Bp Damian Muskus w rozmowie z GN: Bez nadziei nie ma chrześcijaństwa

GN 44/2023

publikacja 02.11.2023 00:00

O nawróceniu ku nadziei, dialogu ze światem i o tym, jak odzyskać zawiedzioną miłość do Kościoła, mówi bp Damian Muskus OFM.

bp Damian Muskus OFM Krakowski biskup pomocniczy, bernardyn, członek Komisji KEP ds. Instytutów Życia Konsekrowanego i Stowarzyszeń Życia Apostolskiego. koordynator generalny Komitetu Organizacyjnego ŚDM 2016. Autor (wraz z Magdaleną Dobrzyniak) książki „Nie mój Kościół. Rozmowy o nadziei, oczyszczeniu i fundamentach wiary”. bp Damian Muskus OFM Krakowski biskup pomocniczy, bernardyn, członek Komisji KEP ds. Instytutów Życia Konsekrowanego i Stowarzyszeń Życia Apostolskiego. koordynator generalny Komitetu Organizacyjnego ŚDM 2016. Autor (wraz z Magdaleną Dobrzyniak) książki „Nie mój Kościół. Rozmowy o nadziei, oczyszczeniu i fundamentach wiary”.
stanisław muskus

Szymon Babuchowski: Trudno oprzeć się wrażeniu, że żyjemy dziś w czasach wielkiego zamętu. Jesteśmy codziennie atakowani tyloma wizjami, poglądami, ideologiami, często sprzecznymi ze sobą, że coraz trudniej się w świecie odnaleźć. Jak w tej sytuacji nie rozregulować wewnętrznego kompasu?

Bp Damian Muskus OFM: Jeśli oczekuje pan jednoznacznej odpowiedzi, to czeka pana rozczarowanie. Nie ma uniwersalnej recepty dla wszystkich, a przynajmniej ja takiej recepty nie znam. Mogę powiedzieć tyle, że wewnętrzny kompas – domyślam się, że chodzi panu o sumienie i umiejętność rozeznania, co jest dobre, a co z całą pewnością nam nie służy – regulujemy w sposób bardzo prosty: dzięki Ewangelii i rzeczywistej więzi z Chrystusem. Dopóki patrzymy na Niego, dopóki czujemy na sobie Jego spojrzenie, nawet gdybyśmy kierowali się w stronę manowców, nie stracimy z Nim kontaktu. Nawet jeśli zdarza nam się po drodze trochę po nich błądzić, nic nie jest ostatecznie stracone.

Ale jak nie pobłądzić całkiem, nie stracić z oczu Jezusa?

Czas zamętu, o który pan pyta, to w istocie naglące wezwanie dla nas, Jego uczniów, by wracać do istoty, do tego, co najważniejsze, a co niestety, również w Kościele, nader często bywa zagłuszane zajmowaniem się kwestiami drugorzędnymi i nadawaniem im zbyt wielkiej rangi. Trzeba wrócić do fundamentów wiary, po prostu. Jest to więc wezwanie do głębokiego nawrócenia wspólnoty Kościoła i każdego z jej członków. Tego nawrócenia potrzebujemy i pan, i ja – wszyscy. Kiedy mówię o nawróceniu głębokim, to mam na myśli: sięgającym serca, przemieniającym życie, uzdrawiającym i podnoszącym ku nadziei. To nie jest kwestia pobożnej deklaracji, ale przewrotu mentalnego.

Na czym ten przewrót ma polegać?

Myślę, że tym, czego potrzeba nam dziś najbardziej, jest nadzieja. Natłok złych informacji, fatalnych doświadczeń, bolesnych rozczarowań skutkuje nierzadko podkopaniem nadziei, a w wielu wypadkach również jej utratą. Tymczasem bez nadziei nie ma chrześcijaństwa. Ta cecha powinna nas wyróżniać. Nie mówię tu o nadziei jako o jakiejś naiwności w patrzeniu na świat. Przeciwnie, nadzieja jest efektem bardzo realnego, krytycznego postrzegania rzeczywistości, w jakiej żyjemy. Jest, przyznaję, trudem, bo trzeba o nią walczyć dzień po dniu. Tym większy jest ten trud, gdy w nas samych zaczynają się rodzić pytania: po co w ogóle jestem w Kościele? Jaki to ma sens? Może lepiej odejść i szukać Boga po swojemu?

Czego sygnałem mogą być takie pytania?

One wbrew pozorom odzywają się w ludziach wcale nie obojętnych. Zmagają się z nimi osoby przejęte dobrem Kościoła nie w rozumieniu wizerunkowym, ale jako wspólnoty uczniów Chrystusa, w której jest miejsce dla wszystkich. Przed takimi pytaniami stają też ludzie głęboko zatroskani o to, by piękno Ewangelii nie było brukane grzechem tych, którzy ją głoszą; o to, by skutecznie docierała do człowieka spragnionego nadziei, szukającego sensu. Czasy zamętu są więc także czasem próby dla naszej nadziei, a tylko nadzieja wypróbowana, nadzieja, której stawiane są pytania, ma wartość. Czasy zamętu wcale nie rozmywają, ale właśnie wyostrzają konieczność wyboru, który trzeba ponowić – wyboru Chrystusa. A wybór Chrystusa nigdy nie jest wyborem przeciwko człowiekowi i światu. Nigdy nie prowadzi do zamknięcia się w ramach pewnej struktury, ale otwiera nowe perspektywy. Nie jest też bańką bezpieczeństwa, w której można się wygodnie schronić przed „złem tego świata”, ale zgodą na nieznane, na ryzyko niepewności, na zaskoczenia.

Gorszące wydarzenia z udziałem duchownych nie ułatwiają tego wyboru…

Problemem są nie tyle skandale i zgorszenia – choć one oczywiście nie powinny mieć miejsca we wspólnocie ludzi kierujących się ideałami ewangelicznymi – co reakcje na nie. Zaprzeczanie, próby ukrywania, zwlekanie z wyjaśnianiem czy brak przejrzystości i myślenie nie wspólnotowe, lecz korporacyjne – to są postawy, z powodu których Kościół traci u ludzi zaufanie, a co za tym idzie – również społeczny mandat do nauczania. Skompromitowanego autorytetu nikt nie będzie słuchał. Wiele lat temu ks. Józef Tischner upatrywał źródeł kryzysu religii w chorobie podejrzliwości i braku zaufania. Ona nas toczyła od lat, a teraz przybrała ostry charakter. To sytuacja bardzo poważna, bo bez zaufania, w atmosferze wzajemnego podejrzewania się o złe intencje, nie da się głosić Ewangelii ani tworzyć wspólnoty. Tego zaufania jednak nie odbudują reforma kościelnych struktur czy kolejne deklaracje mówiące o oczyszczeniu. O to najłatwiej. Ale jak odzyskać zawiedzioną miłość?

No właśnie – jak?

Nie ukrywajmy, nie uda nam się to, jeśli nie pozwolimy, by przez ten proces przeprowadził nas Duch Święty; jeśli nie przyjmiemy do wiadomości, że zawiedliśmy ludzkie zaufanie i po ludzku nie potrafimy sami go odbudować. Przez taki proces dojrzewania muszą przejść również osoby, które czują się opuszczone przez swoje dotychczasowe autorytety. Rozumiem bowiem, że jeśli ktoś widział w kimś swojego duchowego mistrza, a ta osoba okazała się wilkiem, a nie pasterzem, to po pierwsze musi poradzić sobie z bólem rozczarowania, po drugie przejść rodzaj żałoby po utraconym przewodniku, a po trzecie nauczyć się samodzielności w relacjach z Bogiem i z ludźmi. Jeden jest Nauczyciel, to On nas prowadzi. Sytuacja, o której pan mówi, jest oczywiście trudna, ale ja nie mam wątpliwości, że to błogosławiony czas oczyszczenia i dojrzewania. Trzeba jednak dać Bogu czas.

Dużo czasu?

Chcielibyśmy natychmiastowych efektów, w dodatku tylko takich, które są po naszej myśli, ale On działa po swojemu, przekraczając nasze wyobrażenia, poglądy i pomysły. Myślę, że w gorącej atmosferze sporów, konfliktów i podziałów, również wewnątrzkościelnych, brakuje pokory i uznania, że Bóg ma plan dla swojego Kościoła, a naszym zadaniem nie jest dyktować Mu, co ma robić, tylko odkrywać Jego zamysł. Bo Kościół naprawdę nie jest nasz, tylko Jego. Wątpię, czy to się uda, gdy wciąż będziemy zagłuszać Go nieustannymi kłótniami o kwestie, które zresztą często nie są tego warte, bo zazwyczaj nie dotyczą naszego zbawienia. Kłótniami, które – dodajmy – są gorszące i antyewangeliczne. Można różnić się pięknie, można respektować odmienne punkty widzenia i mimo wszystko wspólnie dążyć do prawdy. Ale w przepychankach trudno zobaczyć szacunek, chęć wysłuchania drugiego i otwarcie na jego spojrzenie.

Świat wydaje się dziś Kościołowi wyjątkowo nieprzyjazny. Na ile powinniśmy się zatem wsłuchiwać w jego głos?

Powinniśmy się wsłuchiwać wnikliwie. Jak mamy prowadzić dialog ze światem, którego nie znamy, nie rozumiemy albo z góry oceniamy jako źródło zła? Nie głosimy Ewangelii abstrakcyjnym ludziom, ale tym, których realnie spotykamy, a warunkiem spotkania jest słuchanie. Zresztą nie wiem, czy świat jest dziś wyjątkowo nieprzyjazny Kościołowi. Nie da się oczywiście zaprzeczyć, że jesteśmy zanurzeni w kulturze, która niespecjalnie przejmuje się Ewangelią, i poddani trendom laicyzacyjnym, a nawet wręcz atakowani przez różne nieprzychylne środowiska, ale nie chcę tego rozpatrywać w kategoriach jakiejś wrogości między Kościołem a światem. Ciekawsze i bardziej twórcze jest raczej wyzwanie, jak tworzyć przestrzeń, w której ludzie o różnych poglądach czy światach wartości mogą współistnieć obok siebie, jak odnaleźć się w różnorodności ludzkich pragnień. Wolałbym więc odwrócić tę kwestię i zapytać raczej o to, dlaczego w Kościele jest tak wiele nieprzyjaznego podejścia do świata.

A jest wiele?

A czy to nie jest tak, że z góry ustawiamy się konfrontacyjnie, wiecznie w bojowym szyku, nieustannie w gotowości do obrony najcenniejszych wartości? Nie wiem, może korzystniejsze dla głoszenia Ewangelii byłoby jednak porzucenie broni i otwarcie przyłbic. Nie istniejemy przecież sami dla siebie. Kościół żyje, gdy głosi. Odgradzanie się od świata to skazywanie się na uwiąd. Nie namawiam oczywiście do bezkrytycznego przyjmowania propozycji podsuwanych przez współczesną kulturę, bo one często sprzeczne są z chrześcijaństwem. Jednak między bezkrytycznym podążaniem za światem a wyrzeczeniem się go rozciąga się wielka przestrzeń do zagospodarowania w otwartym dialogu i szacunku dla innych. Poza tym świat jest miejscem, w którym spotykamy Boga. On w nim działa. Nie da się tego odkryć inaczej niż przez otwarte wypatrywanie znaków Jego obecności.

Jak wygląda to z perspektywy Ojca Biskupa? Jak pachnieć owcami, ale pozostać pasterzem, czyli kimś, kto wskazuje drogę, a nie tylko podąża za stadem?

Klucz leży w słowie „towarzyszenie”. Jak już mówiliśmy, Przewodnik jest jeden. Swoją rolę widzę właśnie tak – jako bycie towarzyszem drogi, kimś, kto uważnie się rozgląda, by nie stracić z oczu tych, którzy nie nadążają, odłączają się czy gubią. Myślę o byciu takim towarzyszem drogi, który pilnie wypatruje, gdzie jest Przewodnik i idzie za Nim, zachęcając do tego innych, dodając im odwagi i siły. To taka rola, które polega też na przypominaniu współtowarzyszom drogi o jej celu, zwłaszcza wtedy, gdy słabną i ulegają zniechęceniu.

Udaje się to Ojcu Biskupowi w praktyce – być zwyczajnie wśród ludzi?

Nie da się być biskupem i nie być zwyczajnie wśród ludzi. Albo inaczej: może się da, ale to przecież niezgodne z powołaniem do brania odpowiedzialności za głoszenie Dobrej Nowiny. Samotny pasterz, odgrodzony od ludzi, żyjący w swoim świecie – to bardzo smutna perspektywa. Niepotrzebnie mitologizujemy, odrealniamy biskupów. To nie są przecież abstrakcyjne byty, ale ludzie z krwi i kości, którzy również potrzebują relacji z innymi. Przyznam, że nie rozumiem tych z nich, którzy do tworzenia takiej mitologii się przyczyniają swoim stylem bycia, ale nie wykluczam, że oni z kolei nie bardzo rozumieją mnie. Chcę powiedzieć, że to nie jest kwestia, czy się udaje, czy nie udaje, być zwyczajnie wśród ludzi. Jednym to przychodzi naturalnie, bo taką mają osobowość, a dla innych to wybór: albo się odgradzam od ludzi, albo jestem dla nich i z nimi. Jednych to nic nie kosztuje, bo mają dystans do siebie, innych kosztuje wiele, bo bardziej komfortowo czują się, gdy zachowują dystans do ludzi. Wszystkim nam jednak – nie mówię tylko o biskupach – przyda się więcej prostoty w relacjach. To bardzo ułatwia życie i daje radość.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.