Pomysł Pana Boga na nowe życie dominikanki. Siostra Benedykta Bauman i jej ukraińska misja

Agata Puścikowska

|

GN 40/2023

publikacja 05.10.2023 00:00

Co popularna zakonnica robi w ukraińskiej Żółkwi?

Jestem tego pewna, że to miejsce potrzebuje mnie, a ja potrzebuję jego – mówi siostra Benedykta, która z Kłodzka trafiła do Żółkwi na Ukrainie. Jestem tego pewna, że to miejsce potrzebuje mnie, a ja potrzebuję jego – mówi siostra Benedykta, która z Kłodzka trafiła do Żółkwi na Ukrainie.
archiwum siostry benedykty baumann

Dominikanka, nauczycielka, pisarka. Kobieta wielu pasji i talentów. A do tego pewna siebie, otwarta, życzliwa i ciekawa świata. Chyba żadnej pracy, żadnego zadania się nie boi, bo na każde wyzwanie patrzy konkretnie: to nowa droga dana przez Pana Boga. Od niedawna mieszka na Ukrainie, tuż za polską granicą, w Żółkwi.

„Dzień dobry, Żółkwio” – napisała siostra Benedykta Baumann, gdy tylko dojechała do Żółkwi. To kilkanaście kilometrów od polskiej granicy, a inny świat. „Urokliwe miasteczko. Trochę mi przypomina Kłodzko: piękne, naznaczone bogatą historią, zaniedbane, po 17.00 zamiera tu życie... A jednak na każdym kroku widać ślady przeszłości: klasztor podominikański, w którym jest cerkiew, ruiny żydowskich kamienic, zburzonych przez Niemców w czasie II wojny światowej, opuszczoną synagogę, którą zbudował Jan III Sobieski, kompleks pożydowskich kamienic na rynku, ocalałych podczas wojny, ze śladami po mezuzach przy wejściach, figurę Matki Bożej. Życie tu się toczy nieśpiesznie, jakby mniej nerwowo niż w Polsce, pomimo trwającej wojny. A może to takie moje pierwsze wrażenie?” – napisała tuż po przyjeździe na swoim profilu na portalu społecznościowym.

Dlaczego w ogóle zdecydowała się do Żółkwi przyjechać? Od lat pracowała w Kłodzku, z młodzieżą. Młodzi lubili dominikankę, a dominikanka młodych. – Przez kilka ostatnich lat pracowałam bardzo dużo, przeżywałam intensywny i dość trudny czas. Dlatego – po namyśle – poprosiłam matkę generalną o rok odpoczynku od dotychczasowych obowiązków, o chwilową zmianę. Chciałam nadal pracować z młodzieżą, ale może przez jakiś czas nie w liceum, gdzie uczyłam polskiego i katechezy, ale też prowadziłam teatr Dzikie Koty. Poprosiłam o zmianę, a na decyzję przełożonych czekałam jakiś czas. I nagle przyszła – jadę do Żółkwi – uśmiecha się dominikanka. – Tak, trochę byłam zdziwiona, trochę zaskoczona. Ale doszłam do wniosku, że pojadę, bo to kolejna życiowa przygoda, do której wzywa mnie Pan Jezus.

Miejsce szczególne

Żółkiew – przed wojną polskie miasteczko z piękną tradycją, historią, zabytkami. Do dziś mieszka w nim wiele osób polskiego pochodzenia. A od wybuchu wojny w mieście przebywa bardzo wielu uchodźców wewnętrznych, którymi opiekują się polskie dominikanki. – Doszłam do wniosku, jestem tego pewna, że to miejsce potrzebuje mnie, a ja potrzebuję jego. Mam tu być rok, na tyle zostałam wysłana. Ale jak będzie naprawdę… – zastanawia się dominikanka.

Gdy wyjeżdżała z Polski, towarzyszył jej żal młodzieży, którą się dotychczas opiekowała. Dzieciaki lubiły zajęcia teatralne, wspólne działania, wyjazdy, przedstawienia. Wiele z nich otworzyło się dzięki teatrowi, rozwinęło umiejętności nie tylko aktorskie, ale też wrażliwość, chęć działania, pasję. – To cieszy, że chociaż wyjechałam, młodzi nie zamierzają przestać grać i działać. Znaleźli nauczycielki, które będą im pomagać, i Dzikie Koty nadal będą grać na różnych scenach. Jestem z tego dumna, że udało się zaszczepić w nich pasję aktorską, a nie byłam dla nich guru w habicie, bez którego by sobie nie poradzili. Rozwijają pasje, a ja im z Żółkwi mocno kibicuję.

Siostra Benedykta jest w zgromadzeniu sióstr dominikanek od ponad dwudziestu lat. Pracowała w wielu miejscach: w dominikańskich ośrodkach dla osób z niepełnosprawnością, w szkołach, gdzie była katechetką, ale także – przez rok – właśnie w Kłodzku, gdzie uczyła języka polskiego. – Zawsze czułam się lepiej jako polonistka niż katechetka – mówi szczerze. – Poza tym uwielbiam pisać. Dlatego prowadzę m.in. bloga „Zakonnica bez przebrania”.

I jest autorką kilku książek. Zresztą właśnie pierwsza – powieść o założycielce sióstr dominikanek, matce Kolumbie Białeckiej – pierwszy raz przywiodła ją do Żółkwi. – To było 12 lat temu. Pojechałam do Żółkwi, ale też do Lwowa i w inne miejsca związane z matką Kolumbą. Wówczas zupełnie nie znałam tych terenów i w ogóle Kresów. Ale pamiętam, że wywarły na mnie duże wrażenie, a w miejscach związanych z matką Kolumbą poczułam się szczególnie swojsko. Ta podróż pozwoliła mi dotknąć tych miejsc, zrobić dobrą dokumentację, dzięki czemu udało się urealnić przekaz – opowiada dominikanka, która do swoich powieści podchodzi z pietyzmem, dba o każdy opis, każdy szczegół. – I Kresy, których wcześniej nie znałam, okazały się bardzo... moje. Mam tu na uwadze pewną wrażliwość, ludzi, ich piękno, nie tylko zewnętrzne.

Na początku września 2023 roku siostra Benedykta znów dotarła do Żółkwi. I włączyła się w życie dominikanek, mieszkańców, również tych najmłodszych. Na portalu społecznościowym (współczesnym pamiętniku) siostra zanotowała: „…dzisiaj pierwsze zajęcia w sobotniej szkole języka polskiego moich sióstr w Żółkwi.

Jak inaczej! Bez sterylnych sal, e-dziennika, projektora i laptopa (...), dyżurów na przerwach, rad pedagogicznych i papierologii... Grupa piętnasto – i szesnastolatków siedzi grzecznie w ławkach. Jedna ma nawet kokardę we włosach! KOKARDĘ! – jak w przedwojennej Polsce. Słuchają siostry Sary jak zaczarowane. Nikt nie grzebie w telefonie. Wszystko odbywa się na naszym podwórku przed klasztorem. Tak po prostu. Ustawione stół, baner, składane ławki. Tu jest naprawdę jak na misjach, a może jeszcze bardziej: jak w czasach założycielki naszego zgromadzenia, matki Kolumby Białeckiej. Pierwsze dominikanki zbierały dzieci na podwórkach albo właśnie przy klasztorach i opowiadały o Panu Bogu, polskiej historii i kulturze... A potem dzieciaki dostają plecaki, wyprawki, zeszyty, podręczniki do polskiego i religii, a pani Halinka (która u nas pracuje) częstuje ich na do widzenia obłędnie słodkimi owocami z sadu i daje im serki w pudełkach na drogę. Tymczasem do mnie podchodzi urocza dziewczyna, Olena, i wręcza mi czekoladę. Boże, gdzie ja jestem?! Myślałam, że mnie z kimś pomyliła, ale nie! Inny świat. Inni ludzie. Przyglądam się. Dziwię. Wszystko notuję w zeszycie i w pamięci. (...) Pierwszy raz w życiu czuję się bardziej widzem niż aktorem mojego małego theatrum mundi, do którego wrzucił mnie los czy raczej Pan Bóg”...

Siostra Benedykta mówi szczerze, że na razie w Żółkwi nie ma żadnych obowiązków. Nie musi też uczyć dzieci, nie musi pomagać innym siostrom. Ale chce. – Nasze siostry uczą dzieci trzy razy w tygodniu. Przychodzą dzieci kilkuletnie, ale też maturzyści. Młodzież mówi już dobrze po polsku. Być może za jakiś czas włączę się w pracę z tutejszymi dziećmi i młodzieżą, ale na razie obserwuję i to ja się uczę – mówi poważnie. – To jest jednak nieco inny świat, mentalność. Muszę to wszystko spokojnie poznać, zrozumieć, wyczuć.

Na razie siostra regularnie pomaga w rozładowywaniu darów z Polski, które są przywożone do Żółkwi przez Fundację Sióstr Dominikanek, Caritas Diecezji Sandomierskiej i Zamojsko-Lubaczowskiej oraz inne organizacje. – Wydajemy czasem cały dzień. To dużo pracy, dużo zamieszania. Potrzeba siły fizycznej, ale i chęci bycia z ludźmi, rozmów, uśmiechu. Przychodzą do nas po pomoc bardzo biedni ludzie, ofiary wojny, uciekinierzy z terenów objętych walkami. I przychodzą dzieci. To największe ofiary nienawiści dorosłych. Cokolwiek by się działo, jakakolwiek byłaby sytuacja polityczna, niesnaski polityków, my, jako chrześcijanie, mamy obowiązek wspierać najsłabszych. I to nie tylko materialnie, lecz też obecnością, uważnością, sercem.

W kaplicy sióstr dominikanek wisi niezwykła ikona Chrystusa Pantokratora. Pozostawił ją uchodźca, starszy człowiek, który pojechał dalej, na Zachód. Czuł, wiedział, że Jezus Władca jest w tym miejscu u siebie. Będzie wspierać i siostry, i przychodzących do nich ludzi.

W kaplicy sióstr dominikanek jest i niezwykła pamiątka, czy też zbiór pamiątek – symboli przypominających o ludzkim losie, który wszak zależy od Pantokratora. To szkło z Andrijiwki, odłamki z Berysławia, które leciały na ludzi i niosły śmierć, aniołki zrobione przez dzieci ze zniszczonego domu dziecka w Kreminnej, zasuszone kwiatki z pogrzebu znajomego sióstr. To okruchy wojny, nad którymi jednak władzę ma Dobro.

– Dziś patrzyłam na smutne twarze ludzi, którzy stracili wszystko. Co oni winni wielkiej polityce? Jesteśmy im potrzebne, by nieść nadzieję. Człowiek potrzebujący pomocy to żywa Ewangelia. W Żółkwi mocno tej prawdy doświadczam. Mamy w naszej zakonnej kaplicy co wieczór dodatkowy Różaniec za żołnierzy na froncie, ich rodziny, uchodźców i o pokój w Ukrainie. Dawno nie miałam tak mocnego przekonania, że od tego właśnie jesteśmy: żeby się modlić.

Zapiski z Żółkwi

Siostra Benedykta codziennie też pisze. Pisze książkę, którą zaczęła dwa lata temu, a której w warunkach polskiego zabiegania skończyć nie mogła. Notuje również – spontanicznie – szkice, historyjki, krótkie zapiski o miejscu i ludziach. By oddać to, co widzi i czuje. Już widać w każdej literce i w tym, co między wierszami, jak ważne jest to spojrzenie. I jak przybliża nam miejsce nie tak odległe, a jednak (zbyt) dalekie, przybliża ludzi, również rodaków, o których Polska nie bardzo pamięta. Dominikanka poznaje ich coraz lepiej. Jak panią Maryjkę. 17 września notuje: „Dzisiaj rocznica sowieckiej agresji na Polskę w 1939. Pani Maryjka prawie całe życie mieszka w Zółkwi. Jest Polką. Pochodzi z Majdanu, małej wioski koło Żółkwi. Nie pamięta początku wojny, bo urodziła się w 1938. Ale wie, że Polacy musieli z dnia na dzień wynosić się z okolic Żółkwi. Opowiadała, że mieli 24 godziny na wybór – chcą jechać do Polski czy zostać: »Ale tutaj już nie było Polski, tutaj przyszli Moskale. Pojechaliśmy do Rzeszowa, ale tato chciał wrócić po swoją mamę. Kiedy wróciliśmy po babcię, to powiedziała, że nigdzie się nie ruszy. Nie można już było wracać. Czas na decyzję minął. I tak zostaliśmy. Mieszkaliśmy jakiś czas na dworcu w Żółkwi, bo nie było dla nas domu, a nasz dom w Majdanie już ktoś zajął. Potem zlitował się nad nami jeden wojskowy i oddał nam mieszkanie z jednym pokojem i małą kuchnią. To, w którym rozmawiamy«. Pani Maryjka całe życie przeżyła w tym samym malutkim mieszkaniu w Żółkwi. Najpierw z rodzicami, potem z rodzicami i mężem, potem tylko z mężem, a teraz sama. Miała Kartę Polaka, ale nie wie, gdzie się ta karta podziała. Bardzo chce wyrobić sobie nową. Dlaczego? To jest dla niej ważne: czuje się Polką”...

Pani Maryjka prawie 90 lat przeżyła w Żołkwi, więc pamięta dobrze moment, gdy po raz pierwszy, po wielu latach komuny, otwarty został katolicki kościół. Wcześniej ludzie modlili się ukradkiem, po domach, bo za publiczne wyznawanie wiary groziły represje. Inna mieszkanka Żółkwi, gdy jechała na Mszę św. do Lwowa, została napadnięta przez kierownika kołchozu, w którym pracowała. Została tak dotkliwie pobita, że straciła wzrok. Dopiero po wielu latach, tuż przed swoją śmiercią, oprawca przyszedł do niej i przeprosił...

– To są historie, które zapadają w pamięć, i nie można przejść wobec nich obojętnie. Ludzie tutaj walczyli o wolność religijną, ale bardziej o swoją wiarę, o nadzieję. Oni są świadkami Ewangelii! Pomyślałam, by te relacje zbierać, spisywać, by nie zaginęły za lat pięć czy dziesięć – mówi siostra Benedykta. – Dodatkowo chętnie słucham naszych sióstr, które pracują w Żółkwi od trzydziestu lat. Ich doświadczenie, postrzeganie ludzi i świata układają się w kolejne, piękne historie.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.