Zawsze niewinni?

Andrzej Grajewski

|

GN 18/2011

publikacja 08.05.2011 20:24

Uniewinnienie gen. Kiszczaka jest ważnym sygnałem, że w III RP skazany może być zomowiec, ale nie generał, który wysłał go na akcję.

Gen. Czesław Kiszczak, jako szef MSW, odpowiadał za represje wobec opozycji w latach 1981–1989 Gen. Czesław Kiszczak, jako szef MSW, odpowiadał za represje wobec opozycji w latach 1981–1989
fot. PAP/Tomasz Gzel

Decyzja Warszawskiego Sądu Okręgowego, która uwalnia b. ministra spraw wewnętrznych gen. Czesława Kiszczaka od odpowiedzialności za przyczynienie się do śmierci 9 górników w czasie pacyfikacji kopalni „Wujek” w Katowicach jest modelowym wręcz przykładem wszystkich problemów, jakie ma wymiar sprawiedliwości III RP z prawnym rozliczeniem zbrodni PRL.

17 lat mitręgi
Próby osądzenia gen. Kiszczaka podejmowane są od 17 lat. W tej sprawie zapadły już cztery wyroki. Generał Kiszczak początkowo był objęty aktem oskarżenia w procesie, który rozpoczął się w grudniu 1991 r. w Katowicach. Na ławie oskarżonych zasiedli wówczas funkcjonariusze ZOMO z plutonu specjalnego, który strzelał na kopalni „Wujek”. Proces karny gen. Kiszczaka w 1993 został z tej sprawy wyłączony do odrębnego rozpoznania, ze względu na problemy zdrowotne b. ministra. Odtąd toczył się w Warszawie. W 1996 r. gen. Kiszczak został uniewinniony, w 2004 r. skazany na dwa lata więzienia w zawieszeniu, a w 2008 r. sąd umorzył proces. W końcu wszystkie te orzeczenia uchylił Sąd Apelacyjny.
Czwarty proces gen. Kiszczaka zaczął się w lutym 2010 r. i zakończył przed tygodniem uniewinnieniem generała.

Akt oskarżenia zarzucał Kiszczakowi umyślne sprowadzenie „powszechnego niebezpieczeństwa dla życia i zdrowia ludzi”, kiedy 13 grudnia 1981 r. jako szef MSW wysłał szyfrogram do jednostek milicji, mających m.in. pacyfikować zakłady strajkujące po wprowadzeniu stanu wojennego. Kwestia, jaki wpływ miał szyfrogram na przebieg dalszych wydarzeń w Polsce, była kluczowa w procesie gen. Kiszczaka. On sam twierdził, że w szyfrogramie powtórzył jedynie normy zawarte w dekrecie o stanie wojennym. Oskarżyciel natomiast podkreślał, że w istocie szyfrogram przekazał dowódcom oddziałów MO i ZOMO uprawnienia do wydania rozkazu użycia broni. Na tej podstawie pluton specjalny ZOMO otworzył ogień z broni maszynowej 15 i 16 grudnia 1981 r. do górników z kopalń „Manifest Lipcowy” w Jastrzębiu-Zdroju i „Wujek” w Katowicach. Zginęło 9 górników, a 25 odniosło poważne rany. Ważną okolicznością tej sprawy jest fakt, że pluton specjalny, który strzelał do górników na kop. „Manifest Lipcowy”, następnego dnia, za wiedzą Kiszczaka, został wysłany do kop. „Wujek”. Generał wiedział więc, jakie są praktyczne skutki jego szyfrogramu.

Absurdalny mechanizm
Sąd jednak skupił się nad wyjaśnieniem związku skutkowo-przyczynowego między szyfrogramem a decyzją o otwarciu ognia. Ponieważ zomowcy, którzy strzelali, zgodnym chórem oświadczyli, że o szyfrogramie nie mieli pojęcia, sąd uznał, że takiego związku nie było. W uzasadnieniu wyroku sąd podkreślił, że nigdy nie wykazano, aby szyfrogram pozostawał w jakimkolwiek związku z decyzją o użyciu broni palnej w kopalni. To absurdalna konstatacja, będąca konsekwencją zawężenia obszaru podlegającego sądowej ocenie do pola tak wąskiego, że wręcz będącego karykaturą tamtej rzeczywistości. Szyfrogram Kiszczaka nie miał podstawy prawnej, był natomiast wyrazem woli politycznej człowieka nr 2 w państwie oraz praktyczną dyrektywą, jak należy realizować dekret o stanie wojennym. Dla każdego dowódcy działającego w realiach stanu wojennego, który go przeczytał, było jasne, że państwo daje mu wolną rękę w strzelaniu do ludzi i od niego będzie tylko zależeć, kiedy naciśnie cyngiel. Gdyby było inaczej, należałoby założyć, że w stanie wojennym poszczególni dowódcy podejmowali decyzje samodzielnie, a zomowcy weszli na teren kop. „Wujek” tylko dlatego, że w danej chwili nie mieli nic innego do roboty. Jestem przekonany, że gdyby według logiki zaprezentowanej w ustnym uzasadnieniu wyroku przez sędziego Marka Walczaka postępował Trybunał w Norymberdze, miałby on kłopoty z osądzeniem nazistowskiej elity III Rzeszy. Tak byłoby z pewnością, gdyby próbował na przykład badać, czy sprawcy Holocaustu znali ustalenia konferencji w Wannsee z grudnia 1942 r., która zdecydowała o „ostatecznej likwidacji” problemu żydowskiego w Europie. W trakcie sądzenia Himmlera bądź Eichmanna nikomu jednak do głowy nie przyszło pytać funkcjonariuszy z oddziałów SS, czy znali dyrektywy swych przełożonych, gdy ustawiali kolejną partię Żydów do egzekucji. Było bowiem oczywiste, że istnieje związek między polityczną decyzją o likwidacji Żydów w Europie, która zapadła w Wannsee, a tym, co się później działo na terenach okupowanych przez III Rzeszę.

Listek figowy
Gen. Kiszczak został oskarżony, gdy jeszcze nie było IPN i nadal Instytut w tym procesie nie jest stroną. Jednak to pion śledczy IPN jest w skali całego kraju odpowiedzialny za ściganie zbrodni komunistycznych. Gdy powstawał, był solą w oku wszystkich przeciwników rozliczeń. Po blisko dekadzie jego działalności można powiedzieć, że niepotrzebnie się irytowali. Jak ocenił jeden z bardziej doświadczonych prokuratorów IPN, „jesteśmy jedynie listkiem figowym, zasłaniającym wstydliwą prawdę, że większość zbrodni PRL pozostanie bezkarna”. Na ten stan rzeczy złożyło się szereg przyczyn. Przez kilka lat, gdy Instytut organizował się, tworzył struktury, gromadził archiwalia, które były podstawą działalności prokuratorów, pion śledczy praktycznie nie działał. W tym czasie umierali kolejni ważni świadkowie, a innych coraz bardziej zawodziła pamięć, część archiwaliów w czasach PRL była systematycznie niszczona. Później przyszła plaga chorób, na które nagminnie zapadali wszyscy oskarżeni, gdy tylko postawione zostały im przez IPN zarzuty. Przypadek gen. Kiszczaka jest wręcz klinicznym przykładem choroby selektywnej. Z całą ostrością atakowała organizm generała, gdy trzeba było zeznawać, dolegliwości zaś ustępowały, gdy kalendarz zapowiadał czas wolny od rozpraw. Oskarżeni oraz ich obrońcy wykorzystywali zresztą każdą proceduralną sztuczkę, aby w nieskończoność przedłużyć proces, rozmywając w świadomości społecznej zarówno problem ich winy, jak i oczywistość kary, którą powinni ponieść.

Innym ważnym czynnikiem utrudniającym prawne rozliczenie przeszłości był opór wielu środowisk prawniczych. Miał on zapewne różne uwarunkowania. Część korporacji prawniczej była głęboko uwikłana w poprzedni system, różnymi zależnościami wobec bezpieki, a przede wszystkim nomenklaturowej lojalności środowiskowej. Młodszych nigdy nie uczono, że ta kwestia jest ważnym elementem budowy demokratycznego państwa. Pion śledczy z pewnością nie jest najsilniejszą strukturą Instytutu, choć w oddziałowych komisjach ścigania zbrodni przeciwko narodowi polskiemu – pomijając działających w sekcjach lustracyjnych – zatrudnionych jest ok. 90 prokuratorów w całej Polsce. To tyle, co w trzech prokuratorach rejonowych w większym wojewódzkim mieście. Praktycznie każdy z prokuratorów IPN musi w swej pracy wykonać sam wszystkie czynności śledcze, nie mając żadnej pomocy ze strony aparatu policyjnego, wydziałów dochodzeniowo-śledczych, a w szczególnych wypadkach także służb specjalnych. Jeśli do tego dodamy, że dalece nie wszyscy z nich są gotowi zaryzykować prestiż środowiskowy oraz stawiania czoła atakom różnych środowisk medialnych, a przede wszystkim „Gazety Wyborczej” w przypadku podejmowania tzw. kontrowersyjnych decyzji, otrzymamy obraz trudności, na jakie natrafić musi każda próba rozliczenia PRL.

Obserwując od lat działalność Instytutu, a w pewnym okresie także nadzorując jego prace, zauważyłem, że stopień kontrowersyjności wzrastał, im bardziej sprawa chronologicznie bliższa była okresowi przełomu 1989 r. Stalinowskich bandytów nikt nie bronił, ich problem rozwiązał czas. Większość zdążyła umrzeć. Ponieważ po 1956 r. przypadki mordów politycznych nie były częste, młodsi funkcjonariusze systemu mogli spokojnie konsumować specjalne emerytury, które zabrano im dopiero całkiem niedawno. Znacznie łatwiej także było skazać prostego ubeka aniżeli oprawców zza biurka, prokuratora czy sędziego, który wysyłał ludzi na śmierć. Jeśli przejrzeć inwentarz śledztw, w których prokuratorom IPN udało się skierować do sądu akt oskarżenia, widać, że zdecydowana większość spośród około 40 spraw dotyczy zarzutów stawianych podrzędnym funkcjonariuszom reżimu.

Tam naprawdę żaden z politycznych decydentów z czasów PRL nigdy nie poniósł jakichkolwiek konsekwencji. Mam nadzieję, że wyrok uniewinniający gen. Czesława Kiszczaka od odpowiedzialności za przyczynienie się do śmierci górników z kop. „Wujek” nie ostanie się w drugiej instancji. Gdyby było inaczej, stanowiłby precedens uniemożliwiający skazanie kogokolwiek z elity politycznej PRL za zbrodnie wówczas popełnione. Na razie pozostaje mi tylko ze smutkiem skonstatować, że na kilka miesięcy przed 30. rocznicą wprowadzenia stanu wojennego jego twórcy nadal nie są osądzeni i mogą z podniesionym czołem dowodzić, że są niewinni i działali dla dobra narodu.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.