Adwentowy tryptyk ze św. Franciszkiem. Część druga: Zwiastuj!

ks. Adam Pawlaszczyk

|

GN 49/2023

publikacja 07.12.2023 05:50

Kościół istnieje po to, by jego członkowie nieśli nowinę nadziei o Jezusie na cały świat.

„Zwiastuj!” Rób to na tyle, na ile pozwalają ci twoja sytuacja, umiejętności, odwaga. Od tego, jak będziesz żyć, zależy, na ile inni uwierzą w Jezusa. „Zwiastuj!” Rób to na tyle, na ile pozwalają ci twoja sytuacja, umiejętności, odwaga. Od tego, jak będziesz żyć, zależy, na ile inni uwierzą w Jezusa.
shutterstock

Ziewanie może być co prawda oznaką znudzenia, ale – jak dowodzą badania – bierze się raczej z zapotrzebowania naszego organizmu na większą dawkę tlenu. Co do tego, że jest zaraźliwe, nie ma wątpliwości nikt, kto choć raz ziewnął ni z tego, ni z owego i dopiero po chwili uświadomił sobie, że kilka sekund wcześniej to samo zrobił ktoś inny w towarzystwie. Dlaczego tak się dzieje, nauka również próbuje opisać, pozostawmy to jednak naukowcom, a sami skupmy się na czymś bardziej podstawowym. Jesteśmy „stadni”. Potrzebujemy społeczności, by przeżyć. Samotność, czy raczej osamotnienie, w XXI wieku plaga, może być przyczyną śmierci. Z racji tego, że chcąc nie chcąc budujemy więzi z innymi, oddziałujemy na siebie nawzajem. I to może być naprawdę silne oddziaływanie, skutkujące całkowitą przemianą życia!

Słowo Boga

W II niedzielę Adwentu w liturgii pojawia się sporo… podnoszenia głosu. Tak, krzyku po prostu, i to już od pierwszego czytania: „Pocieszcie, pocieszcie mój lud!” – mówi nasz Bóg. „Przemawiajcie do serca Jeruzalem i wołajcie do niego (…) Głos się rozlega (…) Podnieś głos, nie bój się! Powiedz…” – sporo tego, prawda? Co więcej – „zwiastunka dobrej nowiny” ma wstąpić na wysoką górę! Stamtąd słychać jeszcze lepiej. Co prawda „głos”, który pojawia się w Ewangelii, przemawia na pustyni, ale jego zasięg też jest przeogromny: „Ciągnęła do niego cała judzka kraina oraz wszyscy mieszkańcy Jerozolimy”.

Dużo krzyku. O co ten krzyk? O nadzieję. Na horyzoncie, zarówno u Izajasza, jak i u świętego Marka, pojawia się nadzieja, którą jest Jezus Chrystus. Bóg w Księdze Izajasza woła, żeby pocieszać lud, że skończył się czas jego smutku, że już odpokutował, co było trzeba, że teraz będzie lepiej. Zwieńczeniem tej nadziei jest czułe wręcz zachowanie Boga opisane przez Izajasza następującym obrazem: Bóg będzie nas prowadził łagodnie, nosił na swojej piersi. To jakby raj, określony przez najczulszą i najbardziej intymną zażyłość z Panem Bogiem. Jan Chrzciciel zaś, zaprezentowany dzisiaj u ewangelisty Marka, to głos krzyczący o nawrócenie, który jednakże dobitnie podkreśla, że nie jest ważny samym tym krzykiem, ale zapowiedzią kogoś mocniejszego – Mesjasza, Jezusa Chrystusa, Mocarza, który chrzcić będzie Duchem Świętym. Co istotne dla nas jako wierzących w Niego, On sam, zostawiając na ziemi grupę swoich uczniów, przekazał im polecenie: „Idźcie i nauczajcie!”. Wciąż aktualne, czasem zbyt słabo podkreślane, a przecież nie wolno nam o tym zapomnieć: Kościół istnieje po to, by jego członkowie nieśli tę nowinę nadziei o Jezusie na cały świat. Nie tylko ci, do których przypisane jest z urzędu nauczanie. Każdy, ale to absolutnie każdy z nas, jest za tę nowinę odpowiedzialny. „Zwiastuj!” – należałoby, cytując Izajasza, powtarzać sobie codziennie, patrząc w lustro. Rób to na tyle, na ile pozwalają ci twoja sytuacja, umiejętności, odwaga. Ale nie przestawaj zwiastować. Nie tylko słowami, bo choć one „uczą”, to jednak przykłady „pociągają”. Od tego, jak będziesz żyć, również zależy, na ile inni uwierzą w Jezusa.

Idiota i doktor

Możemy się obruszać na świętego Franciszka, że aż tak dosadnych słów używał na określenie siebie – simplex albo nawet idiota, ale nie wolno nam zapominać, że zakochany w biedzie człowiek zawsze będzie dążył do usunięcia siebie w cień. Nie udało mu się to. Absolutnie nie planując założenia wspólnoty zakonnej, stanął na czele jednego z największych zakonów w historii. Ba, żeby tylko największych – wśród jego duchowych synów znalazło się kilku kardynałów, kilkudziesięciu arcybiskupów, a i świętych w dziesiątkach trzeba by liczyć. I jeszcze odnośnie do tej samokrytycznej uwagi prostaczka: Jan Duns Szkot, Bacon, Ockham… chyba nie trzeba wymieniać całej litanii pozostałych wybitnych intelektualistów, którzy za tym prostaczkiem poszli. Prostaczkiem z pewnością nie był pierwszy towarzysz św. Franciszka – doktor praw obojga, utriusque iuris, jak się wówczas mówiło – Bernard z Quintavalle, o którym w pierwszym życiorysie świętego napisano: „Przyjmował on często świętego ojca pod dach, widział i obserwował jego życie i obyczaje, sycił się wonią jego świętości, przejął się bojaźnią Bożą i wzbudził w sobie zbawiennego ducha”. Ta zasada wciąż się sprawdza – „Z kim przestajesz, takim się stajesz”. Tym bardziej jeśli widzisz, że jest on autentyczny. To słowo niezwykle istotne. Fałszywych proroków nie zawsze potrafimy rozpoznać po ich słowach. Ale na autentyczność świadka – chrześcijanina – mamy od samego początku papierek lakmusowy: wystarczy dostrzec, kim w rzeczywistości jest dla niego Chrystus. Bernard dostrzegł i – jak czytamy w życiorysie – stwierdził ewangelicznie, że ten człowiek pochodzi od Boga. „Przeto pośpieszył sprzedać wszystkie swe dobra i rozdał je ubogim, nie rodzicom, a przyjąwszy zasadę doskonałej drogi życia, wypełnił radę świętej Ewangelii: »Jeśli chcesz być doskonały, idź, sprzedaj wszystko, co posiadasz, i rozdaj ubogim, a będziesz miał skarb w niebie, potem przyjdź i chodź za mną« (Mt 19,21). Dokonawszy tego, przyłączył się do świętego Franciszka, przyjmując jego życie i ubiór. Był z nim zawsze, aż do czasu pomnożenia się liczby braci, kiedy to na rozkaz czcigodnego Ojca został wysłany do innych regionów. Jego nawrócenie do Boga stało się wzorem dla nawracających się co do sprzedania własności i rozdania jej ubogim. A święty Franciszek bardzo się ucieszył z przybycia i nawrócenia tak zacnego męża. Widział, że Pan troszczy się o niego, skoro dał mu tak koniecznego towarzysza i wiernego przyjaciela”.

Pasja wiary

Wiele już lat upłynęło od chwili, w której ksiądz Józef Ratzinger postawiony został przed pytaniem, jaki będzie Kościół w 2000 roku. „Teolog nie jest wróżbitą. Nie jest też futurologiem” – odpowiedział, prowadząc następnie refleksję o tym, czy odległą przyszłość Kościoła można wiarygodnie przewidywać. A że geniuszu przyszłemu papieżowi pod tym względem odmówić nie sposób, warto przypomnieć fragment jego konkluzji: „Również dzisiaj przyszłość może być i będzie owocem energii tych, którzy mają głębokie korzenie i żyją pełnią swej wiary. Nie zbudują jej ci, którzy tylko tworzą recepty. Nie zbudują jej ci, którzy się tylko dostosowują do chwili obecnej. Nie zbudują jej ci, którzy tylko krytykują innych, a siebie samych uważają za nieomylne kryterium. Nie zbudują jej więc również ci, którzy obierają tylko wygodniejszą drogę. Ci, którzy nie poddają się pasji wiary i za błędne oraz przedawnione, za tyranię i legalizm ogłaszają wszystko to, co od człowieka czegoś wymaga, co sprawia mu ból i co zmusza go do poświęcenia (…). Bezinteresowności, która daje człowiekowi wolność, można się nauczyć tylko na drodze cierpliwych codziennych wyrzeczeń. Na drodze przeżywanej na co dzień pasji, dzięki której ludzie dopiero doświadczają, jak bardzo ich krępuje ich własne »ja«”.

Słowa przyszłego Benedykta XVI w czas Adwentu przypomnieć warto. Zwłaszcza te o pasji przeżywanej na co dzień. Pasji wiary. Ona również jest zaraźliwa – w życiu Kościoła tysiące historii, niekoniecznie tak spektakularnych jak historia świętego Franciszka, to potwierdzają. Jesteś chrześcijaninem? To znaczy, że przez chrzest włączono cię w misję Chrystusa: proroczą, kapłańską i królewską. Ba, stałeś się „solą ziemi i światłem świata”. Nie da się od tego uciec, zamknąć w czterech ścianach przekonania, że „moja wiara jest moją prywatną sprawą”. Nie jest. I nie chodzi absolutnie o to, żeby w jakiejkolwiek formie prozelityzmu (mówił o nim w swoich katechezach na początku tego roku papież Franciszek) stawiać wszystkim ze swojego otoczenia warunek: kto nie wierzy w to, w co wierzę, jest przeciwko mnie. Raczej o to, by ci, którzy to otoczenie tworzą, mieli szansę na poznanie Jezusa – jak Bernard, który przyjął świętego Franciszka pod swój dach. Niekoniecznie wyczuwając „zapach świętości”, który – to oczywiste – nie od każdego z nas bije. Raczej zapach autentyczności w codziennie podejmowanej walce z własnym egoizmem. I o wiarę w to, że Jezus umarł za nas nie z powodu naszych zasług, a za nasze grzechy.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.