza” niż ta, zliczająca liczby naturalne, których również jest nieskończenie wiele. Podobnie jest z naszą i Bożą nieskończonością. Każda jest prawdziwa, ale jedna jest bardziej pojemna niż druga. Można powiedzieć, że intensywność boskiej nieskończoności jest większa niż nasza. Choć z naszej perspektywy niczego nie brakuje nieskończoności, do której jesteśmy przeznaczeni. W każdym razie wszystko, co widzialne i niewidzialne, zostało stworzone i jest w ręku Boga, dlatego istnieje. Wśród tych rzeczy niektóre rozpadają się, istnieją zaledwie chwilę, wręcz ułamek sekundy, a inne trwają na zawsze w tym znaczeniu, że Bóg chce, aby trwały również poza czasem, i dzieli się z nimi jakąś cząstką swojej nieskończoności. Łatwo jest to sobie wyobrazić w odniesieniu do bytów duchowych. Skoro nie mają materii, nie podlegają zmianom.

Trudno to sobie wyobrazić…

Użycie wyobraźni wymaga najpierw, byśmy wymazali z niej wyobrażenie o duszy, które przypomina duszka Kacperka, i przestali wyobrażać sobie anioły jako „połączenie grubej baby z gęsią” (to niezbyt eleganckie sformułowanie pochodzi od o. Jana Andrzeja Kłoczowskiego OP). Duch nie ma ciała, zatem nie ma skrzydeł ani rozmiaru, ani kształtu i nie podlega zmianom.

A piekło i niebo?

Piekło czy niebo to stan, w jakim może istnieć duch ludzki, nasza dusza. Proszę wybaczyć uproszczenie w tym zdaniu. Należałoby jeszcze zająć się kwestią zmartwychwstałego ciała, bo przecież nie tylko dusza będzie w niebie czy piekle, ale cały człowiek. Obawiam się jednak, że wchodząc w ten temat, zgubimy się w narastających komplikacjach. Niewiele bowiem wiemy o ciele po zmartwychwstaniu. W jakiś tajemniczy sposób nie będzie podlegać zmianom, materia nie będzie odciskać na nim piętna, nie będzie dominować go biologia, dlatego będzie mogło być jakoś podobne do duszy, ale nie przestanie być materialne. W każdym razie byty duchowe – ludzie, aniołowie, demony – mają początek, ale dzięki temu, że Bóg stworzył je właśnie jako duchowe, mogą trwać bez końca. W modlitwie „Chwała Ojcu” mówimy: „Jak była na początku, teraz i zawsze, i na wieki wieków. Amen”. W tym zdaniu zawierają się wszystkie wymiary czasu, o których rozmawiamy. „Na początku”, czyli zanim świat zaistniał, w Bożym wymiarze. „Teraz i zawsze”, a więc w naszym czasie i świecie, aż nadejdzie dzień Pański. „Na wieki wieków”, czyli w tej wieczności, w której będziemy mieli udział po zmartwychwstaniu.

Trudno jest zdefiniować czas. To jedna z tych rzeczy, które wiem, jak mnie o nie nie pytają. Ale kiedy pytają, nie wiem, co odpowiedzieć. Czy możemy jednak pokusić się o definicję? A przynajmniej powiedzieć, czym jest czas dla nas? Darem? Narzędziem próby? Więzieniem?

Trudno i nietrudno. Arystoteles stworzył bardzo prostą definicję: czas jest miarą zmian. Gdy nie obserwujemy zmian, wówczas nie możemy wskazać upływu czasu. Musimy mieć pod ręką jakiś rodzaj zegara, którego tykające wskazówki uświadamiają nam upływ czasu. Takim zegarem może być chociażby oddech lub bicie serca. Gdy ich brak, nie ma czasu. Dlatego, jak to mówią fizycy, cząstki pozbawione materii (fotony światła) upływu czasu nie odczuwają. Zgaduję jednak, że pyta pan o coś więcej niż o definicję fizyczną. Czas sam w sobie nie ma znaczenia. Znaczenie ma to, czym czas wypełnimy. Naznaczamy go, choć najczęściej mówimy, że to on nas naznacza. Odciskamy w nim swoje piętno, a on w nas swoje.

Walka?

Może, a może raczej wspólna droga dwojga przyjaciół. Wszystko zależy od przyjętej optyki. Jeśli traktuję czas jako złodzieja, który po kawałku zabiera mi życie, wówczas jest moim wrogiem, a jego upływ napawa smutkiem. Wówczas również śmierć jest jedynie posępnym końcem nierównej walki z chytrym czasem. Możemy jednak odważyć się myśleć zupełnie inaczej o czasie. Oto nie złodziej, a towarzysz w drodze, czasem nauczyciel, czasem kuglarz, czasem milczący pątnik, a czasem pełen zachwytu i zdumienia malarz krajobrazów. Tak! Idziemy po drodze do śmierci (lub paruzji, co – mam nadzieję – stanie się jak najszybciej). Przyjdzie z pewnością. I wtedy rozstaniemy się z czasem, naszym cieniem w drodze. Ale zanim się to stanie, przeżyjemy wiele znaczących chwil, niektóre będą przyjemne, inne smutne. W każdej z nich będziemy kształtować dany nam czas, napełniać go znaczeniem. Im więcej włożymy weń treści wartych nieśmiertelności, tym będzie pełniejszy.

Zdaje się, że także niektórzy ateiści nie potrafią pogodzić się z przemijaniem, które nieuchronnie wiąże się z czasem. Nie potrafią pogodzić się z tym, że ich miłość, relacje wpadają w czarną dziurę, w której znikają na zawsze. Tak rozumiałem np. wypowiedzi szefa ateistycznej partii komunistycznej Michaiła Gorbaczowa po śmierci jego żony Raisy. Z drugiej strony śmierć oznacza dla nich także kres cierpienia. To rodzaj ograniczonej nadziei. Chyba o to chodzi w spopularyzowanym ostatnio przez sanah wierszu Wisławy Szymborskiej: „Czemu ty się, zła godzino/ Z niepotrzebnym mieszasz lękiem?/ Jesteś – a więc musisz minąć/ Miniesz – a więc to jest piękne”. Chrześcijanin ma natomiast nadzieję, że na dnie czasu czeka Bóg, a z Nim szczęśliwa wieczność. Święta Teresa Wielka łączy nieprzemijalność Boga z pełnym szczęściem (skoro On sam wystarczy): „Niech nic cię nie smuci,/ niech nic cię nie przeraża./ Wszystko mija,/ Lecz Bóg jest niezmienny. (…) Bóg sam wystarczy”.

Domyślam się, że przede wszystkim osoby niewierzące w przyszłe życie nie mogą pogodzić się ze śmiercią. Osobiście sądzę, że miłość jest jednym z najmocniejszych dowodów na nieśmiertelność. Gabriel Marcel napisał, że powiedzieć komuś: „Kocham cię” to powiedzieć mu: „Żyj wiecznie”. Gdy patrzymy w oczy osoby kochanej, chcemy, by zawsze była, zawsze żyła. Wiara przekonuje nas, że właśnie tak jest. Ten, kto jest kochany, żyje wiecznie, ponieważ pokochał go wieczny Bóg. „W gruncie rzeczy nikt nie umiera, ponieważ nikt nie zdoła opuścić Boga” – pisał Antonin Sertillanges OP. Zatem nie czarna dziura Gorbaczowa, tylko Światłość prawdziwa Jana Ewangelisty. Natomiast z pewnością śmierć jest wybawieniem. Przecież nieśmiertelność w świecie naznaczonym złem byłaby czymś upiornym. Życie w niekończącym się rozkładzie, pośród zła i goryczy, to jeden z koszmarów, którym straszy się dzieci w „Piratach z Karaibów” i dorosłych w „Portrecie Doriana Graya”. Śmierć kładzie kres ciężarowi życia i pozwala zacząć jego drugi rozdział. Jeżeli uda się nam nie traktować czasu jak złodzieja, również śmierć nie ukradnie nam życia. Przeciwnie, będzie posłańcem ze świata wiecznie trwałego. Najpierw, gdy przeżywamy stratę bliskich, przypomina nam o tym, że jesteśmy stworzeni do wieczności. Później w naszej śmierci przychodzi nas wezwać do tego świata. Przeprowadza nas za zasłonę tymczasowości, jak to mówimy w Kościele – „doczesności”. Za zasłoną odnajdziemy to wszystko, co miało znaczenie, w szczególności to, co za życia udało się nam wypełnić Boskim sensem i miłością.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.