Między boiskiem a kościołem

Myśląc o męczeństwie księdza Jana Machy, łatwo zatrzymać się na dramatycznym końcu jego życia. Tymczasem świętość śląskiego kapłana budowała się w rodzinnym domu, na boisku sportowym, w kościele parafialnym czy seminaryjnych murach.

Kleryk Jan Macha z kolegami rocznikowymi przed budynkiem Wyższego Śląskiego Seminarium Duchownego w Krakowie. Kleryk Jan Macha z kolegami rocznikowymi przed budynkiem Wyższego Śląskiego Seminarium Duchownego w Krakowie.
archiwum rodziny ks. Jana machy

Był 27 stycznia 1913 roku. Tego dnia przed ołtarzem chorzowskiego kościoła św. Marii Magdaleny stanęli naprzeciwko siebie Anna Cofałka i Paweł Macha. Kapłan związał ich dłonie stułą, a oni wypowiedzieli słowa małżeńskiej przysięgi. Przez resztę życia mieli kroczyć jako mąż i żona.

22-letnia Anna miała inny pomysł na życie – marzyła o wstąpieniu do zakonu. Czy plany pokrzyżował jej zły stan zdrowia, czy na przeszkodzie stanęło coś innego, trudno dziś dociec. Przyjęła oświadczyny starszego o pięć lat Pawła, a swoje pragnienia przekuła w modlitwę, aby któreś z jej dzieci zdecydowało się poświęcić życie na służbę Bogu.

Niespełna rok po ślubie, 18 stycznia 1914 roku, na świat przyszedł pierwszy syn Machów – Jan Franciszek. Po nim Anna urodziła jeszcze pięcioro dzieci. Druga w kolejności Jadwiga żyła zaledwie 4 miesiące – w księgach kościelnych jako przyczynę zgonu wpisano „Schwache” (słabość), a jedno z dzieci przyszło na świat martwe i nie zachowała się nawet informacja o jego płci. Machowie wychowywali więc czwórkę: Jana zwanego Hanikiem, Piotra, Różę i Marię nazywaną Micią. Choć rodzeństwo dzieliła spora różnica wieku – kiedy rodziła się najmłodsza Micia, Hanik był już dwunastoletnim młodzieńcem – było ze sobą bardzo zżyte.

Gdyby chcieć opisać rodzinę Machów w trzech słowach, byłyby to: pracowitość, pobożność i polskość. Paweł swoje zawodowe losy związał z Hutą Kościuszko. Po szychcie wracał do domu, nie miał jednak czasu na odpoczynek, bo przy domu znajdowało się niewielkie gospodarstwo, a w nim kury, kozy, świnie, do tego niewielki warsztat. Roboty nigdy więc nie brakowało, co Hanik wspomniał po latach w jednym z więziennych listów – „[tata] w ogóle urlopu nie miał, gdyż On nieustannie pracuje, że nie wie, co to jest wolne od pracy”. Znana z pogodnego charakteru Anna zajmowała się domem i wychowywaniem dzieci. Liczne zajęcia nie przeszkadzały jednak małżonkom w angażowaniu się w życie Kościoła. W datowanej na 1933 rok opinii, którą Janek dostarczał do seminarium, przeczytać można, że „rodzice jego są szczerze religijni, przyjmują często sakramenta święte i należą do związków kościelnych. Odznaczają się przywiązaniem do Kościoła i uszanowaniem dla duchowieństwa”. W domu Machów modlitwa była czymś tak naturalnym jak powietrze – śpiewane godzinki czy odmawiany w południe Anioł Pański wyznaczały rytm codziennej pracy. A choć w chwili, kiedy Paweł i Anna zakładali rodzinę, Polski nie było na mapach od ponad stu lat, umiłowanie ojczyzny tkwiło w nich równie głęboko jak wiara. Kiedy po dziejowych burzach przetaczających się przez Górny Śląsk Chorzów został włączony do państwa polskiego, spełniły się ich marzenia: dzieci mogli wychować na polskich patriotów, dumnych ze swojej ojczyzny.

Medale i repeta

Hanik świetnie nadaje się na patrona współczesnych dzieci, które po lekcjach biegną z angielskiego na basen, a stamtąd na zajęcia plastyczne czy korepetycje. On żył podobnie – wystarczy tylko spojrzeć na listę jego aktywności pozaszkolnych: kółko historyczne, kółko literackie, szkolne zajęcia sportowe, do tego nauka gry na skrzypcach i fortepianie. Trudno uwierzyć, że ta rozpiska zajęć dodatkowych pochodzi sprzed prawie wieku! Do tego z czasem doszły regularne treningi piłki ręcznej – sekcja sportowa, która zawiązała się przy jego rodzinnej parafii, szybko osiągnęła taki poziom, że mecenatem objęła ją Państwowa Fabryka Nawozów Azotowych. Grając w barwach Azotów Chorzów, Janek kilkukrotnie zdobył mistrzostwo Śląska, a w latach 1932 i 1933 stawał na podium mistrzostw Polski, za pierwszym razem przywożąc brązowy, a za drugim srebrny medal.

W natłoku różnych zajęć Hanik nie zapominał o rozwoju duchowym. Zaraz po przyjęciu Pierwszej Komunii Świętej został ministrantem, przyłączył się także do Żywego Różańca. Później zaangażował się w działające przy parafii Stowarzyszenie Młodzieży Polskiej, gdzie – jak głosiły statuty – młodzi formowali się na „światłych katolików i dobrych obywateli narodu”. Do tych wszystkich pozaszkolnych aktywności dodać jeszcze trzeba obowiązki w gospodarstwie, których jako najstarszy syn miał sporo. Trudno więc się dziwić, że w szkole Janek nie należał do orłów. Ukończył najpierw szkołę ludową w Chorzowie, a później rozpoczął edukację w Państwowym Gimnazjum Klasycznym w Królewskiej Hucie. To była dobra szkoła, z dużymi tradycjami, zapewniająca uczniom naukę na najwyższym poziomie. Hanikowi zdobywanie wiedzy przychodziło jednak z trudem – na świadectwach szkolnych dominują oceny dostateczne i mierne – co ciekawe, nawet z religii! A przyszedł i taki rok, kiedy chłopak nie zdał do kolejnej klasy.

Czy goniąc z treningu szczypiorniaka na lekcję skrzypiec, da się znaleźć czas na to, aby zauważyć drugiego człowieka? Hanik nie miał z tym trudności. Empatia, wrażliwość na potrzeby innych i gotowość niesienia pomocy, które później doprowadziły go do kierowania potężną organizacją charytatywną, nie pojawiły się w nim dopiero w chwili wybuchu wojny. „Janek miał złote serce. Nigdy mi złego słówka nie powiedział. Czuły był na nędzę ludzką. Zawsze obdarowywał biedaków przychodzących po jałmużnę. Za korepetycje otrzymywał 2 zł i przynosił je matce do domu. Umiał pocieszyć w smutku i rozweselić wszystkich” – wspominała po latach jego matka. Często, wracając ze szkoły, przyprowadzał ze sobą kogoś, kto akurat potrzebował pomocy – zapraszał go do swojego pokoju, siostrę prosząc o przygotowanie czegoś do jedzenia.

Hanys w Krakowie

Nadszedł rok 1933. W Niemczech do władzy doszedł Hitler, a świat powoli, ale nieuchronnie zaczął zmierzać w stronę największej wojny w swojej historii. Dziewiętnastoletni Janek jednak nie myślał zbyt wiele o tym, co dzieje się za zachodnią granicą. Jego uwagę pochłaniały przygotowania do matury, która miała być przepustką do spełnienia wielkiego marzenia: chciał zostać księdzem. Trudno powiedzieć, kiedy w młodym chłopaku zrodziła się myśl o kapłaństwie. We wspomnieniach bliskich nie zachował się żaden szczególny moment z tym związany. W najbliższej rodzinie był już jeden kapłan – w 1927 roku młodszy brat Anny, Franciszek Cofałka, przyjął święcenia w zgromadzeniu salezjanów. Czy to przykład wujka zachęcił go do pójścia za głosem powołania? W świadectwie moralności ks. Aleksy Siara, który przez osiem lat uczył Hanika religii, napisał: „Już od dawna pragnął zostać kapłanem. Jego zachowanie było zawsze wzorowe pod każdym względem. Nie wątpię ani chwilę, że poczuł prawdziwe powołanie”. Ksiądz Jan Mateja, który w 1933 roku zastępował proboszcza w rodzinnej parafii chłopaka, wystawił mu podobne świadectwo. „Już od kilku lat odczuwa w sobie powołanie do tego stanu. Ani pod wpływem nacisku rodziców, ani materialnych korzyści nie obiera sobie teologię. Petent co miesiąc przystępował do sakramentów świętych i brał żywy udział w pracy związkowej (S.M.P.) przez 5 lat. Pod względem moralnym jest bez zarzutu, a charakter jego nie zdradza żadnych cech wyraźnie ujemnych”.

Egzamin dojrzałości zdał przeciętnie. Z upragnionym świadectwem w dłoni udał się do Krakowa, gdzie mieściło się Wyższe Śląskie Seminarium Duchowne. Niestety, nie został przyjęty. Powód wydaje się dzisiaj wręcz nieprawdopodobny: brak miejsc! W 1933 roku do Śląskiego Seminarium Duchownego zgłosiło się tylu kandydatów, że ciasny budynek nie pomieściłby wszystkich chętnych. Postanowił nie wracać do rodzinnego miasta i złożył dokumenty na Wydział Prawa i Administracji. W październiku 1933 roku rozpoczął studia na Uniwersytecie Jagiellońskim. I zaangażował się w organizacje studenckie, szczególnie te niosące pomoc uboższym studentom.

Po roku Janek ponownie zapukał do bramy seminarium. Podanie napisał w bardzo zdecydowanym tonie: „Proszę o przyjęcie mnie do Śląskiego Seminarium Duchownego w Krakowie. Prośbę mą popieram załączonymi świadectwami oraz tym, że proszę już po raz drugi. Pierwsza moja prośba została oddalona z powodu nadmiaru zgłoszeń. Ale mimo to nie zrezygnowałem ze wstąpienia do tego stanu, o którym marzę od najwcześniejszej młodości i w tym roku znowu wnoszę prośbę”.

Tym razem marzenie się spełniło: został przyjęty. Hanik zamieszkał w nowym gmachu przy ul. Mickiewicza i rozpoczął przygotowania do kapłaństwa.

Szmatologia, fusbal i różaniec

Życie kleryków przedwojennego seminarium toczyło się pomiędzy modlitwą a nauką na Wydziale Teologicznym Uniwersytetu Jagiellońskiego. Nauki było dużo – studenci zgłębiali tajniki różnych dziedzin teologii. Mieli także zajęcia z fonetyki, medycyny pastoralnej czy sztuki kościelnej, którą niektórzy złośliwi nazywają „szmatologią”. Ze względu na specyfikę regionu śląscy klerycy uczyli się też obowiązkowo języka niemieckiego.

Dla przeciętnego studenta taki ogrom wiedzy musiał być wyzwaniem. Z pomocą przychodzili wykładowcy – nie brakowało wśród nich barwnych postaci, które wywierały potężny wpływ na formację przyszłych kapłanów. Jedną z nich był pierwszy rektor, ks. Stanisław Maśliński, znany z powiedzenia, że wielu kleryków znalazło się w seminarium non propter Iesum, sed propter esum (nie z powodu Jezusa, ale z powodu jedzenia). Hanik na pewno nie nudził się na wykładach z historii Kościoła prowadzonych przez bp. Michała Godlewskiego. Trudno bywało na wykładach z filozofii. Uczący jej ks. prof. Konstanty Michalski w czasie egzaminu zwykł komentować braki w wiedzy swoich studentów: „Jegomość siedzi jak cegła w murze”, „Z jegomościem to tak jak z organistą wiejskim. Gdzie uderzy, tam ton wyskoczy”, „Z takim tobołkiem wiadomości chce jegomość iść przez życie?”, „Jegomość pomaga mi do śmiechu”.

Lata seminaryjne to jednak nie tylko nauka i modlitwa. Śląskich chłopaków nie da się oderwać od ukochanego „fusbalu”, a ślęczenie nad książkami nie zgasiło Hanikowej żyłki sportowca. Jego młodszy kolega z seminarium ks. Franciszek Wąsala wspominał po latach rozegrany w 1939 roku mecz piłki nożnej, w którym diakoni rywalizowali z resztą seminarium. „Mie sie zdaje, że Hanik był kapitanym diakonów. Groł piyknie, ale to my im wklupali”.

Koledzy otaczają go zresztą nieustannie – jego charyzma i zdolność przyciągania do siebie ludzi w tym czasie rozkwitły w pełni. „Kiedy matka przywiozła do Krakowa paczkę, Janek zwoływał kolegów kursu, obdarowywał i dzielił, aż mu nic nie zostało. To sprawiało mu radość. Bawił nas opowiadaniem, pełnym gestykulacji i optymizmem życia. Lgnęliśmy do niego wszyscy” – wspominał go po latach kursowy kolega ks. Konrad Szweda, przytaczając anegdotę o tym, jak ks. dr Bolesław Kominek, odpowiedzialny za Akcję Katolicką w diecezji katowickiej, prowadził pogadankę dla kleryków i chcąc wywołać dyskusję, rzucił krótko: a może ci na A. „Cała sala jednym głosem – Macha! On wstaje i szeroko rozwodzi się nad poruszanymi problemami”. O Akcji Katolickiej wiedział Hanik sporo – był jednym z pierwszych kleryków, którzy odpowiedzieli na zachętę bp. Stanisława Adamskiego do zaangażowania się w to dzieło. Ale nie byłby sobą, gdyby poprzestał tylko na jednej dodatkowej aktywności! Działa więc i w dziele Bratnia Pomoc Teologów UJ w Krakowie i w Arcybractwie Straży Honorowej.

Trudno powiedzieć, kiedy Hanik znajdował czas na naukę. Jednak dyplom magistra teologii okazał się prawdziwą niespodzianką – po słabych świadectwach, przeciętnej maturze na tym ostatnim dokumencie widnieją same czwórki i piątki. Jeszcze ciekawsza jest historia obrony pracy magisterskiej, którą kleryk Jan Macha poświęcił historii swojej rodzinnej parafii w Chorzowie Starym. Nieoczekiwanie odkrył w sobie żyłkę poszukiwacza – godziny spędził w bibliotekach i archiwach, czego owocem była potężna monografia. „Praca była tak obszerna i oparta na badaniach starych dokumentów, że komisja uniwersytecka orzekła, żeby zgłosił się za 2–3 lata, aby resztę pracy uznać za pracę doktorską. Jak on się cieszył” – wspominała jego siostra Róża.

Głowa nabita wiedzą, serce – modlitwą, a notes wypełniony adresami przyjaciół. Z takim ekwipunkiem diakon Jan Macha opuścił gmach seminarium i wrócił na rodzinny Śląsk. Nawet groza nadciągającej wojny nie mogła przyćmić jego ogromnej radości: już za kilka dni miał przecież pierwszy raz w swoich rękach trzymać Ciało Chrystusa.

Dziękujemy, że z nami jesteś

To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.

W subskrypcji otrzymujesz

  • Nieograniczony dostęp do:
    • wszystkich wydań on-line tygodnika „Gość Niedzielny”
    • wszystkich wydań on-line on-line magazynu „Gość Extra”
    • wszystkich wydań on-line magazynu „Historia Kościoła”
    • wszystkich wydań on-line miesięcznika „Mały Gość Niedzielny”
    • wszystkich płatnych treści publikowanych w portalu gosc.pl.
  • brak reklam na stronach;
  • Niespodzianki od redakcji.
Masz subskrypcję?