W tej bydgoskiej parafii nie wiedzą, co to kryzys Kościoła

Magdalena Dobrzyniak

|

GN 49/2023

publikacja 07.12.2023 05:49

Ogrzewalnia dla bezdomnych, posiłki dla ubogich, pralkomat, dom interwencyjny dla ofiar przemocy domowej, wspólnoty modlitewne, charyzmatyczne, młodzieżowe i… bar. W parafii prowadzonej w Bydgoszczy przez Zgromadzenie Księży Misjonarzy św. Wincentego a Paulo nie wiedzą, co to kryzys Kościoła.

Ks. Sławomir Bar urządza bar. Ks. Sławomir Bar urządza bar.
Roman Koszowski /Foto Gość

Bazylika jest ogromna. Powstała jako wotum narodu polskiego za odzyskanie wolności i przyłączenie Pomorza i Kujaw do macierzy. Przywodzi na myśl rzymski Panteon. W centralnym miejscu monumentalna rotunda z kolumnami i zapierającą dech kopułą, a po jej obu stronach – skrzydła. W jednym z nich niegdyś mieściło się prowadzone przez Zgromadzenie Księży Misjonarzy św. Wincentego a Paulo gimnazjum. Dziś gospodarzami są bydgoscy ubodzy.

Powrót do życia

– To dla nas wielki przywilej, że mieszkamy z nimi pod jednym dachem – podkreśla ks. Sławomir Bar CM, proboszcz parafii, o którym było głośno kilka lat temu, gdy na początku pandemii otworzył drzwi dla bezdomnych. – Media pisały, że z bazyliki zrobiłem noclegownię, ale to nieprawda. Owszem, ludzie nocowali w kaplicy, ale to kaplica akademicka, poza świątynią – wyjaśnia dziś ze śmiechem. Wie, że dla ludzi wierzących to mogło być trudne, ale po pierwsze – to miejsce nie było konsekrowane, a po drugie – najważniejszy jest człowiek. – Musimy iść w tym kierunku, zresztą taki jest charyzmat wincentyński: „Głosić Ewangelię ubogim posłał mnie Pan”. Ludzie chcą być blisko nas, wiele środowisk zjednoczyło się w pomaganiu: z lewej, z prawej, ze środka. Zaczęliśmy się po prostu przyjaźnić dla dobra drugiego człowieka. Jest to też genialna akcja ewangelizacyjna, bo ludzie, którzy patrzyli na Kościół wilkiem, nagle odkrywają, że to jest fajne miejsce, że tu naprawdę człowiek jest drogą – przekonuje kapłan. – Często momentem decydującym o tym, że ktoś wychodzi z bezdomności, jest ten, gdy wchodzi do kościoła sam z siebie. To jest jak powrót do tego, co było kiedyś w domu, w rodzinie. Odradza się jakieś poczucie ciągłości, stabilizacji. Dzięki temu wracają do życia – dodaje.

Na schodach remontowanego budynku spotykamy pana Romana. Zarządza tutejszą pralnią i mieszka u misjonarzy. Jak przyznaje, taka sytuacja to nie jest szczyt marzeń. – Chciałbym wrócić do pracy, zarobić, usamodzielnić się – wymienia. Nie ma rodziny. – My zastępujemy mu rodzinę – wtrąca pan Przemek, nasz towarzysz.

Obecnie w ogrzewalni jest 16 mężczyzn i… Hektor, pies ze schroniska, tak samo bezdomny jak oni. Kilku mieszka na stałe, pozostali przychodzą, gdy robi się zimno.

Zarażeni pomaganiem

Pan Przemek trafił do misjonarzy, gdy posypało się zdrowie i okazało się, że jego kręgosłup jest kompletnie zniszczony. Dostał zakaz pracy fizycznej, a wraz z nim pojawiły się problemy. Nie tylko finansowe. – Mam swoją dumę. Zdołowało mnie to, że ja, mężczyzna, nie mogę zarobić na rodzinę – opowiada. A na utrzymaniu żona i troje dzieci, w tym syn z autyzmem. – Zna go tutaj cała bazylika, bo jest krzykliwy, ale lubi tu przychodzić. A najstarsza córka wydaje posiłki ubogim – mówi z dumą. Zaraził się pomaganiem. Proboszcz wyciągnął go z kryzysu, dał pracę, pracuje tu też żona pana Przemka. Chcą się odwdzięczyć i przekazują otrzymane dobro innym. – Stworzyła się tu wspólnota. Czujemy, że to rodzina. Ciepło czujemy, dużo rozmawiamy, każdy kłopot jest obgadany i jakoś sobie ze wszystkim radzimy. Nie takie straszne jest życie, gdy można z innymi porozmawiać – zamyśla się mężczyzna. Wierzy, że ludzie są dobrzy, tylko trzeba im pomóc. – Kiedyś nie chodziłem do kościoła, ale tu mnie ciągnie – dodaje.

W kościele, pod kościołem

Niedawno było prawdziwe święto. Przyjechało 20 kucharzy z Włocławka, z firmy cateringowej. Nagotowali pomidorowej, był makaron z warzywami, kompot, a na deser galaretka z truskawkami. – Mieli natchnienie, żeby nam pomóc, zobaczyć, jak to jest, i powiedzieli, że to fajna sprawa, że uśmiech drugiego człowieka dużo daje. Nakręciliśmy ich, chcą pomagać dalej i znów przyjechać, bo dobrze się czuli. Super się rozmawiało, pośmialiśmy się razem – wspomina pan Przemek, prowadząc do kuchni, skąd roznoszą się już kuszące zapachy. – Będzie ogórkowa – zapowiada pan Andrzej, mieszając w ogromnym garnku. Codziennie wydają tu 200–300 ciepłych posiłków dla ubogich. Pan Andrzej nie chce rozmawiać o sobie, ale zaprasza na kawę i częstuje słynną galaretką. Na stół trafia makowiec. – Próbujcie, domowe – zachwala.

Zaczęło się od pandemii, która odsłoniła ogrom ludzkiej biedy. – Ludzie leżeli pod kościołem. Co mieliśmy zrobić? Wpuściliśmy ich tutaj – opowiada proboszcz, pokazując dawną kaplicę. Jej podłoga trzy lata temu zasłana była materacami, na których spało kilkadziesiąt osób. – Nikt wtedy nie wiedział, w którą stronę to wszystko pójdzie – wspomina kapłan. Wszyscy pracownicy poszli wówczas na urlopy, a misjonarze zakasali rękawy i codziennie przez 46 dni gotowali zupę dla najbardziej potrzebujących. Dwunastu księży, po odprawieniu Mszy św. i modlitwach, siadało od wczesnego świtu do obierania ziemniaków. – Trzeba było nagotować zupy dla 600–700 osób – wspomina ks. Bar.

Posiłki to akurat najłatwiejsza rzecz. A tu chodzi o to, by człowiekiem zająć się całościowo. – Mamy streetworkerów. Wyjeżdżamy z nimi na ulice wieczorami, szukamy bezdomnych. Jak ktoś się zgodzi spędzić u nas noc, bierzemy go. Kiedy taka osoba przyjdzie, trafia do tzw. toalety brudnej. Myjemy, tępimy wszy, leczymy świerzb. Dostaje pomoc medyczną, prawną, jest terapeuta, psycholog. Mamy kilka zaprzyjaźnionych firm, które przyjmują ich do pracy – wylicza kapłan pierwsze kroki na drodze do odzyskania godności. – Kierujemy się zasadą dżentelmeńską. Każdy z nich podpisuje regulamin, że dostanie od nas jedzenie, spanie, potrzebną pomoc, ale w ciągu dwóch miesięcy ma skorzystać z propozycji pracy. Czuwamy nad takim człowiekiem, bo chcemy go postawić na nogi i sprawić, żeby trochę inaczej spojrzał na życie – dodaje. Niektórzy pracują przy sprzątaniu, inni na taśmie przy rybach, część w firmach budowlanych. Uczą się angielskiego, pisania CV, obsługi komputera. – Tutaj jest ogrzewalnia, powinna działać od października do kwietnia, ale wiemy, że gdybyśmy w kwietniu ją zamknęli, to te chłopy z powrotem pójdą na ulicę. No to czuwamy nad nimi. Mają mieszkania treningowe. U nas na pierwszym piętrze jest bursa studencka dla chłopaków z uboższych rodzin. Czasem tam kierujemy naszych bezdomnych, którzy starają się pokonać swoje problemy – opowiada proboszcz. W okolicach bazyliki zmalała przestępczość. – Bezdomni nas strzegą – stwierdza.

Ks. Bar zakłada bar

Jego najnowszy pomysł to bar mleczny. Już jest na ukończeniu, choć prace postępują powoli, bo proboszcz chce go urządzić niezależnie, by później działalności nie krępowały ograniczenia czy oczekiwania sponsorów. Jadłodajnia dla ubogich powstaje w miejscu dawnej sali wykładowej i kaplicy, później noclegowni. – Proboszcz wpadł na świetny pomysł, żeby postawić tu skarbonkę. Ktoś wrzuci złotówkę albo dwie i będzie mógł powiedzieć, że kupił sobie jedzenie. Ludzie mają swoją godność, wstydzą się wyciągać rękę po darmowe posiłki – wyjaśnia ideę pan Przemek.

– Wiem, jak to jest, bo widzę to u swojej mamy. Kobieta pracowała przez całe życie, a dzisiaj ma skromniutką emeryturę, z której trzeba opłacić rachunki, kupić lekarstwa, jedzenie. Honor by jej nie pozwolił tu przychodzić i jeść za darmo z naszymi podopiecznymi. Całe życie pracowała, a teraz ma przychodzić na darmowe zupki do kościoła? Ludzie tak to odbierają! Jak człowiek da złotówkę, może powiedzieć, że sobie kupił, że nie odbiera biedakom – dodaje ks. Bar. Jego bar ma być miejscem spotkań, bo pandemia zamknęła ludzi w domach, skazała ich na samotność. Wielu z nich do dziś boi się wyjść, choć bardzo potrzebują kontaktu z innymi. – Widzimy to, wożąc żywność po domach. Jest wielu starszych i samotnych, którzy jedzą jeden ciepły posiłek w tygodniu – mówi ze smutkiem.

Podobnie było z pralkomatem, który stanął przed bazyliką. Dla bezdomnych odzież jest jednorazowa, ale jest wielu ludzi ubogich, którym odcięto prąd czy wodę, bo nie było ich stać na rachunki. – Gdzie mają się oprać? A w pralkomacie mogą zapłacić parę groszy albo dostają od nas darmowe karty – mówi ks. Bar.

Ale działalność misjonarzy wychodzi poza bazylikę. W dzielnicy jest dom jednorodzinny, który służy jako azyl dla kobiet i dzieci, ofiar przemocy domowej. – To taka trampolina. Gdy kobieta skrzywdzona przychodzi w nocy, tam ją umieszczamy. Nie czeka na SOR z dziećmi, nie idzie na policję na obdukcję, tylko przyjeżdża do nas, prześpi się i pozbiera. Przychodzi tam psycholog, terapeuta. Chronimy przed dziennikarzami, a jedynymi mężczyznami, którzy mają tam wstęp, są dwaj księża: ja i ks. Maciej – opowiada proboszcz. Pod kościołem stoją wielkie serca, do których ludzie wrzucają nakrętki. W dużej mierze z tego udaje się finansować działalność domu.

Jaki kryzys?

– Ludzie się angażują, dużo tego przynoszą. Mam dobrych parafian i przyjaciół, którzy finansują nasze akcje, poczuwają się do tego. Nie możemy zrobić z bazyliki placówki społecznej, kładziemy nacisk na takie kształtowanie ludzi, by pomagali – wyjaśnia misjonarz.

A ludzi w kościele coraz więcej. Po ostatnim liczeniu wiernych, wbrew ponurym czasom i spadającym statystykom, wyszło, że jest wzrost o 800 osób w porównaniu z ubiegłym rokiem. – Są tu duszpasterstwo akademickie, młodzież misjonarska, młodzież wierząca, poszukująca i niewierząca, wolontariusze, streetworkerzy, wspólnota Młodzi+ dla tych, którzy skończyli studia i szukają miejsca w Kościele. Są charyzmatycy, wspólnoty dla dorosłych, którzy chodzą do szpitali, rozmawiają z pacjentami, modlą się z nimi. W radzie parafialnej mam osiem osób z różnych dziedzin: lekarz, prawnik, komputerowcy. Obmyślają, co robić, żeby wszystko miało ręce i nogi. Daję tym ludziom przestrzeń – mówi o codziennym życiu parafii jej proboszcz. – Kryzys? Jaki kryzys? U nas nie widać żadnego kryzysu – zapewnia i trudno mu nie wierzyć. Jaką ma receptę? – Kiedy ktoś zaczyna narzekać, mówię mu: człowieku, pokaż, jak zmienić to, co ci się nie podoba – zdradza. – Ludzie tu widzą, że Kościół jest ich. Nie ma „my–wy”. Jest „nasz”. Są różne biedy, materialne i duchowe, a my chcemy dotrzeć do wszystkich. To są dwa płuca – podsumowuje.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.