„Znachor” Netflixa – współczesne spojrzenie na klasykę. Ale czy nie zbyt współczesne?

Szymon Babuchowski

|

GN 42/2023

publikacja 19.10.2023 00:00

Obraz Hoffmana był bardziej kameralny, by nie rzec – teatralny. U Gazdy mamy całą sieć relacji, powiązań między bohaterami, a niemal każdy z nich jest postacią nieoczywistą.

Leszek Lichota jako Antoni Kosiba. Leszek Lichota jako Antoni Kosiba.
Bartosz Mrozowski

Ze sporymi obawami podchodziłem do netflixowej wersji „Znachora”, już na wstępie skazanej na porównania. Jak większość widzów miałem w głowie obrazy z dzieła Jerzego Hoffmana z 1982 r. Znamy je prawie na pamięć – pojawia się ono przecież w polskiej telewizji równie często jak „Kevin sam w domu”. Polska publiczność pokochała obraz Hoffmana, choć warto przypomnieć, że tuż po premierze spotkał się on z chłodnymi reakcjami krytyków, którzy widzieli w nim „melodramat dla kucharek”. Czas pokazał jednak, że to zwykli widzowie mieli rację i tamten „Znachor” sprzed ponad czterech dekad należy dziś do klasyki polskiego kina. Nic w tym zresztą dziwnego. To był film ze znakomitą obsadą (Jerzy Bińczycki, Anna Dymna, Tomasz Stockinger, Bożena Dykiel, Andrzej Kopiczyński, Piotr Fronczewski czy debiutujący na dużym ekranie Artur Barciś), która stworzyła świetne kreacje aktorskie. To dzięki niej sceny takie jak „kuszenie” Antoniego Kosiby (Jerzy Bińczycki) przez Sonię (Bożena Dykiel), taniec wyleczonego Wasylki (Artur Barciś) czy scena sądowa z udziałem Piotra Fronczewskiego (eksploatowana przez internautów w memach, gdy tylko pojawiła się zapowiedź nowej wersji) zapadają w pamięć. Zasadne wydawało się więc pytanie: po co „poprawiać” coś, co jest znakomite? Po co naruszać utrwalony w głowie obraz postaci, wydarzeń, scenerii?

Operacja na lalce

Okazało się jednak, że Michałowi Gaździe, debiutującemu w roli samodzielnego reżysera fabularnego filmu pełnometrażowego (dotąd udzielał się głównie przy produkcji seriali), udało się dokonać niemożliwego. Stworzył obraz naprawdę wciągający, a jednocześnie zupełnie inny od tego, który pokazał nam na ekranie Hoffman. Zresztą w tym może właśnie tkwi tajemnica sukcesu Gazdy – że nie próbował ścigać się z klasyką, ale zaproponował własną wizję „Znachora”, wykorzystując możliwości współczesnego kina.

Pomysłowość reżysera dostrzegamy już od pierwszej sceny, w której reżyser bliskimi ujęciami prowadzi z widzem ciekawą grę – mamy wrażenie, że uczestniczymy w prawdziwej operacji, tymczasem po chwili okazuje się, że główny bohater jedynie bawi się z dzieckiem, a operowaną pacjentką jest lalka. Ta scena w symbolicznym skrócie ukazuje relację łączącą profesora Rafała Wilczura z Marysią. Tłumaczy też późniejsze zainteresowanie córki profesora medycyną, którego źródła dziewczyna przez długi czas nie będzie świadoma. Takich drobnych elementów, naświetlających motywacje bohaterów, jest w filmie Gazdy więcej. Wydaje się bowiem, że właśnie to interesuje reżysera najbardziej – dlaczego ludzie w konkretnych sytuacjach zachowują się tak, a nie inaczej, i jak ich historia wpływa na życiowe wybory.

Konsekwencją takiego ujęcia jest zupełnie inny niż u Hoffmana sposób budowania napięcia w filmie. „Znachor” z lat osiemdziesiątych był znacznie bardziej kameralny, by nie rzec – teatralny, z przejrzystą fabułą, zredukowaną do kilku głównych wątków, które zostały znakomicie wydobyte. U Gazdy mamy całą sieć relacji, powiązań między bohaterami, a niemal każdy z nich jest postacią bardziej złożoną, nieoczywistą.

Akcenty gdzie indziej

Najlepiej widać to na przykładzie doktora Dobranieckiego, którego z filmu Hoffmana zapamiętujemy głównie jako osobę odkrywającą w sądzie prawdę o profesorze Wilczurze. Tymczasem w obrazie Gazdy – i w tym akurat reżyser nowej wersji bliższy jest literackiemu pierwowzorowi Tadeusza Dołęgi-Mostowicza – doktor Dobraniecki okazuje się postacią małą, zawistną, tchórzliwą, dbającą głównie o własną karierę. Ale nie jest też całkowicie pozbawiony sumienia, o czym świadczą jego późniejsze wizyty u wiejskich pacjentów i fakt, że ostatecznie zdecydował się zeznawać w sądzie.

Tym, co łączy „Znachora” Gazdy z dziełem Hoffmana jest kilka naprawdę świetnych kreacji aktorskich. Wydawało się, że Jerzy Bińczycki w roli głównego bohatera jest absolutnie niezastąpiony. Tymczasem Leszek Lichota jako profesor Wilczur wypada również bardzo przekonująco, choć w ukazywaniu tej postaci zupełnie inaczej rozłożono akcenty. Ważna okazuje się tu nie tyle życiowa mądrość bohatera i bezinteresowna pomoc świadczona mieszkańcom wsi, ile dramat utraconej przez niego tożsamości i jej usilne poszukiwanie. W tym celu wprowadzona zostaje zapewne postać Zośki, która ma sporo cech Soni, granej u Hoffmana przez Bożenę Dykiel. Jednak jej wątek został znacznie poszerzony, bo między znachorem a Zośką wywiązuje się miłosna relacja. W rolę tej impulsywnej, nieco zaborczej, ale bardzo oddanej właścicielki młyna świetnie wciela się Anna Szymańczyk. Z ról drugoplanowych zauważyć trzeba bardzo dobrą kreację Izabeli Kuny jako hrabiny Czyńskiej oraz epizod Artura Barcisia – jedynego aktora, który zagrał w obu wersjach – tym razem w roli kamerdynera Czyńskich. Nieźle wypada Maria Kowalska – jej Marysia wydaje się odważniejsza niż postać grana przez Annę Dymną, ale nie we wszystkich scenach aktorka jest równie przekonująca. Również Ignacy Liss chwilami zdaje się bardziej recytować swoje kwestie niż budować postać Leszka Czyńskiego. Najmocniej słychać to w scenie, w której bohaterowie pędzą samochodem na trwający już proces, a do Marysi dociera ni stąd, ni zowąd, kto jest jej biologicznym ojcem.

Feministka Marysia

Zakończenie okazuje się najsłabszym ogniwem całego filmu Gazdy. O ile wcześniej akcja prowadzona jest niespiesznie, to pod koniec wszystko zmienia się w rozpędzony „teledysk”. Mamy wrażenie, jakby reżyser chciał w pośpiechu posplatać wszystkie wątki. Z tego powodu zarówno wspomniana scena jazdy samochodem, jak i sam proces, wypadają na ekranie groteskowo. Mało wiarygodnie brzmią sądowe wywody Dobranieckiego o nowoczesnych metodach leczenia, które mogłyby rzekomo pomóc oskarżonemu w odzyskaniu pamięci, a Marysia wpadająca w ostatniej chwili i ujawniająca przed sądem prawdziwą tożsamość Kosiby też nie wypada przekonująco.

Oczywiście te zmiany ról w procesie sprawiają też, że nie padają w filmie słynne słowa: „Proszę państwa, Wysoki Sądzie, to jest profesor Rafał Wilczur”, ale to akurat można reżyserowi darować, bo nie ma ich też w literackim pierwowzorze (wymyślił je Hoffman). Trudniej natomiast przejść do porządku dziennego nad nazbyt współczesną obyczajowością bohaterów i próbami doklejenia feministycznych wątków do postaci Marysi. Ryzykowne jest też budowanie – choćby tylko w dialogach – paraleli pomiędzy życiowymi wyborami hrabiego Leszka Czyńskiego a Beaty Wilczurowej. Sugeruje się bowiem widzowi, że oboje poszli za głosem serca. Różnica jest jednak zasadnicza: Leszek porzucił korzyści wynikające ze społecznego pochodzenia, Beata zaś porzuciła męża, przyczyniając się do dramatycznego splotu wydarzeń.

Wkładanie w usta bohaterów „mądrości” o tym, że „w życiu chodzi o to, żeby być szczęśliwym”, sprawia, że obraz Gazdy chwilami trąci banałem. A szkoda, bo próba psychologicznego pogłębienia niektórych postaci, z głównym bohaterem na czele, okazała się miejscami udana. Film urzeka też muzyką i ładnymi zdjęciami, zwłaszcza plenerowymi. Jest to jednak dzieło zbyt nierówne, by uznać je za wybitne.

Znachor, reż. Michał Gazda, występują: Leszek Lichota, Maria Kowalska, Ignacy Liss, Anna Szymańczyk, Mirosław Haniszewski, Izabela Kuna, dystr. Netflix, Polska 2023

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.

TAGI: