Sokole oczy serca

Agnieszka Huf Agnieszka Huf

|

Gość Extra nr 2

publikacja 12.09.2021 00:00

Choć mieszkanki Domu Nadziei są niewidome, potrafią dostrzec o wiele więcej niż niejeden człowiek ze świetnym wzrokiem. Właśnie o to chodziło matce Elżbiecie Czackiej.

O każdą z pań dbamy, troszczymy się o nie, a czasem martwimy – mówią pracownicy. O każdą z pań dbamy, troszczymy się o nie, a czasem martwimy – mówią pracownicy.
Roman Koszowski /Foto Gość

W Domu Nadziei wszystko jest jasne. Jasne są ściany budynków, jasne chodniki, oddzielone barierkami od morza zieleni, jasny jest nawet kundel przybłęda, który podbiega, aby nas przywitać. Najjaśniejsze wydają się jednak twarze mieszkanek. Kiedy przyjeżdżamy, panie wypoczywają na ogrodowych huśtawkach. Jedne chowają się w cieniu, inne wystawiają twarze do sierpniowego słońca. Ktoś łapie rzucaną przez terapeutkę piłkę, ktoś inny spaceruje. Pomiędzy nimi krążą siostry zakonne w brązowych habitach i świeccy pracownicy. Żartują, rozmawiają, dyskretnie pilnując, czy ktoś nie potrzebuje ich pomocy.


Patrząc na dzisiejszy „Dom Nadziei” trudno uwierzyć, że jego historia zaczęła się od malutkiego domku.   Patrząc na dzisiejszy „Dom Nadziei” trudno uwierzyć, że jego historia zaczęła się od malutkiego domku.
Roman Koszowski /Foto Gość

– Barierki przy ścieżkach nie są po to, żeby czegoś zakazywać – wyjaśnia s. Liliana Borczon, dyrektor Domu Pomocy Społecznej, prowadzonego przez Zgromadzenie Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża w Żułowie. – Dzięki nim nasze mieszkanki mogą samodzielnie poruszać się po terenie całego ośrodka. Podobną rolę pełnią poręcze, biegnące wzdłuż wszystkich ścian, czy dywanowy chodnik, wyznaczający trasę od schodów do drzwi prowadzących do jadalni. Wszystko po to, żeby panie czuły się niezależne. To w końcu ich dom…


Rydwany Pana Boga


– Proszę wybaczyć, jestem teraz dość daleko stąd. Jakieś 2000… lat – zażartował ks. prof. Antoni Tronina, kiedy dzwoniłam, żeby umówić się na naszą wizytę. Ten wybitny biblista – jak wspominają ci, którzy mieli z nim wykłady – opowiadający o rękopisach z Qumran w taki sposób, jakby sam był przy ich powstawaniu, właśnie w Żułowie znalazł przystań do spędzenia emerytury. Służy więc jako kapelan, ale w wolnym czasie nadal pracuje naukowo. – Trzeba wykorzystać każdy moment, nie wiem, ile mi ich jeszcze zostało – stwierdza z prostotą. W domu w Żułowie każdego dnia sprawowana jest Eucharystia, są także nabożeństwa, wspólny Różaniec czy koronka. Do modlitwy nie trzeba mieszkanek namawiać – kto może, schodzi do kaplicy, mniej sprawne ruchowo panie łączą się z nią ze swoich pokoi, w których znajdują się głośniki. Przed ołtarzem swoje szczególne miejsce mają osoby poruszające się na wózkach. „Rydwany Pana Boga” – jak nazywa je ks. Antoni. – Matka Elżbieta Czacka powtarzała, że osoby niewidome mają apostołować wśród widzących. I nasze panie są takimi apostołkami – każdy, kto tu przyjeżdża, jest pod wrażeniem ich radości i zgody na swój krzyż – podkreśla s. Liliana i dodaje, że mieszkanki często modlą się w intencji tych, którzy fizycznie widzą, ale stali się niewidomymi duchowo. 


Nasze mieszkanki są apostołkami wśród widzących – każdy, kto tu przyjeżdża, jest pod wrażeniem ich radości i zgody na swój krzyż – mówi s. Liliana.   Nasze mieszkanki są apostołkami wśród widzących – każdy, kto tu przyjeżdża, jest pod wrażeniem ich radości i zgody na swój krzyż – mówi s. Liliana.
Roman Koszowski /Foto Gość

Jednym z „rydwanów” porusza się pani Tereska. Spotykamy ją w jej pokoju z różańcem w dłoni. Jeszcze do niedawna chodziła, choroba nóg przykuła ją do wózka. – To jest taka moja kara, ale mam nadzieję, że szybko się skończy i wstanę – mówi z przekonaniem. Ma ważny cel: we wrześniu przypada 20. rocznica śmierci jej męża, więc marzy, aby odwiedzić jego grób w Gdyni. Chociaż widzi bardzo niewiele, spogląda czasem na ślubne zdjęcie wiszące nad łóżkiem. Poznali się w Zakładzie Pracy Chronionej, gdzie Tereska trafiła po skończeniu szkoły w Laskach. Ona słabowidząca, on widział tylko jednym okiem. – Był nauczycielem, niestety zachorował na alzheimera, a potem zmarł – mówi.


Asia Słotwińska pracuje w Domu Nadziei już 18 lat. To wcale nie aż tak długo – najstarsza z mieszkanek świętowała niedawno pięćdziesięciolecie pobytu! Wystarczy jednak, żeby z całego serca przywiązać się do tych, którym pomaga. – O każdą z naszych pań dbamy, troszczymy się o nie, a czasem martwimy – zapewnia. – I wzajemnie! – natychmiast reaguje Jadzia z włosami jak mleko i pięknymi błękitnymi oczami. – Jak któraś z was jest na urlopie, to tęsknimy! – przypomina. W małej świetlicy robi się bardzo ciepło. I temperatura powietrza nie ma tu żadnego znaczenia… 


Matka Elżbieta wskazuje drogę


Historia żułowskiego domu zaczęła się niespodziewanie. Kiedy we wrześniu 1939 roku wybuchła II wojna światowa, matka Elżbieta Róża Czacka zdecydowała, że bezpieczniej będzie, jeśli grupa niewidomych i sióstr opuści Laski, gdzie od kilkunastu lat działał już Zakład dla Niewidomych. Wysłała ich do folwarku, który był częścią jej posagu. Sama nigdy tam nie była, ale liczyła, że wieś na Lubelszczyźnie będzie bezpieczniejsza niż okolice stolicy. W Żułowie znajdowały się zabudowania gospodarcze i jeden główny budynek mieszkalny, nazywany żartobliwie Pałacem. Niewielki dom musiał mieć ściany z gumy, bo przed wojenną pożogą chroniło się w nim nawet 150 osób! Oprócz sióstr i niewidomych bywali tam także ukrywający się żołnierze, a przez siedem miesięcy mieszkał tam ks. Stefan Wyszyński, pełniący rolę kapelana partyzantów. 


Po wojnie siostry pozostały w Żułowie. Do domu trafiały kolejne pokolenia absolwentek Lasek, które z powodu stanu zdrowia lub braku wsparcia rodziny nie mogły się usamodzielnić. Przez cały okres powojenny dom nie otrzymywał żadnego wsparcia od państwa, dlatego mieszkanki i siostry musiały radzić sobie same. Miały więc sad, ogród, kawałek pola i zwierzęta gospodarskie – każda pracowała, jak potrafiła. Kiedy w Lublinie powstała pierwsza w Polsce spółdzielnia niewidomych, Żułów stał się jej filią. Do domu przywożono materiały, a panie w warsztacie wyrabiały szczotki, kapsle czy rozgałęźniki elektryczne. Dzięki temu zdobywały wynagrodzenie, a z czasem emerytury. Po 1989 roku, kiedy został ukończony i oddany do użytku nowy dom mieszkalny dla niewidomych o nazwie „Dom Nadziei”, ośrodek wszedł w struktury państwowych placówek. Pojawiły się dotacje na każdą mieszkankę, ale jednocześnie systematycznie następowała likwidacja gospodarstwa... Siostra Liliana, która pamięta Dom w Żułowie sprzed lat, bardzo docenia wartość tamtego czasu. – Kiedyś panie czuły się dowartościowane – same wiele pracowały, po części prowadziły ten dom i pomagały siostrom, zatrudnionych było niewielu świeckich pracowników. Praca była dla nich świetną rehabilitacją – wspomina. – Teraz w domu mieszka 70 pań i 9 sióstr, a zatrudniamy ponad 40 osób. Takie przepisy…


Państwowe dotacje pozwoliły jednak na zorganizowanie profesjonalnej rehabilitacji. Czego tu nie ma! Jest pracownia ceramiczna i sale terapii zajęciowej. Dwie sale fizjoterapii pełne są nowoczesnego sprzętu, tuż obok urzęduje psycholog. Jest pracownia kulinarna, w której mieszkanki uczą się gotować i piec, a swoje specjały wystawiają w domowej kawiarence. Rzecz jasna w domu prowadzonym przez siostry dusza zaopiekowana jest równie troskliwie jak ciało – regularnie odbywają się spotkania kręgu biblijnego, które cieszą się ogromnym zainteresowaniem, a niedzielną Eucharystię uświetnia chór prowadzony przez profesjonalną dyrygentkę. Grupa teatralna przygotowuje występy na mniej lub bardziej oficjalne okazje, nie brakuje też wycieczek i pielgrzymek. 


Żyć pełnią życia!


Krysia Hryszkiewicz. Choć od jej śmierci minęło już kilka lat, jej nazwisko zna cały Dom Nadziei. – Krysia nie widziała, nie słyszała i nie mówiła – zaczyna opowieść siostra Liliana. – Nie przeszkadzało jej to jednak żyć pełnią życia! Intelektualnie zupełnie sprawna, świetnie pisała i czytała brajlem. Do komunikacji wykorzystywała alfabet dotykowy, dostosowany dla niej przez siostrę Emmanuelę Jezierską, w którym każdej literze albo cyfrze odpowiada konkretny sposób dotknięcia wnętrza dłoni. „Mówiła” błyskawicznie, trzeba było się bardzo skupić, żeby za nią nadążyć! Miała przy tym rewelacyjne poczucie humoru. Uwielbiała dzieci, robiła dla nich na warsztaciku skarpety i czapeczki i cieszyła się, kiedy mogła kogoś nimi obdarować. Żeby utrwalać sobie to, czego się dowiadywała, prowadziła pamiętniki. Kiedy jechaliśmy na pielgrzymkę, pytała o mijane miejscowości. Odpowiedzi natychmiast notowała na tabliczce brajlowskiej, kilkukrotnie powtarzała i już wiedziała, jaką trasą jedzie się do Częstochowy. Interesowała się tym, co działo się w Polsce i na świecie, miała naprawdę ogromną wiedzę. 


To już są szczyty!


Roztoczańska cisza aż dzwoni w uszach, szczególnie nam – mieszczuchom, przyzwyczajonym do nieustannego gwaru. Małgosia Gruszka, prowadząca w Domu Nadziei terapię zajęciową, parkowymi alejkami prowadzi nas do swojego królestwa. W jednej z pracowni ciszę zakłócają rytmiczne trzaski, przerywane co chwilę dźwiękiem dzwoneczka. Siedząca przy maszynie brajlowskiej Asia zawzięcie stuka w klawisze. Dzwonek oznacza, że dotarła do końca linii, jednym ruchem przesuwa więc papier i pisze dalej. Na papierze brajlowskim pojawiają się kolejne znaki tylko jej wiadome. Asia nie zna liter, nie potrafi czytać, ale w niczym nie przeszkadza jej to w czerpaniu radości z pisania. Kiedy prosimy ją, żeby dla odmiany pokazała nam, jak posługiwać się warsztacikiem dziewiarskim, robi to chętnie i z niezwykłą sprawnością. Jej palce śmigają błyskawicznie, przeciągając włóczkę pomiędzy kołkami, wbitymi w obręcz. – Ja nie potrafię tego robić tak szybko jak ona – śmieje się Małgosia. Ale po zrobieniu kilku ściegów Asia stanowczym ruchem odkłada warsztacik na bok i wraca do maszyny. – Chyba lubisz pisać? – pytam. – Ja wszystko lubię: i pisać lubię, i chodzić lubię, i jeździć na rowerku też lubię – odpowiada, nie przerywając stukania w sześć klawiszy. – Kiedyś byłam nawet na pielgrzymce pieszej do Częstochowy! – dodaje z dumą.


Terapeuci dwoją się i troją, żeby zapewnić mieszkankom zajęcia, dostosowane do ich możliwości i zainteresowań.   Terapeuci dwoją się i troją, żeby zapewnić mieszkankom zajęcia, dostosowane do ich możliwości i zainteresowań.
Roman Koszowski /Foto Gość

– Asia jest chętna do wszystkiego, jest bardzo żywiołowa, uwielbia spacery, jazdę na rowerku stacjonarnym czy prace manualne – potwierdza Małgosia. Asia jest młoda i żadne czynności nie sprawiają jej jeszcze trudności. Ale w domu są też starsze mieszkanki – wiele pań ma niepełnosprawność sprzężoną, gdzie wadzie wzroku towarzyszą inne problemy. Kilka kobiet porusza się na wózkach, kilka nie opuszcza łóżek. Terapeuci dwoją się i troją, aby wymyślić zajęcia, które zmobilizują mieszkanki do aktywności. Ich praca wymaga ogromnej kreatywności, ale i empatii. – Zajęcia dostosowane są do potrzeb i możliwości poszczególnych pań i zgodne z ich zainteresowaniami. Prace wykonywane są różnymi technikami i z różnych materiałów – wyjaśnia pani Małgosia, pokazując dzieła wykonane przez mieszkanki: kartki okolicznościowe, kolorowe podkładki pod kubki z płyt CD, flakoniki czy obrazy z plasteliny, które ozdabiają ściany korytarza prowadzącego do pracowni tyflologicznej. – Uwielbiam patrzeć na ich postępy, choć czasem są bardzo drobne. Taternicy cieszą się, zdobywając szczyty, a dla mnie takim szczytem jest, kiedy pani, która nigdy nie uczestniczyła w zajęciach, złapie rzuconą do niej piłkę albo uśmiechnie się, choć dotąd zawsze siedziała smutna – opowiada z pasją w oczach Małgosia. 


Zmierzając w stronę wyjścia, spotykamy młodą kobietę. – Hania nie widzi i nie mówi, ale wszystko rozumie – wyjaśnia siostra Liliana. – Haniu, mamy gości! – zwraca się do dziewczyny. Hania wyciąga do mnie rękę, a kiedy ją ujmuję, przyciąga mnie i ze wszystkich sił przytula. Nie wie, kim jesteśmy, po co przyjechaliśmy. Dla niej liczy się tylko, że jesteśmy ludźmi – to wystarczy, żeby okazać nam miłość. Wyjeżdżam z Żułowa, zastanawiając się, kto w tym świecie tak naprawdę jest niewidomy...

Hania nie wie, kim jesteśmy i po co przyjechaliśmy. Dla niej liczy się tylko to, że jesteśmy ludźmi – to wystarczy, żeby okazać nam miłość.
   Hania nie wie, kim jesteśmy i po co przyjechaliśmy. Dla niej liczy się tylko to, że jesteśmy ludźmi – to wystarczy, żeby okazać nam miłość.

Roman Koszowski /Foto Gość
Dziękujemy, że z nami jesteś

To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.

W subskrypcji otrzymujesz

  • Nieograniczony dostęp do:
    • wszystkich wydań on-line tygodnika „Gość Niedzielny”
    • wszystkich wydań on-line on-line magazynu „Gość Extra”
    • wszystkich wydań on-line magazynu „Historia Kościoła”
    • wszystkich wydań on-line miesięcznika „Mały Gość Niedzielny”
    • wszystkich płatnych treści publikowanych w portalu gosc.pl.
  • brak reklam na stronach;
  • Niespodzianki od redakcji.
Masz subskrypcję?