Bóg z krwi i kości

Jacek Dziedzina Jacek Dziedzina

|

Historia Kościoła 1/2024

publikacja 30.11.2023 00:00

O gorszeniu się człowieczeństwem Jezusa, dowodach historycznych, wiarygodności Ewangelii i apokryfów oraz o chrystianizacji barbarzyńców i barbaryzacji chrześcijaństwa mówi kard. Grzegorz Ryś.

Bóg z krwi i kości Adam Golec /Forum

Jacek Dziedzina: Pierwsi chrześcijanie spierali się o bóstwo Jezusa, ale nikt nie miał wątpliwości, że był On prawdziwym człowiekiem, z wszystkimi ograniczeniami. Dziś, paradoksalnie, wierzącym łatwej uznać, że Jezus jest Bogiem, niż przyjąć, że miał wszystkie ludzkie cechy. Uznanie człowieczeństwa Jezusa może przeszkadzać w wierze?

Kard. Grzegorz Ryś: To nie jest problem tylko naszego pokolenia, on pojawił na dość wczesnym etapie życia Kościoła. Najpierw jednak, jak słusznie zauważyłeś, stawiano sobie pytania o boskość Jezusa. Zbliżamy się do 1700. rocznicy Soboru Nicejskiego z 325 roku, na którym sformułowano pierwszy raz chrystologiczne wyznanie wiary: powiedziano wtedy wyraźnie, że Jezus jest Bogiem. Ale już kolejne pokolenia chrześcijan tak mocno podkreślały bóstwo Jezusa, że praktycznie wyparły kwestię Jego człowieczeństwa. Dopiero na soborze w Chalcedonie w 451 roku uroczyście sformułowano zapis, że w Jezusie są te dwie natury: bóstwo i człowieczeństwo, i że są one niezmieszane ze sobą, choć występują razem w jednej Osobie.

Uznano również, że nie są wobec siebie „konkurencyjne”?

Tak, ojcowie soborowi byli przekonani, że człowieczeństwo Jezusa nie jest „mniej ludzkie” przez to, że jest zjednoczone z bóstwem. I odwrotnie: bóstwo Jezusa też nie jest „mniej doskonałe” przez to, że jest zjednoczone z Jego człowieczeństwem. Wierzymy, że boska natura Syna Bożego jest niezmienna, nieulegająca przekształceniom. Ale istnieje razem z naturą ludzką Jezusa. Ten dogmat musiał być tak zapisany, bardzo precyzyjnie. Nie ma więc mowy o „pomieszaniu” tych dwóch natur, bo wtedy człowieczeństwo Jezusa „rozpłynęłoby się” w bóstwie. Nie jest to zatem tylko nasz problem, on pojawił się w Kościele stosunkowo wcześnie. Pamiętajmy, że siedem pierwszych soborów zajmowało się zasadniczą kwestią: „Kim jest Jezus Chrystus?”. Nie ma ważniejszego pytania dla chrześcijaństwa. I o ile pierwsze pytanie dotyczyło tego, czy naprawdę jest Bogiem, to drugie brzmiało: „Czy naprawdę jest człowiekiem?”. Ostateczna odpowiedź przygotowana przez papieża Leona Wielkiego w jego słynnym liście do Flawiana, biskupa Konstantynopola, pokazuje, że te dwie natury współistnieją ze sobą w jednej Osobie wcielonego Syna Bożego.

Skoro to wszystko zostało tak precyzyjnie nazwane tyle wieków temu, to skąd dzisiejsze problemy z Jego człowieczeństwem? Ujawniają się one m.in. w reakcjach na filmy, w których Jezus jest przedstawiony bardzo realistycznie.

Te problemy wynikają chyba trochę z naszej pobożności. Trudno jest nam uznać człowieczeństwo Jezusa, bo wtedy musimy przyjąć, że uczył się liczyć, uczył się modlić, że nie wiedział o astronomii tego, co wiedział później Mikołaj Kopernik. Bez uznania tych ograniczeń bierzemy niejako Jego realne człowieczeństwo w nawias. Być może wydaje nam się, że dosłowność rozumienia Jego człowieczeństwa jakoś Mu ubliża, urąga Jego doskonałości. Tymczasem naprawdę oddajemy Mu chwałę, kiedy bronimy również Jego człowieczeństwa. Gdy przed laty był w Polsce grany musical „Jesus Christ Superstar”, z Markiem Piekarczykiem w roli głównej, byłem często pytany, czy Pan Jezus naprawdę był aż tak ludzki. Odpowiadałem, że był jeszcze bardziej ludzki, niż pokazano to w musicalu. Taka jest nasza wiara. Formuła dogmatyczna mówi, że jeden i ten sam Jezus Chrystus jest i człowiekiem, i Bogiem, jeden i ten sam jest i śmiertelny, i nieśmiertelny, jeden i ten sam jest i ograniczony, jeśli chodzi o wiedzę, i zarazem wszechwiedzący.

Ten sam, ale po zmartwychwstaniu nie jest już taki sam, ma przecież ciało uwielbione. Być może podkreślanie ludzkich cech i ograniczeń sprzed zmartwychwstania uznano za szkodliwe dla wiary w Jego doskonałość i wszechmoc?

Kościół pierwotny musiał zderzyć się z dualizmem manichejskim. W manicheizmie radykalnie rozdziela się to, co duchowe, od tego, co cielesne, jednocześnie wartościując, że to, co duchowe, jest lepsze niż to, co cielesne. Przez chwilę może to nawet wyglądać na słuszną perspektywę: cielesność potrafi przerażać, bo traktujemy ją jako źródło grzechu. Kiedy jednak staje się to wartościujące tak dalece, że wszystko, co materialne, jest złe, to dochodzimy natychmiast do zaprzeczenia wszystkich dogmatów chrześcijaństwa. Od stworzenia począwszy – bo jak dobry Bóg mógł stworzyć materialny świat? – po odrzucenie Wcielenia, odkupienia, sakramentów, Kościoła… To, co najpierw wygląda dość nęcąco, bo wydaje się moralnie ambitne, jest w istocie głęboko nieprawdziwe i kończy się rozbiciem wszystkiego, co jest chrześcijańskim dogmatem. A II wiek – podobnie jak następne – był bardzo mocno naznaczony zderzeniem chrześcijaństwa z gnozą i manicheizmem, więc zaprzeczenie realności Wcielenia było bardzo nośne. Doketyzm głosił, że Jezus miał pozorne ciało, że tylko „wydawał” się człowiekiem. Ten nurt zresztą odradzał się w Kościele przez kolejne wieki, nieraz przybierając formę powierzchownej ascezy. Manichejczykami byli twórcy nowych wspólnot religijnych w XII i XIII wieku, tak ich wtedy zresztą nazywano: „nasi manichejczycy”. Manicheizm może się stale odradzać w różnych mutacjach.

A może to nie zawsze o manicheizm chodzi. Może to tylko kwestia wrażliwości: jedni zachwycą się ludzkim Jezusem z serialu „The Chosen” i to im pomoże w osobistej wierze, inni skupią się na tym wszystkim, co ukazuje Chrystusa w chwale po zmartwychwstaniu.

Tyle że w chrześcijaństwie najpiękniejsze jest właśnie to, że Bóg stał się prawdziwym człowiekiem. Zresztą całe objawienie judaistyczno-chrześcijańskie pokazuje, iż Bóg chce być uczestnikiem ludzkiej historii. To też odróżnia przekaz żydowski i chrześcijański od mitów greckich czy rzymskich, gdzie bogowie czasem przebierali się za ludzi, ale nagle mogli się zamienić w deszcz lub zniknąć. My mówimy o Wcieleniu, o wejściu w konkretny czas, miejsce, kulturę, ograniczenia z niej wynikające. Jezus z Nazaretu nie wiedział tyle o fizyce, ile dzisiaj wie dziecko w szkole. Ale jak to, skoro jest Bogiem i jest wszechwiedzący? No tak to, że te dwie natury nie są ze sobą zmieszane. To nie ubliża Jezusowi, tylko podkreśla to, o czym czytamy w 2. rozdziale Listu do Filipian: kenozę Syna Bożego, który upokorzył samego siebie, stawszy się podobnym do ludzi. Nieraz się zastanawiałem, na czym polega to upokorzenie – przecież „człowiek” brzmi dumnie, ja się cieszę, że jestem człowiekiem. No więc upokorzenie polega na tym, że nie możesz być człowiekiem „w ogóle”. To może być definicja filozoficzna, biologiczna, ale taki człowiek ogólny nie istnieje. Istnieje człowiek konkretny, ma imię, nazwisko, datę urodzenia, śmierci, szkoły, stan życia. Bóg stał się człowiekiem w konkretnym narodzie, rodzinie, mieście. I to jest ograniczenie, które na siebie przyjął.

Z tego też powodu jest problem z przedstawianiem Jezusa z „lokalnymi rysami”: w Chinach czy Wietnamie ma skośne oczy, w Meksyku jest Metysem. W Polsce wszyscy i tak „wiedzą”, że Pan Jezus był z pochodzenia góralem z Zakopanego, który później wyjechał do krakowskich Łagiewnik… Celowo koloryzuję, ale czy zbyt daleko idące oswajanie Jezusa z lokalną kulturą nie przeszkadza nam w próbie zrozumienia, kim naprawdę był jako człowiek – Żydem z krwi i kości?

Tu nie ma łatwej odpowiedzi. Misja zawsze rozgrywa się gdzieś między inkulturacją a obcością kulturową. Ale inkulturacja może też prowadzić do czegoś, co właściwie wygląda jak synkretyzm religijny. W „Heliandzie”, poemacie napisanym w Fuldzie na początku IX wieku, mamy odtworzenie Ewangelii w kanonach germańskich: Jezus już nie jest nauczycielem, tylko seniorem w rozumieniu feudalnym, księciem, który zbiera nie apostołów, uczniów, ale drużynę rycerzy. Ci ludzie będą mu służyć wiernie tak, jak wasal służy seniorowi. Piotr będzie bronił mieczem, bo tak powinien zrobić wasal wobec swojego seniora, a Jezus nad Jordanem pokazany jest z potężną gołębicą, która usiadła Mu na ramieniu. Germanie wierzyli w Odyna, który miał na ramieniu dwa kruki, szepcące mu do ucha zaklęcia, dlatego Odyn, patron wojowników, był kimś obdarzonym ogromną mądrością. To jeszcze jest Ewangelia czy już nie? W „Heliandzie” pojawia się również koncepcja fatum. Bardzo ważna dla Sasów, za to nie do pogodzenia z objawieniem biblijnym w żaden sposób. To była chyba najodważniejsza w dziejach misji próba inkulturacji. Temu, który to napisał, przyświecało jedno zadanie: tak opowiedzieć historię Jezusa z Nazaretu, żeby ludzie, do których mówi, przyjęli Go jak swojego. Udało mu się to zrobić, pytanie jednak, czy to jeszcze jest Ewangelia, czy już synkretyzm z pogańskimi wierzeniami... Ewangelia musi być inkulturowana, ale jednocześnie musi kulturę chrystianizować. To są dwa procesy. One nie są łatwe, ale jeśli się ich nie zaryzykuje, efektem jest obcość orędzia Ewangelii.

Spotkałem się z opinią, że podkreślanie żydowskości Jezusa jest próbą odebrania nam naszego oryginalnego doświadczenia Kościoła, które się dokonuje tu i teraz, w konkretnym miejscu, z własną specyfiką i historią.

Wielu już zastanawiało się nad tym, w jakiej mierze wejście chrześcijaństwa w świat rzymskiej i greckiej kultury rozwinęło, a jakiej mierze zniekształciło to, co było pierwotnym charakterem naszej wiary. To jest bardzo dobre pytanie. Na ile na to, co jest judaizmem i chrześcijaństwem, nałożyła się później naturalna religijność, którą wniesiono do Kościoła i którą też jakoś usankcjonowano w chrześcijaństwie. A żeby stać się naprawdę wierzącym, trzeba tę naturalną religijność wziąć w nawias. To nie jest żadna przenośnia, gdy mówimy, że najtrudniej się nawraca religijnych ludzi. Ale z drugiej strony przekaz wiary nigdy nie dokonuje się w jedną stronę. Pamiętam taki wykład monograficzny mojego mistrza, nieżyjącego już ks. prof. Jana Kracika: „Chrystianizacja barbarzyńców i barbaryzacja chrześcijaństwa”. Tak, chrześcijaństwo zmieniło barbarzyńców, ale oni też zmienili chrześcijaństwo. Najlepiej widać to w aktywności militarnej. Chrześcijaństwo takie, jakie wyszło od Jezusa, czy ktoś chce, czy nie, jest pacyfistyczne. Schowaj swój miecz do pochwy. Basta. Nie wyczyta się z Ewangelii sakralizacji działalności wojennej. Może, jeśli ktoś bardzo chce, to ze Starego Testamentu, ale z Ewangelii na pewno nie. Dlatego władcy średniowiecznych państw chrześcijańskich, które powstawały po wędrówce ludów, chętniej czytali Stary Testament. Jezusa się nie da posadzić na tronie jako feudalnego króla, ale Dawida już tak, więc to Dawid jest tym pomazańcem, na którego się powołują średniowieczni władcy. Jezus Chrystus miał tylko cierniową koronę.

Chrystus Pantokrator w Hagia Sophia, dawny Konstantynopol, obecnie Istambuł (Turcja).   Chrystus Pantokrator w Hagia Sophia, dawny Konstantynopol, obecnie Istambuł (Turcja).
Henryk Przondziono /Foto Gość

Chrześcijanie, aby uwiarygodnić historyczność Jezusa, często przywoływali pozachrześcijańskie i pozażydowskie źródła oraz historyków. Niektórzy historycy chrześcijańscy twierdzą jednak, że to Ewangelie należy traktować jako główne i najbardziej wiarygodne świadectwa o życiu Jezusa z Nazaretu.

Wiarygodność Ewangelii polega paradoksalnie na występujących w nich różnicach. Widać wyraźnie, że autorzy nie poumawiali się ze sobą co do wersji wydarzeń. Nie da się z czterech różnych Ewangelii zbudować jednej, spójnej do końca historii. One w wielu detalach się różnią. I to świadczy za nimi, a nie przeciwko nim. Najprostsza różnica dotyczy czasu publicznej działalności Pana Jezusa. Z Ewangelii synoptycznych – Marka, Mateusza, Łukasza – dowiadujemy się, że publiczna działalność Jezusa trwała jeden rok. Cała ta trójka autorów mówi o jednym pobycie Jezusa na święcie Paschy w Jerozolimie. Natomiast u Jana są trzy święta Paschy przeżyte przez Jezusa: dwa w Jerozolimie, jedno poza nią, co zresztą samo w sobie było niesłychane. Działalność publiczna Chrystusa trwała według Jana trzy lata. Różnic jest więcej i trudno z Ewangelii zbudować jeden spójny życiorys Jezusa, ale pamiętajmy też, że nie to jest celem ewangelistów. Oni odpowiadają na pytanie, kim w perspektywie spotkania Boga z człowiekiem jest Jezus z Nazaretu. I główne pytanie jest pytaniem teologicznym: „Kim jest Jezus Chrystus?”. Każdy z nich daje swoją odpowiedź, wydobywając ją z faktów historycznych, które opisuje, od razu je interpretując. Jeśli tego klucza nie ma, to możemy być zgorszeni tymi sprzecznościami. Najważniejsze kazanie, które Jezus zaczyna od błogosławieństw, u św. Mateusza jest Kazaniem na Górze, u św. Łukasza zaś… kazaniem na równinie. Mateusz mówi, że Pan wyszedł na górę i tam nauczał, a Łukasz pisze, że Jezus zszedł z apostołami na równinę, zobaczył wielki tłum i zaczął nauczać. Który z nich mija się z prawdą? Żaden. Tradycja Łukaszowa mówi, że tłum stał na górze, a On stał na dole zwrócony do nich, podnosząc na nich oczy. W tym jest piękna teologia, że Jezus naucza z dołu, a nie z góry jak Bóg na Synaju, tylko jak Mojżesz, i że stawia ludzi, do których mówi, wyżej od siebie.

Za wiarygodnością mają przemawiać różnice, ale dla współczesnego historyka badającego źródła rozbieżność w relacjach jest raczej powodem wątpliwości.

Jeśli przykładamy do Ewangelii miarę wyłącznie warsztatu historycznego. A on nie był dla autorów najważniejszy. Ojcowie Kościoła z pierwszych wieków, opowiadając się za autentycznością Ewangelii, wskazują, że ich autorzy nie boją się mówić trudnej prawdy o apostołach: że nie rozumieli Jezusa, że okazywali się małej wiary, że uciekli spod krzyża. Kto każe ludziom pisać takie rzeczy o sobie? Tych argumentów apologetycznych podawano więcej. Owszem, Nowy Testament jest ważnym źródłem i argumentem historycznym, ale z drugiej strony nie byłoby dobrze, żeby czytać te teksty jako historyczną biografię Pana Jezusa. Nie byłoby również wskazane, by o zmartwychwstaniu, wniebowstąpieniu, zesłaniu Ducha Świętego mówić jak o faktach historycznych. One nie są do „udowodnienia” metodą historyczną. To są tzw. fakty dziejowe – w historiografii używa się takiego określenia dla wydarzeń, które przełamują dzieje, są bardzo ważne w procesie dziejowym, ale są nie do udowodnienia. Historycznym faktem jest pusty grób Jezusa i narracje apostołów mówiących: „Widzieliśmy Go żyjącego”. Ale samo zmartwychwstanie jest do uchwycenia tylko aktem wiary – i przez to jest faktem dziejowym, to znaczy takim, który w dziejach wszystko zmienia. Możemy powiedzieć historycznie, że Kościół się narodził w Dzień Pięćdziesiątnicy, ale kiedy mówimy, że się narodził w Zesłanie Ducha Świętego, to już nie opowiadamy historii, tylko głosimy teologię o historii zbawienia, o tym, że Bóg wkracza w historię ludzką. To można zobaczyć aktem wiary, a nie metodą historyczną taką, jaką znamy.

Jeśli mówimy, że Jezus był prawdziwym człowiekiem, że tym samym Jego poznanie było ograniczone, że musiał się uczyć, to trudno nie postawić klasycznego pytania: kiedy zaczął być świadomy tego, że jest Synem Bożym?

W 12. roku życia na pewno miał już tę świadomość, o czym dowiadujemy się z Ewangelii, gdy Józef i Maryja szukają Jezusa, a kiedy Go znajdują, On mówi: „Czy nie wiedzieliście, że muszę być w domu mojego Ojca, w tym, co należy do mojego Ojca”.

Ale jak do tego przekonania doszedł? Ewangelie milczą na ten temat.

Dla wielu może to zabrzmieć szokująco, ale trzeba to jasno powiedzieć: Jezus doszedł do przekonania, że Bóg jest Jego Ojcem, na drodze ludzkiej wiary, w której dojrzewał. Pamiętamy to, co powiedzieliśmy wcześniej: człowieczeństwo i bóstwo Jezusa nie są ze sobą zmieszane. Jako młody chłopak musiał mieć taką relację z Bogiem, musiał przeżyć takie spotkanie z Nim – jeśli ktoś bardzo chce, może je nazwać mistycznym – że owocem tego doświadczenia było przekonanie, iż jest Synem Bożym. Nie mamy oczywiście dostępu do tego, jak to się dokonało, ale nie ma innego wytłumaczenia.

Apokryfy mają tu coś do powiedzenia?

Można długo rozmawiać o procesie, w którym Kościół uznał poszczególne teksty za natchnione, a inne za apokryficzne, ale jeśli apokryfy zostały apokryfami, to pewnie także dlatego, że Kościół nie bardzo widział w nich autentyczny wykład wiary, przekaz prawdy o Jezusie. Nie lekceważymy całkowicie apokryfów, na przykład wyciągamy z nich różne informacje o przodkach Jezusa, ale nie korzystamy z nich, gdy formułujemy wiarę w Jezusa Chrystusa. Właśnie dlatego są apokryfami.

Mamy jednak teksty starożytnych historyków Kościoła – nie interesowało ich życie Jezusa przed rozpoczęciem działalności publicznej?

Najsłynniejszy z nich to Euzebiusz z Cezarei, ojciec historiografii chrześcijańskiej. Przywołuje on wiele wątków, które nawiązują do narracji ewangelicznej, ale w samych Ewangeliach tych wątków nie ma. W Ewangelii św. Łukasza mamy opis wędrówki uczniów do Emaus i jest tam wymienione imię Kleofas. U Euzebiusza Kleofas jest wujem Pana Jezusa, rodzonym bratem św. Józefa. W Ewangelii nie ma o tym mowy, ale nie jest tak łatwo powiedzieć, że Euzebiusz zmyśla, bo zapewne też nawiązuje do jakiejś wcześniejszej tradycji, a i sam był historykiem. I czy to nam pomaga w interpretacji? No tak, bo przecież ten Kleofas musiał znać Jezusa od małego, skoro był jego wujem. Takich tekstów Euzebiusza jest bardzo dużo. Jedno z moich ulubionych jego świadectw głosi, że kobieta cierpiąca na krwotok, uzdrowiona przez Jezusa, to była Weronika. Euzebiusz mówi nawet o pomniku postawionym na jej cześć w Cezarei Filipowej. On nam pokazuje rzeczy, nad którymi niełatwo przejść do porządku dziennego. Nie ma tego w Ewangeliach, ale jest w najbliższej tradycji, która została użyta w pisaniu historii przez pierwotny Kościół. Tak więc: studiujemy Tradycję, słuchamy archeologii, czytamy objaśniające ją teksty – robimy wszystko, by poznać historię. Na koniec jednak stajemy przed tajemnicą, którą można przyjąć jedynie w wierze – w mocy Ducha Świętego.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.