Straciła nogę, rozwożąc dary pod Bachmutem. Dziś z protezą wraca na Ukrainę

GN 51/2023

publikacja 21.12.2023 00:00

O miłości, która uzdrawia świat, trudnym życiu ludzi na terenach objętych wojną na Ukrainie i utracie nogi w bombardowaniu Bachmutu opowiada Grażyna Sławińska.

Grażyna Sławińska jest pedagogiem specjalnym  i wolontariuszką  na Ukrainie. Grażyna Sławińska jest pedagogiem specjalnym i wolontariuszką na Ukrainie.
Hubert Szczypek

Agata Puścikowska: Dlaczego Pani to robiła i robi nadal? Dlaczego pomaga Pani ludziom żyjącym na objętych walkami terenach Ukrainy?

Grażyna Sławińska:
Powody są co najmniej dwa. Pierwszy i zasadniczy to po prostu miłość do ludzi, których mało kto chce i potrafi kochać – wykluczonych, niepełnosprawnych. To jest trudna miłość. Oni nie są światu potrzebni, więc świat ich nie dostrzega. Tymczasem jeśli przestaniemy kochać, wszyscy przegramy. Miłość, która uzdrawia świat. Paradoks polega na tym, że świat ucieka przed prawdziwą miłością, a jednocześnie tak bardzo jej potrzebuje. Potrzebuje miłości, która jest po prostu byciem z drugim człowiekiem.

Najtrudniejsza miłość…

Chyba tak. Ale możliwa, i trzeba jej szukać, podążać za nią. Tak się w moim życiu stało, że w pewnym momencie nie mogłam realizować zadań wynikających z miłości tak, jak do tej pory. Skoro więc nie mogłam już tego robić, a zawsze była to moja misja, musiałam znaleźć inny sposób wyrażania tego uczucia. Odnalazłam drogę miłości, podróżując na Ukrainę. Do ludzi tam mieszkających.

To jedyny powód, by ryzykować życie?

Drugim jest niezgoda na świat, w którym narasta zło, i frustracja napędzająca do działania. Pomagam też trochę ze strachu, że to, co dzieje się na Ukrainie, może dotrzeć i do nas. Czułam, że szaleństwo zła i wojny trzeba zatrzymać. Więc działam. Mogę tylko odpowiedzieć dobrem na zło – w sposób możliwy dla mnie do realizacji.

Były w tym momenty zwątpienia, rezygnacji?

Rezygnacji nie. Natomiast parę razy poczułam, że… jednak nie wiem, po co to robię. To trwało zwykle chwilę, do momentu, gdy spojrzałam w oczy drugiego człowieka. Wtedy już wiedziałam, po co tu jestem i dla kogo. Widziałam ogrom nieszczęścia i bólu, sama tego też doświadczyłam. Widziałam zniszczone wsie, poranione ciała. Ale dopiero gdy spojrzysz w oczy, widzisz utratę nadziei, rozpacz. Jednocześnie gdy udaje się przywrócić cień nadziei, widać światło. To światło jest największym skarbem, napędza do działania, jest jednocześnie nagrodą. Dawanie ludziom nadziei to mój główny cel i zadanie.

Kiedy podjęła Pani decyzję: „Jadę tam!”?

Przez lata działałam w Katolickim Stowarzyszeniu Osób Niepełnosprawnych i Ich Przyjaciół „Klika” w Krakowie. Gdy wybuchła wojna, od razu zadawaliśmy sobie pytania o los osób niepełnosprawnych. W czasie wojny niepełnosprawni są najbardziej bezbronni. Bez pomocy osób trzecich nie są w stanie przeżyć. Najpierw zaczęliśmy pomagać uchodźcom, którzy docierali do Polski. Szybko okazało się, że, niestety, w kontekście wojny nie istnieje zintegrowane myślenie o niepełnosprawnych. Organizowaliśmy pomoc lekarską, tłumaczenie dokumentów czy recept, przewoziliśmy osoby z Ukrainy. A potem znajomy stwierdził, że pojedzie na Ukrainę i tam, na miejscu, będzie pomagać. Postanowiłam go wesprzeć. W czasie wakacji wyjechałam pierwszy raz na Ukrainę. Wtedy zmieniło się wszystko…

Dlaczego?

Trudno uspokoić serce po tym, co się widziało, jakich ludzi poznało. Nie byłam w stanie wrócić do pracy przy biurku. Wzięłam rok bezpłatnego urlopu, by wrócić na Ukrainę. Sądziłam, że w tym czasie wojna się skończy, obudujemy pół Charkowa, a wtedy wrócę do dawnych zajęć. Jak wiadomo – wojna się nie skończyła. Udało się stworzyć bazę w Charkowie. Z przyjacielem Kamilem robiliśmy wszystko, by zdobyć i rozdysponować pomoc humanitarną. Bywało, że pracowaliśmy pod ostrzałem. To był czas, gdy wszyscy, których było na to stać i mogli to zrobić, wyjeżdżali z Charkowa. Zostawali najbiedniejsi i osoby z niepełnosprawnością. Ci ludzie to nie są „statystyki i cyferki”, oni mają imię, nazwisko, historię swojego życia. Dlatego trzeba było walczyć o każdego, by nie wylądował w „statystykach ofiar wojny”. Proszę sobie spróbować wyobrazić: osoba leżąca, która w 2014 r. uciekła z Ługańska. Ma rosyjski paszport (!), dostaje się do Charkowa. I znów przeżywa ostrzał. Co może czuć? Jak się ratować? To są decyzje dużo trudniejsze, niż nam się wydaje.

Jak takim ludziom przywrócić nadzieję?

Pewnego razu zorganizowaliśmy potańcówkę pod gołym niebem. Tańczyliśmy i bawiliśmy się jakby jutra miało nie być. Gdzieś daleko widać było łunę nad Donbasem. A ludzie chcieli tańczyć, być razem. Odważyli się, bo po raz pierwszy od dawna, poczuli że… żyją. Po wielu dniach spędzonych w piwnicach, w strachu, nawet gdy mija niebezpieczeństwo, opuszczenie schronów nie jest proste. Dużo się wtedy działo. Udało się sprowadzić pionizator dla chłopczyka spod Odessy. W końcu wraz z rodzicami przyjechał do Polski, co ocaliło mu życie. W ośrodku dla osób uzależnionych przed Bożym Narodzeniem wspólnie gotowaliśmy żurek. Na święta musi być żurek! A w przedszkolu prowadzonym przez znajomego księdza udało się pomóc dzieciom z autyzmem. To było właśnie przywracanie nadziei.

Ponad rok temu, w listopadzie, pojechaliście do Bachmutu. Zdawała sobie Pani sprawę, jak dużo ryzykuje?

Wiedzieliśmy, co robimy. Mieliśmy kamizelki, hełmy, apteczki. Świadomość zagrożenia była, ale była i wiara w to, że wszystko dobrze się skończy. Ludzie w Bachmucie, pozbawieni jakiejkolwiek pomocy, byli najważniejsi. To, co widziałam, było dużo straszniejsze niż widok mojej urwanej nogi…

Widok urwanej nogi jest wstrząsający…

Nie bardziej niż innych urwanych nóg czy dzieci koczujących w piwnicach, osób niepełnosprawnych żyjących w warunkach urągających człowieczeństwu. Tam przebywało wówczas mnóstwo ludzi z niepełnosprawnością intelektualną, bezradni, zapomniani, przerażeni. Chciałabym zabrać ich w bezpieczniejsze miejsca, ale kto będzie chciał ich przyjąć, wziąć za nich odpowiedzialność… Ich nikt nie chce. To też ludzie starsi, z demencją. Nie staną na nogi za miesiąc ani nawet za rok. Są zależni aż do śmierci. Im należy się pomoc. Pierwszy raz pojechaliśmy w rejon Bachmutu na prośbę znajomej – potrzebowała drugiego auta, by wziąć jedzenie, środki opatrunkowe, pomoc dla wojska. Do Bachmutu wjeżdżało się zresztą bezproblemowo, wojsko przepuszczało, nie pytało, nie dawali też ochrony tak, jak było to na przykład w Donbasie. I tak to trwało ponad miesiąc.

Aż do prawosławnego Bożego Narodzenia 2023 r. Pamięta Pani ten dzień?

Trudno zapomnieć. Wieźliśmy wtedy prezenty dla dzieci. Wieźliśmy też barszcz i kutię. Chcieliśmy przywieźć w ciemność tyle światłości, ile się da. Rozświetlić tamten mrok. Dzieci koczowały w schronach, bez zabawy, bez świeżego powietrza, przyzwoitego jedzenia. Chcieliśmy zawieźć im kredki i bloki kartek, by miały choć trochę normalności i dzieciństwa. Z tych dzieci wyrosną głęboko poranieni wojną dorośli. Za jakiś czas będą musiały się zmierzyć z wojennym dzieciństwem. Może promyk światła i kolor kredek będzie jedynym dobrem, jakiego wówczas zaznały.

Kredki dotarły?

Byłam tam wówczas tylko pół godziny. Mieliśmy rozładowywać z samochodu jedzenie. Pamiętam błysk, huk i to, że padłam na ziemię. Lewa noga bolała niewyobrażalnie. Prawa nie bolała, ale strugami płynęła krew. Nie mogłam się ruszyć. Ludzie uciekali do schronu. Obok mnie leżeli ranni Denis i Siergiej, a Kamil ocalał i ruszył z pomocą. Przez pół godziny nie mogli mnie stamtąd wydostać. Wokół słychać było strzały karabinów. Potem się dowiedziałam, że dostałam odłamkami. To, że udało się nas stamtąd wydostać, graniczyło z cudem. Żołnierze przewieźli mnie najpierw do punktu interwencyjnego w Bachmucie. Wojskowi lekarze się mną zajęli. Potem przewieźli karetką do Pawłogradu. Tam amputowano nogę, ratowano drugą. Pamiętam poranek, gdy się obudziłam, a nad łóżkiem stała delegacja trzech kobiet. W rękach trzymały podarunki w podziękowaniu za pomoc Ukrainie. Dostałam czekoladę, trochę słodyczy, szczoteczkę i pastę do zębów. Otaczali mnie tam wszyscy wzruszającą opieką, próbowali przychylić nieba. Potem, chyba już w drodze do Polski, dowiedziałam się, że utraty krwi, ewakuacji, zabiegów, nie miałam prawa przeżyć. Przeżyłam.

Napisała Pani wówczas na Facebooku wstrząsające słowa: „W Bachmucie codziennie zostaje rannych około 120 osób. 120 osób co dzień w tym jednym miejscu płaci życiem i zdrowiem za 50–100 metrów, które Rosjanie zdobywają dzień w dzień. (…) Moja cena relatywnie nie jest wielka. Wiedziałam, co robię. Mam fenomenalną opiekę lekarską, support fantastycznych ludzi dookoła i niezłe perspektywy na dalsze życie. (…) Jestem szczęśliwa, że żyję – to wcale nie było oczywiste. Ale to jestem ja. Dziewczyna, która przyjechała na wojnę z potrzeby bycia z ludźmi tam, na miejscu. Jak by nie było, międzynarodowa wolontariuszka, która jeśli tylko zechce, może mieć życie poza Ukrainą. (…) I przypominam, że ja byłam tego dnia tylko jedną z wielu… Wiem o co najmniej 13 osobach rannych tego dnia w samym tylko Bachmucie…”. Podtrzymuje Pani te słowa?

Każde słowo podtrzymuję. Moje życie nie jest ani trochę więcej lub mniej warte od życia tamtych ludzi. Po roku od tamtych wydarzeń wiem, że postąpiłam tak, jak powinnam, jadąc tam. I nie żałuję nawet wówczas, gdy wspomnienia wracają w ciele w postaci koszmarnego bólu fantomowego. Uczę się nad tym panować, oswajać. Uczę się życia bez nogi, z protezą. Mam poczucie, że otrzymałam drugą szansę, że mam jakieś zadanie do wykonania. Że to wszystko było po coś, a ja mam robić swoją robotę. Nadal.

Dlatego Pani wróciła na Ukrainę? Bez nogi…

Ale z dobrą protezą, na której dość szybko nauczyłam się chodzić. Miałam, oczywiście, moment zawahania, czy wracać. Bali się o mnie rodzice. Któregoś razu z Ukrainy wrócił Kamil, opowiadał o ludziach, którzy tam zostali. I stwierdził: „Ty musisz do nich wrócić”. Ja też tak czułam. Jeśli przez całe moje zawodowe i pozazawodowe życie, rozmawiając z osobami niepełnosprawnymi, tłumaczę, że sprawne ciało człowieka to nie jest cała prawda o nim, że w życiu chodzi o coś więcej niż bieganie i skakanie, to teraz sama tego doświadczam. Ryzykowałam dla nich, bo byli dla mnie ważni. Mam się obrazić i przestać, bo urwało mi nogę? Brakuje mi tylko kawałka ciała. Serce i mózg działają.

Tegoroczne święta Bożego Narodzenia spędzi Pani gdzieś na Ukrainie?

W Polsce, z rodzicami. Ale niemal do końca grudnia jestem na Ukrainie. W zrujnowanej wiosce pod Mikołajewem zorganizowaliśmy mikołajki dla dzieciaków. Chcieliśmy jeszcze przed świętami rozdać miłość. Suszone pomarańcze z cynamonem, upominki, słodycze, pampersy. Odwiedzaliśmy też zrujnowane miejsca, do których wracają ludzie, i z dumą pokazują, że chcą wszystko odbudować.

Czerpie Pani coś od nich?

To ludzie, którzy doświadczyli niewyobrażalnego zła, a uczą się z tym żyć. Nie poddają się. Uczę się od nich, by nie trzymać urazy. I że życie trwa tu i teraz. Dlatego to właśnie dzisiaj jest czas na miłość. I trzeba być wdzięcznym za życie. Jutra może nie być.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.