W historii „Gościa Niedzielnego” zapisało się co najmniej kilka barwnych postaci, które już za życia stały się legendami.
Renata Zwoźniakowa miała ogromną wiedzę i niezależny punkt widzenia.
Podczas 35 lat pracy w tygodniku odkryłam, że tu każdy, niezależnie od stanowiska, ma do spełnienia niepowtarzalną rolę. I, co ważne, opinia każdego z nas – począwszy od korektora, na szefie skończywszy – jest brana pod uwagę. Przede wszystkim docenia się osobowość i to, jaką mądrością życiową się dysponuje.
Pani Kazia i „Nata”
Kiedy w 1988 r. przyjęto mnie do zespołu redakcyjnego, od razu zorientowałam się, jakim autorytetem cieszy się maszynistka Kazimiera Oska, z której zdaniem liczył się nawet sam ówczesny szef, ks. Stanisław Tkocz. – Pffu – prychał pod nosem na jej merytoryczne i formalne uwagi, z którymi się przed nim nie kryła. Ale ostatecznie przyznawał jej rację. Zostałam dokwaterowana do jej „kanciapy”, a może lepiej – gabinetu, mieszczącego się w końcu korytarza ówczesnej redakcji, gdzie przychodzili trochę stremowani redaktorzy, prosząc o przepisanie tekstu. Stresowali się, będąc świadomi, że pani Kazia uważnie wszystko czyta i bez ogródek wyraża czasem druzgocącą opinię. Nieraz widziałam, jak po jej usłyszeniu poprawiają coś według jej rad. Drugą kobietą, która w zmaskulinizowanej wtedy redakcji wzmacniała naszą pięcioosobową kobiecą mniejszość (tworzyły ją jeszcze pracująca do dziś Dobromiła Salik i nieoceniona sekretarka Maria Kłusek), była Renata Prawdzic-Rudzka Zwoźniakowa. Podpisywała się Renata Zwoźniakowa, a nawet krócej, bo swoje felietony „Bez klucza” sygnowała skrótem imienia „Nata”. Urodziła się w 1930 r., więc kiedy się poznałyśmy, miała prawie sześćdziesiątkę, ale wydawało się, jakby była bez wieku. Wysoka, z krótko obciętymi, rudymi włosami, w dużych okularach z brązowymi oprawkami, harmonizującymi z ulubioną przez nią zielenią, w której starannie dobierała swetry i szerokie spodnie. Zawsze z papierosem w ręce, a czasem też ze smyczą. Bo przyprowadzała ze sobą do redakcji ogromnego owczarka, dziś myślę, że to mógłby być schapendoes – holenderski pies pasterski. Włochaty olbrzym, nieodłączny od swojej pani do tego stopnia, że kiedy już była starsza, potrafił porwać ją ze sobą do biegu z przeszkodami. Skutkowało to tym, że czasem pojawiała się w redakcji z zabandażowaną ręką.
Trafiła do „Gościa” najpierw na krótko w latach 50. ubiegłego wieku. Wróciła w latach 80. i pracowała aż do śmierci w 1997 r., którą poprzedziły jej dziewięciomiesięczne zmagania z rakiem gardła. Nigdy nie zaznaczała swojego zdania podniesionym tonem, ale swoje sądy wypowiadała prawie szeptem. I tak wszyscy brali je pod uwagę, nie tylko dlatego, że miała ogromną wiedzę, ale i niezależny punkt widzenia. W latach 80. była kimś rozpoznawalnym w środowisku – znaną pisarką i poetką. Wielu uważało ją za wzór postawy moralnej, którą winni zachowywać intelektualiści w czasach PRL. Jej dom w czasie stanu wojennego stał się miejscem spotkań niezależnych środowisk twórczych, a ona sama w publicystyce i pisarstwie nie obawiała się głosić zakazanych wówczas prawd, nawet kiedy jej mąż – Zdzisław Zwoźniak, również pisarz, został internowany. W 1996 r. otrzymała nagrodę Zarządu Regionu „Solidarności”. Za książkę roku uznano wtedy „Liście laurowe i bobkowe”, złożone z felietonów drukowanych w „Gościu” i innych pismach. Katowicki Oddział SDP, w którym działała, przyznał jej nagrodę specjalną za wybitne humanistyczne walory jej publikacji i ideowo-moralną postawę. „Nata” zarządzała w naszym tygodniku działem kultury i dzięki niej współczesna poezja znajdowała się w nim na poczesnym miejscu. Zasiadała w jury konkursów poetyckich, była redaktorką serii poetyckiej w wyd. Księgarnia św. Jacka i wszyscy wiedzieli, że zna się na wierszach. Wielu uznanych twórców w swoich biografiach zamieszczało informację, że swój debiut mieli właśnie w „Gościu”.
„Stach Kropiciel”
Księdza Klemensa Norberta Kosyrczyka, który przeszedł do historii bardziej jako autor gościowych felietonów pisanych pod pseudonimem Stach Kropiciel, znam tylko ze zdjęcia w naszej galerii redaktorów naczelnych. Urodził się w 1912 r. w Mysłowicach, święcenia kapłańskie przyjął z rąk bp. Stanisława Adamskiego w 1936 r., a w 1943 r. trafił do obozów w Dachau i Mauthausen-Gusen. Trudno sobie wyobrazić, że w latach 1945–1950 naszym pismem kierował redaktor z numerem obozowym 3658 wytatuowanym w Dachau. Nie pożegnał się z tygodnikiem, ale i później od października 1950 r. do grudnia 1952 r. i od listopada 1956 r. do grudnia 1957 r. wchodził w skład jego zespołu. Prawdziwym hitem czytelniczym stały się „Gawędy Stacha Kropiciela”, ukazujące się na łamach „Gościa” od 1924 aż do 1973 r. Skończył je pisać zaledwie dwa lata przed śmiercią. Bohaterem tych felietonów, pisanych w gwarze śląskiej, jest 70-letni górnik na emeryturze, który jeździ po Górnym Śląsku. Wnikliwie obserwuje, czym żyją mieszkańcy, i „narzyko, przezywo i pómstuje, na czym ino świat stoi”. W tych zapiskach można znaleźć fakty historyczne, np. opis budowy katowickiej katedry Chrystusa Króla, ale też błyskotliwą ocenę zjawisk społecznych i kulturowych. Teksty przyciągały czytelników śląskim poczuciem humoru, przywodzącym na myśl „Bery i bojki śląskie” Stanisława Ligonia.
Żeby poznać walory Kosyrczykowego pisarstwa, warto przytoczyć fragment jednego z felietonów, dotyczący korespondencji z czytelnikami: „Musza dziś załatwić kilka listów, które mi ks. redaktor przesłał. Oto pisze mi jeden czytelnik »Gościa Niedzielnego«, żebych machnął w strona inteligencji, która bardzo mało żyje po katolicku. Posyła mi też książka »Historia Kościoła« i radzi mi zaagitować za powstaniem do życia »związku wiedzy dla wszystkich«. Za życzliwe słowa dziękuja. Jednak bez powodu nie moga machać w strona inteligencji naszej, bo wiem, że i tam są bardzo gorliwi, przykładni i wzorowi katolicy. Ja moga jeno wtedy machać, jak mom do tego powód, bo inaczej by ktosik jeszcze myśloł, że Kropiciel kropi wszystko, czy dobre lub złe. A temu nie tak. W sprawie samej zabierze ks. redaktor jeszcze głos, boch mu materiał oddoł. Inny czytelnik, Jan P. z Królewskiej Huty, żali sie na stosunki w parafji św. Józefa, że tam niby jeszcze duch germanizacyjny panuje, bo ponoś pewien człowiek w zarządzie kościelnym źle sie wyraził o naszych Polkach, żeby w swoich wiejskich strojach na procesję Bożego Ciała nie przyszły. Miałoby to być prowda, to by było źle, bo myśla, że nasze stroje są piękne, to też sie tam przejada, aby zwietrzyć, jaki tam duch panuje. Pan Jan K. z Radzionkowa radzi mi, abych o rzeczach szkolnych nie gaworzył, bo to niby polityka, a »Gość Niedzielny« nie jest do polityki. Jest na mnie zły i radzi mi pisać lepiej w obronie duchowieństwa, które bywa oczerniane, zaprasza mnie do siebie i obieca mnie poczęstować cygarem, które jemu i mnie podaruje ks. Radziński. (…)”.
Jarosław Starzyk
„Pamiętajcie, że »Gość« nie jest z gumy” – tymi słowami Bogdan Widera przywoływał do porządku rozpisujących się dziennikarzy. To tylko jedno z jego redakcyjnych powiedzonek, które znał cały zespół. Nikt nie zapomni jego „O mój ty smutku”, kiedy wzdychał nad jakimś niezbyt udanym tekstem albo uciążliwościami pracy dziennikarskiej. Na marginesie – niewielu wiedziało, że to cytat z wiersza jego ulubionego K.K. Baczyńskiego, bo znał się na poezji i sam ją pisał. Bogdan był z powojennego rocznika – 1947, ale, jak podkreślał, z wojenną skazą, bo jego rodzice Wanda i Aleksander poznali się w obozie koncentracyjnym KL Auschwitz, a cała rodzina od strony matki została wymordowana przez hitlerowców. Przyszedł do „Gościa” jako doceniony radiowiec, krytyk literacki, pisarz, znawca kina i kultury Górnego Śląska, ale też satyryk, bo, jak mówił, w osiąganiu dystansu do świata pomagał mu satyryczny stosunek do rzeczywistości. Pracował w naszym tygodniku od marca 1986 do kwietnia 1997 r., a od stycznia 1991 do kwietnia 1997 r. pełnił odpowiedzialną funkcję sekretarza redakcji. To w tym czasie „Gość” zmienił format i szatę graficzną na kolorową i zaczął osiągać wysokie nakłady. Bogdan brał udział w wypracowywaniu modelu dodatków diecezjalnych, organizowaniu i nadzorowaniu pracy oddziałów terenowych. Na naszych łamach kontynuował tradycję „Stacha Kropiciela”, bo w cyklu mistrzowskich felietonów „Zapiski wczesnego emeryta”, podczas gdy sam miał wtedy 38 lat, stworzył fikcyjną, szwejkowską postać Jarosława Starzyka – emeryta, ironicznie i z dystansem komentującego wydarzenia czasów PRL. Teksty te stały się marką firmową „Gościa”, a czytelnicy byli przekonani, że ich autorem jest autentyczny śląski starzyk, czyli dziadek. Uwielbienie dla niego było tak wielkie, że w plebiscycie czytelniczym na najwybitniejszych Ślązaków XX wieku ta fikcyjna postać znalazła się wśród 100 najbardziej znanych postaci regionu, zajmując w rankingu 60. miejsce.
Warto przypomnieć, jak komentował to wydarzenie w „Gościu”: „Był to jedyny przypadek, że bohater fikcyjny osiągnął tak eksponowane miejsce przynależne prawdziwym postaciom historycznym i zasłużonym. Zapytany o etyczny wymiar tego faktu, o to, czy uważa, że jest to sprawiedliwe, człowiek z papieru (bo przyznawał się, że jest dzieckiem epoki Gutenberga) miał powiedzieć: »A co ja poradzę, że ludziom sprawiedliwość myli się z symetrią?«”. Za gościowe felietony został też uhonorowany przez podziemne SDP nagrodą im. A. Słonimskiego. Z właściwym sobie humorem w „Zapiskach wczesnego emeryta” zacytował autentyczny list czytelnika, pełen zarzutów nie tylko wobec jego felietonów, ale i tych pisanych przez sąsiadujących z nim na ostatniej stronie „Gościa” kolegów – Renatę Zwoźniakową oraz późniejszego senatora Andrzeja Wielowieyskiego. „A ty obłudniku chociażbyś się kąpał w miodzie i maśle, to zawsze będziesz niezadowolony i zgryźliwy, a zapewne żyjesz w wielkich dostatkach, bo hitlerowcy ślą Wam olbrzymie paczki z dobrymi wiktuałami, chociaż naszego polskiego chlebusia powszedniego nie brakuje i masz go pod dostatkiem. Prawdę Ci piszę, mój drogi Zgryźliwy przedwczesny emerycie. Przy okazji zwracam się do Was, Wy tzw. sąsiedzi z ostatniej strony G.N. (czytaj szmatławca) Mieszana Święta Trójco, Nawróćcie się, obleczcie w inne szaty, weźcie się do uczciwej, konstruktywnej pracy, a nie podżegajcie uczciwych ludzi i nie mąćcie w ich umysłach. Piszcie raczej o złu, którego wszędzie pełno, np. młodzieniec nie ustąpi miejsca staruszce, wyrzucaniu śmieci przez okno i.t.p. Piszcie też o dobru, które na szczęście jeszcze istnieje na przykład: pomoc staruszce w zakupach, sprzątaniu i.t.p. A więc Święta Mieszana Trójco – w wielkim Tygodniu Postu zastanówcie się nad sobą – zmieńcie swą dotychczasową skórę, zajmijcie się uczciwą pracą. Życzliwy Wam normalny emeryt po 60-ce”.
Podczas spotkań autorskich czytanie tego listu zwykł komentować słowami: „Strach pomyśleć, co by napisał, gdyby był nieżyczliwy”. Bogdan znał się na tym, o czym warto pisać, ale też wiedział, jak to poprawnie robić – w 1993 r. w zmaganiach dziennikarzy w Ogólnopolskim Dyktandzie Krystyny Bochenek zdobył dla redakcji „Gościa” Brązowe Pióro. Zmarł już kilkanaście lat po odejściu z naszego tygodnika, w grudniu 2020 r. Bogdana, „Stacha Kropiciela”, „Naty”, pani Kazi już nie ma między nami. Ale dopóki my żyjemy i możemy ich czytać i wspominać, pozostaną obecni. •
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.