Memento mori – Pamiętaj o śmierci. Twórcza inspiracja do wielkich rzeczy

GN 43/2023

publikacja 26.10.2023 00:00

Czy katolik może bać się śmierci, czy można ją oswoić i poklepać po ramieniu – wyjaśnia ks. Piotr Śliżewski.

Ks. Piotr Śliżewski kapłan archidiecezji szczecińsko-kamieńskiej, założyciel portali ewangelizuj.pl i gregorianka.pl. Autor książek „Jak owocnie uczestniczyć we Mszy Świętej”, „Pobudka. Jak rozpocząć dzień modlitwą?” i „Śmierć. Nowy początek”. Ks. Piotr Śliżewski kapłan archidiecezji szczecińsko-kamieńskiej, założyciel portali ewangelizuj.pl i gregorianka.pl. Autor książek „Jak owocnie uczestniczyć we Mszy Świętej”, „Pobudka. Jak rozpocząć dzień modlitwą?” i „Śmierć. Nowy początek”.
Magdalena Wyder

Marcin Jakimowicz: Boi się Ksiądz śmierci?

Ks. Piotr Śliżewski:
Jeśli mam odpowiedzieć szczerze, to tak. (śmiech) Nawet bardzo się boję. Trudno jest się do tego przyznać jako księdzu, bo wielu myśli, że skoro ciągle mówi się o Bogu i o wieczności, to na pewno wszyscy księża czekają na niebo. I, jasne, czekają, ale to nie oznacza, że nie ma w tym strachu. Lęk przed śmiercią wynika z niepewności. Do tego życia już się trochę przyzwyczaiłem (mam 34 lata), częściowo poznałem jego „instrukcję obsługi”, wiem, co to znaczy wyrażać się poprzez ciało. A jak będzie to wyglądało w wieczności? Nie mam pojęcia. Czy zostanę zbawiony przy moim stanie świadomości (a oceniam go mimo wszystko jako duży)? Przecież grzech pociąga za sobą konsekwencje wraz z dobrowolnością i świadomością… Jak widać, sprawa jest skomplikowana. Rzecz jasna w przeżywaniu tego lęku pomagają mi modlitwa oraz słowo Boże: ciągłe odkrywanie Boga jako Kogoś kochającego. Poza tym, delikatnie mówiąc, okoliczności śmierci nie bywają „komfortowe”. Trzeba zostawić tych, których pokochało się na ziemi, oraz przejść do nowej formy bycia. Dlatego odpowiedź osoby wierzącej, nawet bardzo głęboko wierzącej, nie może odnosić się tylko do nadziei. Tym bardziej że jeśli kocha się darowane od Boga życie i osoby, które są obok nas, to powoduje to pewien rozkrok. A życie w nieustannym szpagacie nie jest wygodne. (śmiech) Taki nasz ludzki los oraz wynikająca z tego nagląca potrzeba rozważenia tematu śmierci. Nie warto od niego uciekać i twierdzić, że „jakoś to będzie”. Bo jeśli myślimy o śmierci, to inaczej patrzymy na doczesne życie oraz wieczność…

Gdy pisałem tekst o tym, jak umiera się za klauzurą, mniszki opowiadały, że nawet największe mistyczki były bezradne wobec tej rzeczywistości. Bo jest to doświadczenie nam obce.

Tak jest! Jak możemy nie bać się śmierci, jeśli ona wszystko zmienia? Do momentu śmierci mamy czas, by podejmować lepsze lub gorsze decyzje, kształtować ten świat, odkrywać, czym jest prawdziwa miłość. A potem będzie sąd. Nie w rozumieniu prawnym, gdzie od razu wyobrażamy sobie salę sądową z adwokatami, ławnikami, oskarżonym i sędzią. Chodzi raczej o sąd, który odpowie nam na pytanie, na ile jesteśmy przygotowani do konkretnych form wieczności. Źle byłoby przecież, gdyby do nieba dostał się ktoś wyrafinowany i pozbawiony miłości. To by nie była jego „bajka”, nie potrafiłby odnaleźć się w tych realiach. A czy „dusza człowiek” pasowałby do piekła, gdzie panują odrzucenie i niechęć do innych? Każdy jest delegowany do miejsca, do którego pasuje, albo do stanu przejściowego – czyśćca, gdzie przytłumiony przez życie potencjał miłości może pięknie się rozwinąć.

Jedna z bliskich mi osób opowiadała, jak wielką krzywdę zrobiła jej rodzina, gdy wysłała ją na wakacje i w pewnym momencie oznajmiła: „Zmarła mama”. „Nie pozwolili mi być przy odchodzeniu. I tak po latach musiałam zmierzyć się z traumą i żałobą” – opowiadała. Dlaczego tak panicznie unikamy tego tematu?

Uciekamy od tematu odchodzenia, bo nie jest komfortowy. Nie wiemy, jak zareaguje druga osoba na trudne wieści, a wolelibyśmy mieć to pod kontrolą. Nie ma się co jednak oszukiwać, niewiele rzeczy prawdziwie ważnych, które chcemy przeżywać z szacunkiem do czyjejś wolności i prawa do informacji, jesteśmy w stanie mieć pod ścisłą kontrolą. Dlatego trzeba zgodzić się na ryzyko mówienia o tym, co przykre. Jak pokazuje wiele rodzinnych historii, ta sztuczna próba kontroli nad żałobą po śmierci bliskiej osoby kończy się załamaniem i jeszcze większym nadszarpnięciem nadziei. Nie warto być nieuczciwym wobec ludzkiej natury, która po śmierci cierpi, potrzebuje czasu na wylanie łez i mądrej rozmowy o stracie w bezpiecznym dla siebie środowisku. Oby każda rodzina uczyła się tworzyć tego typu przestrzenie.

Kluczowe – słyszę od psychologów – jest przeżycie żałoby. Tego etapu nie da się przeskoczyć?

Kiedy odchodzi ważna dla nas osoba, pojawia się pustka. Do tej pory mogliśmy z kimś porozmawiać, przytulić się, nawet pobyć w milczeniu. A w pewnym momencie pojawia się mur nie do przeskoczenia. Gdy jest on budowany cegła po cegle – łatwiej go zaakceptować. Jeśli jednak wyrasta błyskawicznie, to bardzo mocno można w niego uderzyć… i rozbić głowę. To, co kiedyś było normalne i tworzyło naszą codzienność, staje się niedostępne. Dlatego tak boli. Nie możemy żyć jak do tej pory. A wspomnienia nie są wystarczające. Potrzebujemy czasu, by przeorganizować nasze drogi. Jeśli będzie to nieautentyczne lub wymuszone, nie przyniesie ukojenia. Wiem to z doświadczenia, gdy umierały ważne dla mnie osoby.

Dawniej na wsiach powszechny był zwyczaj „pustej nocy”, gdy przed pogrzebem w domu zmarłego gromadzili się na modlitwie sąsiedzi. Dziś to rzadkość… Można uciec od tematu śmierci? Oswoić go?

Poniekąd można uciec, bo przecież jest tak wiele aktywności, które mogą na jakiś czas zająć naszą głowę. Tylko czy taka ucieczka przyniesie dobre owoce? Przecież negowanie faktów nie doprowadzi do cudu wskrzeszenia. Życie to nie zabawa w chowanego, gdzie świetna kryjówka sprawi, że nikt nas nie znajdzie. Codzienność weryfikuje doświadczenie straty: przecież nasi bliscy byli nam bliscy z konkretnego powodu. Skoro ich nie ma, to również nasze życie jest inne. Śmierć mówi o końcu czegoś, co powoduje konsekwencje. Jeśli ich nie przyjmiemy, pozbawiamy nasze życie realizmu… Na szczęście koniec jednej rzeczywistości otwiera nas na nowość tego, co dokonuje się w wyniku tego końca…

Współczesna cywilizacja ubiera śmierć w infantylne fatałaszki halloweenowych potworków. Dlatego Ksiądz w swej książce „Śmierć. Nowy początek” mierzy się z tym tematem, wywołując wilka z lasu?

Chodzi o to, by ludzie nie musieli tak bardzo cierpieć. Wystarczy, że ja nacierpiałem się z powodu tego, że nie potrafiłem sobie poukładać emocji po śmierci moich bliskich. Pierwszą motywacją do napisania tej książki była moja „osobista podróż w myślach” do wieczności. Tak to nazywam. Gdy umarł mój przyjaciel, ks. Marek Piotrowski, nie za bardzo wiedziałem, jak sobie poradzić z tym, że w tematach kapłańskich nie porozmawiam z kimś, kto mnie zawsze potrafił wysłuchać, a potem doradzić mi. Gdy umarł mój stryj, którego bardzo często odwiedzałem przed śmiercią, odczułem pytanie o sens doczesności. A kiedy umarła żyjąca zaledwie trzy dni bratanica, pytałem Boga o sprawiedliwość w Jego decyzjach. Refleksje zawarte w tej książce pomogły mi najpierw uspokoić moją głowę. A potem uświadomiły, że inni też tego potrzebują, bo są rozdzierani przez dobijające ich pytania. Ta książka nie jest wywołaniem wilka z lasu, tylko oswojeniem go, by tak bardzo nie gryzł. Próbą udomowienia.

Niewiarygodnie brzmią paschalne opowieści tych, których nie drasnął oścień śmierci. Kiedy śmierć załomotała do Księdza drzwi?

Oprócz wspomnianych śmierci, które postawiły mnie do pionu i pod ścianę, sam otarłem się o śmierć. Na początku kapłaństwa jechałem na rekolekcje po przeorganizowanej autostradzie. Złe warunki pogodowe, zbyt duża prędkość i w wyniku tego przebicie się przez barierki, kilka metrów lotu samochodem w górze jak kaskader, a potem uderzenie lewym bokiem auta w kolejne barierki. Wtedy zobaczyłem śmierć, a życie przeleciało mi przed oczami. Rzeczywiście, sytuacje graniczne zapadają w pamięć i skłaniają do jeszcze głębszej refleksji nad końcem. Poza tym w naszym życiu są jeszcze inne „śmierci”, które prowadzą do tej ostatecznej – biologicznej. To rozstania, zniszczone przyjaźnie, dotkliwe zranienia. Było tego trochę i za każdym razem trzeba było odradzać się, jak Feniks z popiołów.

Chrześcijanie mają w sobie świętą bezczelność. Mówią: śmierć została pokonana. „Pozdrowiona niech będzie siostra śmierć” – miał wołać św. Franciszek z Asyżu. Jaką drogę trzeba przejść, by zawołać w ten sposób?

Ta bezczelność ma drugie imię – nadzieja. Choć czasem zastanawiam się, czy nadzieja to nie pierwsze imię dla postawy, która łamie lęk przed śmiercią. Rzeczywiście, jeśli w trakcie pięknego i spełnionego życia mówimy, że nie boimy się śmierci, to znaczy, że musimy mieć za sobą jakieś mocne doświadczenie, które każe spojrzeć na wszystko inaczej i sprawia, że szpony śmierci są przypiłowane. Takim doświadczeniem jest odczucie, że Bóg się mną opiekuje pomimo wielu życiowych utrudnień. Osoby po takim doświadczeniu widzą w Bogu kogoś, kto ma na wszystko pomysł. Nawet na przerażający fakt końca życia. Wiedzą, że nie idą do pustki. Niebo jest pełne stanów jeszcze atrakcyjniejszych niż te na ziemi. Przyznam, że takie „miłosne spojrzenie w wieczność” jest skutecznym duchowym zabiegiem, po który warto sięgać. Sam bardzo często myślę o niebie. Pozwala mi to pokonywać lęk i dostrzegać przyszłość w lepszych barwach. Szczególnie wtedy, gdy muszę się skonfrontować z trudnościami, które powodują we mnie bunt lub wymagają heroizmu. Śmierć jest nieodłączną częścią życia. Im częściej zapraszamy Boga do naszego spojrzenia na świat, tym więcej nadziei żywimy względem rzeczy, które sprawiają nam ból. Święci są pięknym przykładem tego, że docenienie życia można połączyć ze spokojnym spojrzeniem w kierunku śmierci. Słynne motto Memento mori (Pamiętaj o śmierci) może być twórczą inspiracją do wielkich rzeczy. To, co najlepsze, jest jeszcze przed nami!

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.