Dobry święty. Proces beatyfikacyjny o. Mariana Żelazka

Agata Puścikowska

|

GN 49/2023

publikacja 07.12.2023 05:49

Zakończył się etap diecezjalny procesu beatyfikacyjnego o. Mariana Żelazka SVD.

Dobry święty. Proces beatyfikacyjny o. Mariana Żelazka Henryk Przondziono /Foto Gość

W Chludowie koło Poznania kończą się prace trybunału rogatoryjnego (pomocniczego), powołanego dla usprawnienia procesu beatyfikacyjnego misjonarza trędowatych, werbisty o. Mariana Żelazka. Następnie opieczętowana dokumentacja zostanie dostarczona do postulatora procesu zasadniczego w Indiach.

Proces beatyfikacyjny o. Żelazka formalnie rozpoczął się 25 sierpnia 2018 r. dekretem, który wydał abp John Barwa SVD, ordynariusz indyjskiej archidiecezji Cuttack-Bhubaneswar. Postulatorem został o. Kurian Thazhathuveetil SVD, natomiast wicepostulatorem w Polsce – o. Henryk Kałuża SVD. Procesu podjęła się archidiecezja poznańska, skąd pochodzi o. Żelazek. W grudniu 2019 r. rozpoczęto zbieranie i opracowanie świadectw z Polski.

Dlaczego werbiści zdecydowali się na rozpoczęcie procesu beatyfikacyjnego swego współbrata, który życie spędził wśród trędowatych? – Pod wpływem miejscowych ludzi, w zdecydowanej większości hinduistów. Już w dniu śmierci o. Marian został okrzyknięty świętym. Hindusi świętość rozumieją jako dobroć, tym bardziej że pojęcie miłosierdzia w hinduizmie nie występuje. Uważali, że przez o. Mariana objawiła się miłość Boga do człowieka. Rozpoczęcie procesu beatyfikacyjnego było więc czymś naturalnym – mówi o. Henryk Kałuża. – Ojciec Żelazek może być doskonałym patronem na dzisiejsze czasy: pokazuje, jak przełamywać bariery międzyreligijne i bariery między ludźmi. I jak zabiegać o przywracanie godności osobom zepchniętym na margines – dodaje.

Ojciec Andrzej Danilewicz SVD, sekretarz ds. misji: – Ojca Mariana poznałem jeszcze jako kleryk w seminarium i potem kilka razy z nim się spotykałem, gdy przyjeżdżał do Polski. Był dla nas chodzącą legendą i ikoną prawdziwego misjonarza, ale jednocześnie był bardzo serdeczny, prosty i radosny. Promieniowała od niego naturalna dobroć i łagodność. Gdy z kimś rozmawiał, to był na nim skupiony tak, jakby to był cały jego świat.

Chłopak spod Poznania

Marian Żelazek urodził się w 1918 roku pod Poznaniem, w wielodzietnej rodzinie bogatych i bardzo religijnych rolników. Jednak powojenny kryzys spowodował, że rodzice małego Mariana musieli sprzedać ziemię, młyn i sad, i przeprowadzić się do Poznania. Mieszkali tam skromnie, kształcili dzieci, ciężko pracowali. W 1932 roku Marian rozpoczął naukę w gimnazjum misyjnym Zgromadzenia Słowa Bożego (SVD) w Górnej Grupie, by następnie wstąpić do seminarium ojców werbistów. Chciał zostać misjonarzem.

Wybuchła wojna. Dość szybko do seminarium wkroczyło gestapo. Seminarzyści otrzymali wybór: jeśli wyjadą z seminarium, zrezygnują z powołania, Niemcy zostawią ich w spokoju. Młodzi mężczyźni, w tym o. Marian, nie zgadzają się. Uważają, że byłaby to zdrada. 22 maja 1940 roku niemieckie ciężarówki wjechały do Chludowa. Aresztowano 26 „upartych” seminarzystów i wywieziono do obozu koncentracyjnego w Dachau. Potem też do Gusen. Niewątpliwie ojciec Marian widział i przeżył piekło na ziemi. Mimo to nie czuł nienawiści do oprawców, wspierał i opatrywał współwięźniów. Radość z wyzwolenia obozu przez armię amerykańską 29 kwietnia 1945 roku miała zepsuć mu straszna scena: jeden z Polaków wziął karabin, żeby strzelać do Niemców. Marian nie pragnął zemsty. Jego powołanie i wiara w miejscu tysięcy dramatów ludzkich i zła, umocniły się. Chciał nieść Jezusa tym, którzy Go nie znają.

Pięć lat po wojnie, gdy tylko nadarzyła się okazja, wyjechał na misje do Indii. Tam do końca życia wspominał towarzyszy obozowych i kultywował pamięć o nich. Śpiewał obozowe pieśni...

Ale jego codzienność to była ciężka praca i modlitwa. Rozpoczął działalność w okręgu Sambalpur, gdzie pracował wśród rdzennych plemion, nazywanych Adiwasi. Ludzie ci żyli na skraju dżungli, na północy stanu Orissa. Nie edukowano wówczas dzieci. Ojcowie werbiści postanowili to zmienić: nawet w odległych i dzikich terenach, prowadzili szkoły. Powstało ich ponad 170. Ojciec Marian pracował wśród Adiwasów ćwierć wieku. Był odpowiedzialny m.in. za średnią szkołę misyjną w Hamirpur, a potem w Rourkeli.

W roku 1975 werbiści zgodzili się objąć parafię w Puri, w archidiecezji Cuttack-Bhubaneshwar. Kierował nią o. Żelazek. Puri, oddalone od wcześniejszej misji o 600 km, było „świętym miastem Pana Dżagannatha” (Pan Wszechświata) na wschodnim wybrzeżu Indii. To jeden z czterech głównych ośrodków pielgrzymkowych hinduizmu. Mieszkańcy Puri pochodzili z wysokiej kasty hinduistów, byli dobrze wykształceni i świadomi swojej tożsamości.

Do Puri przybywały tysiące pielgrzymów, w tym osoby chore na trąd. Uznawano ich za „przeklętych przez bogów i ludzi” i tak traktowano. Trędowaci, wyrzuceni ze społeczności, odrzuceni przez rodzinę, wygnani z wioski, szukali schronienia w koloniach, utrzymywali się z żebrania. Ojciec Marian zaczął takie kolonie odwiedzać, wspierać chorych tak, jak potrafił: obecnością, pomocą materialną. Otrzymał w końcu ambulans i wspólnie z siostrami miłosierdzia objeżdżali kolonie „przeklętych”, udzielając pomocy medycznej.

W kolejnych latach o. Marian stworzył organizację o nazwie Karunalaya Leprosy Care Centre, dzięki której mógł sprawnie nieść pomoc w kolejnych, dużych osiedlach trędowatych. „Karunalaya” oznaczało dosłownie miejsce niesienia dobra, czyli miejsce... miłosierdzia. Samo słowo „miłosierdzie” w języku hindi nie istniało. 

Po naukę i... odpoczynek

Dr Helena Pyz – lekarka i misjonarka z ośrodka dla osób trędowatych Jeevodaya – ojca Mariana poznała w nietypowych okolicznościach: – Gdy wyjechałam do Indii trzydzieści lat temu, miałam klasyczną wiedzę medyczną, ale o samym kraju, o trądzie nie wiedziałam wiele. Nie znałam też ojca Mariana, mimo że on był wówczas w Indiach rozpoznawalny. Po roku pracy wróciłam do Polski, by uzupełnić dokumenty. Zwrócił się wówczas do mnie młody człowiek, który chciał zostać wolontariuszem. Okazało się, że z Puri skierował go do mnie werbista o. Marian. Ojciec wiedział o moich krótkich działaniach. Ja nie wiedziałam nic o jego kilkudziesięcioletniej pracy.

Okazało się, że o. Marian był wówczas na urlopie w Polsce. – I to w Polsce się poznaliśmy. Potem obiecałam sobie, że odwiedzę ojca w Puri. Tak się też stało. Z Jeevodaya to osiemnaście godzin jazdy pociągiem. Pojechałam zobaczyć, jak ojciec działa. I to mi bardzo pomogło zrozumieć pracę z trędowatymi, nasze powołanie. Zobaczyłam człowieka, który jest ludziom oddany w sposób zupełnie... nieziemski. A przy tym był zwyczajny, ciepły, serdeczny i gościnny, z poczuciem humoru i gawędziarz. Swojego piekarza nauczył wypieku polskiego chleba. Pamiętam, jak kroił nam chleb, nakładał jakąś szynkę z puszki, by nas ugościć. A sam żył niesamowicie skromnie.

Gdy szedł przez kolonię, zaczepiał wszystkich i każdego z osobna. Rozmawiał. Pytał. Ludzie byli dla niego ważni. – Zapytałam go: „A kto ojca nauczył tak świetnie opatrywać rany?”. Przecież nie był lekarzem. Ojciec spojrzał na mnie uważnie i powiedział: „Wiesz, Helenko, byłem długo na wakacjach u pana Adolfa, w leprozorium opatrywałem chorych. To się nauczyłem” – opowiada dr Pyz. – Potem wiele razy odwiedzałam Puri i ojca Mariana. Nie był cukierkowy, był wymagający. Ale wspierał tak, jak było najbardziej potrzeba. Uczył, stwarzał atmosferę, w której się odpoczywało. Udzielał mądrych rad – wymienia. Dzięki niemu nieopierzona misjonarka dowiadywała się, jak poruszać się po Indiach, jak dbać o ludzi trędowatych. Jak zachować tutaj tożsamość Polaka.

Przezwyciężył traumę obozu

– Czy o. Marian to święty? Nie mam żadnych wątpliwości – mówi fotografik, były dziennikarz, Piotr Życieński. – Niesamowite jest w nim to, że przezwyciężył traumę obozu, a z potwornego zła wyprowadził dobro. Pracował wśród prymitywnych plemion, potem wśród trędowatych. A na każdą nową rolę w życiu patrzył przez pryzmat służby.

Piotr Życieński pojechał do Indii, do Puri, by robić dokumentację fotograficzną do filmu, który o ojcu Marianie nakręciła Anna Pietraszek. To było ćwierć wieku temu. – Mieszkałem tam miesiąc. Niezapomniany czas przebywania ze zwykłym i świętym zarazem człowiekiem. Jego empatia, zrozumienie dla ludzi z różnych kast (kastowość jest tam zniesiona tylko formalnie), wyrozumiałość, pokój były doświadczeniem zupełnie wyjątkowym, kształtującym.

Któregoś razu, do szpitalika trafił młody mężczyzna. – Ojciec uśmiechał się, dodawał mu otuchy. Rozmawiał z nim w narzeczu, którego niby nie rozumiałem, a rozumiałem, bo mówił językiem... serca. Wyszliśmy ze szpitalka, ojciec zmienił się na twarzy. Modlił się – widziałem to. W końcu powiedział: „On umiera”.

Tak się stało...

Życieński wspomina i taką scenę: ojciec obchodził 80. urodziny. Przybyło wielu notabli. Setki hindusów. Trędowaci. I przybył też główny kapłan z hinduistycznej świątyni znany z tego, że... niezbyt szanował nawet najwyższe władze indyjskie. Podszedł do kapłana – Polaka, ofiarował mu szal i objął. Oddał mu hołd.

– Pytałem ojca o najważniejszy dla niego fragment Ewangelii. Odpowiedział: „Cokolwiek uczyniliście jednemu z tych najmniejszych, Mnieście uczynili”... Poznałem świętego. Do dziś mam jego zdjęcie w ramce na biurku.

Ojciec Marian Żelazek był nominowany do pokojowej Nagrody Nobla. Zmarł 30 kwietnia 2006 roku w Puri.

Dziękujemy, że z nami jesteś

To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.

W subskrypcji otrzymujesz

  • Nieograniczony dostęp do:
    • wszystkich wydań on-line tygodnika „Gość Niedzielny”
    • wszystkich wydań on-line on-line magazynu „Gość Extra”
    • wszystkich wydań on-line magazynu „Historia Kościoła”
    • wszystkich wydań on-line miesięcznika „Mały Gość Niedzielny”
    • wszystkich płatnych treści publikowanych w portalu gosc.pl.
  • brak reklam na stronach;
  • Niespodzianki od redakcji.
Masz subskrypcję?
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.