Kobieta szefem instytutu dla kleryków

GN 42/2023

publikacja 19.10.2023 00:00

Dr Maria Miduch została dyrektorem Salezjańskiego Instytutu Teologicznego w Krakowie. Kształci on kleryków tego zakonu. Opowiada, jak to się stało i jak została przyjęta w nowej pracy.

Maria Miduchdoktor teologii biblijnej (UPJPII), magister studiów bliskowschodnich (UJ), wykłada przedmioty biblijne w paru seminariach duchownych. Prowadzi również rekolekcje. Zakochana w Ziemi Świętej – jej kulturze, ludziach, historii. Maria Miduchdoktor teologii biblijnej (UPJPII), magister studiów bliskowschodnich (UJ), wykłada przedmioty biblijne w paru seminariach duchownych. Prowadzi również rekolekcje. Zakochana w Ziemi Świętej – jej kulturze, ludziach, historii.
s. joanna nowińska

Jarosław Dudała: Proszę mnie uszczypnąć, bo chyba śnię! Naprawdę została Pani dyrektorem Salezjańskiego Instytutu Teologicznego?

Maria Miduch:
Tak. Instytut to jednostka powołana do kształcenia kleryków seminarium salezjańskiego, afiliowana do Uniwersytetu Papieskiego Jana Pawła II w Krakowie. Instytut formalnie istnieje od wiosny bieżącego roku. Oczywiście seminarium jako takie istniało dużo wcześniej. Jako dyrektor organizuję studia: przygotowuję plan zajęć, czuwam nad kontaktem kleryków z uniwersytetem, mam kontakt z wykładowcami i ustalam z nimi kwestie zajęć dla seminarzystów. Robię w dużej mierze to, czym do niedawna zajmował się wicerektor seminarium, ale nim nie jestem. [Regulujący kwestie seminariów duchownych dokument pt. „Dar powołania do kapłaństwa. Ratio fundamentalis institutionis sacerdotalis” z 2016 r. przewiduje, że wicerektor jest członkiem wspólnoty formatorów. Ta zaś składa się z kapłanów – przyp. J.D.]

Czyli nie będzie Pani wychowywać kleryków?

Myślę, że będąc w seminarium, robi się to może nie automatycznie, ale naturalnie. Nie jestem odpowiedzialna za formację kleryków, aczkolwiek gdy spotykam się z nimi na zajęciach czy kontaktuję się w sprawach organizacyjnych instytutu, to jakiś element wychowawczy w tym jest.

Na czym to polega?

Salezjanie oswajają się ze mną od czternastu lat, bo tyle czasu pracuję w ich krakowskim seminarium. Zaczęłam jeszcze przed obroną doktoratu. Byłam wtedy jedyną kobietą wykładającą tam przedmioty teologiczne. Później do grona wykładowców dołączyły inne, z czego się bardzo cieszę. Myślę, że obecność kobiety w seminarium, wśród kleryków, z których większość przyjmie pewnie święcenia kapłańskie i pójdzie do parafii czy na inne placówki, pozwala im zrozumieć, że Kościół nie jest męskokatolicki. Proszę spojrzeć na jakąkolwiek Mszę czy nabożeństwo – zobaczy pan, że wśród uczestników przeważają panie. Spotkanie z kobietą kształtuje człowieczeństwo mężczyzn. Kobieta, żeby rozwijać swoje człowieczeństwo, potrzebuje obecności mężczyzn, uczenia się od nich patrzenia na świat. Ale tak samo mężczyźni potrzebują kobiet, by rozwijać swoje człowieczeństwo, żeby uczyć się dojrzałego, dorosłego spojrzenia. Jesteśmy sobie nawzajem po prostu potrzebni. Dlatego obecność kobiety w seminarium jako wykładowcy powinna być – choć często nie jest – czymś jak najbardziej naturalnym i oczywistym.

Jest Pani chyba pierwszą i jedyną w Polsce kobietą na takim stanowisku?

Tak mi się wydaje.

Jak została Pani przyjęta w nowej roli?

Salezjanie od samego początku, odkąd zaczęłam u nich uczyć, byli bardzo otwarci. Czułam, że zarówno przełożeni, jak i klerycy cieszą się, że jestem wśród nich. Nie widzę tu żadnej zmiany. Natomiast kiedy w innych środowiskach przedstawiam się, mówiąc, jaką funkcję obecnie pełnię, spotykam się z konsternacją: „Ale… jak to? To chyba jakaś pomyłka”. Kiedy na przykład wysłałam zaproszenia na inaugurację roku akademickiego, niektórzy zaproszeni odpowiedzieli, tytułując mnie „Przewielebnym Księdzem Rektorem” lub „Księdzem Dyrektorem”. Byli też tacy, którzy wyrazili swoje zdziwienie czy nawet konsternację. Ale było też dużo pozytywnych reakcji: „gratuluję, cieszę się, właściwa osoba na właściwym miejscu” – i to nie tylko ze świata salezjańskiego, ale również z innych zakonów i od księży diecezjalnych.

Jaką motywację przedstawili przełożeni salezjańscy, kiedy proponowali Pani kierowanie instytutem?

Myślę, że motywy były różne. Inspektor, czyli zwierzchnik prowincji salezjańskiej, do którego należy mianowanie dyrektora instytutu, mówił mi, że jestem osobą, która zna środowisko seminarium salezjańskiego. Poza tym do pełnienia tej funkcji nie jest absolutnie potrzebna władza święceń, czyli dyrektorem nie musi być osoba duchowna. Równie dobrze może to być osoba świecka. Tymczasem wykładowcy – salezjanie są zaangażowani w różne przedsięwzięcia. Stawianie ich w tym miejscu oznaczałoby konieczność pozbawienia ich np. części obowiązków duszpasterskich. A myślę, że dla księdza jest bardzo ważne, by mieć kontakt z żywym, systematycznym duszpasterstwem.

Jako dziennikarz zauważyłem, że jest Pani osobą niezwykle komunikatywną.

Myślę, że to coś, czego ciągle się uczę. Nie boję się rozmawiać z ludźmi. To mi pomaga w służbie w seminarium. Podczas czternastu lat pracy tutaj niejednokrotnie doświadczyłam sytuacji, w której któryś z kleryków przychodził do mnie z jakimś problemem. Miał potrzebę, żeby zawierzyć coś osobie, która nie jest jego przełożonym, nie jest osobą mieszkającą z seminarzystami pod jednym dachem, ale też po to, żeby usłyszeć opinię kobiety, kogoś świeckiego zaangażowanego w życie Kościoła. Myślę, że to były świetne rozmowy formacyjne dla obu stron – ja również przez to się formuję. Oni mieli możliwość poznać, jak na pewne sprawy patrzy kobieta, świecka, a ja miałam okazję poznać od wewnątrz mechanizm kształtowania powołania. Miałam okazję poznać problemy, z jakimi się mierzą przyszli kapłani i zakonnicy w okresie formacji.

Dość powszechnie uważa się, że obecny model formacji seminaryjnej nie przystaje do rzeczywistości.

Świat zmienia się bardzo szybko. Myślę, że pewne struktury rzeczywiście mogą mieć problem z nadążaniem za tymi zmianami. Dlatego bardzo się cieszę, że coraz więcej wykładów w seminariach prowadzą osoby świeckie – zarówno mężczyźni, jak i kobiety. Bo to są ludzie zanurzeni w świecie, którzy mogą pokazać tę rzeczywistość seminarzystom – oczywiście, używając języka nauki, teologii, ale dając też osobiste świadectwo, niejednokrotnie świadectwo zmagań z wyzwaniami. Dzięki temu, mam nadzieję, seminaria będą miejscami takimi, które wypuszczą księży, którzy będą dobrze służyć temu światu.

A może obecność kobiety w seminarium to zagrożenie?

I takie głosy słyszałam. Staram się nimi nie przejmować. Wiem, na czym polega moja funkcja, i staram się ją dobrze wypełniać.

A jak to nowe zaangażowanie przyjęli Pani bliscy?

Trochę ze zdziwieniem, trochę z niedowierzaniem. I z pytaniem, czy na pewno wiem, w co się pakuję…

A Pani sama już wie, w co się wpakowała?

Oj, nie! Myślę, że nie do końca wiem, w co się pakuję. Myślę, że ciągle będą pojawiać się niespodzianki, z którymi będę musiała się zmierzyć. Ale to mnie cieszy, bo mierzenie się z problemami jest bardzo rozwijające.

Czym dokładnie się Pani zajmuje?

Na samym początku zajęłam się uzgadnianiem planów zajęć. Ten rok jest bardzo szczególny, bo w Salezjańskim Instytucie Teologicznym w Krakowie pojawili się studenci z seminarium salezjańskiego w Lądzie, gdzie do tej pory prowadzone były pierwsze lata formacji, studia filozoficzne. Od tego roku cała formacja intelektualna odbywa się już w Krakowie. Jest więc trochę więcej zamieszania.

A czym zajmuje się Pani naukowo?

Biblią. Ale też starożytną pozabiblijną literaturą żydowską. Ona daje nam obraz środowiska, w którym powstawało Pismo Święte. Prowadzę zajęcia z ksiąg mądrościowych Starego Testamentu i Psalmów oraz języka hebrajskiego. Wykładam też w seminarium franciszkanów w Krakowie (Pięcioksiąg i księgi historyczne Starego Testamentu oraz język hebrajski) i u bernardynów w Kalwarii Zebrzydowskiej (także przedmioty biblijne).

jaroslaw.dudala@gosc.pl

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.