Rosyjski generał pomylił pokój. Kulisy powstawania reportaży zagranicznych „Gościa Niedzielnego”

Jacek Dziedzina

|

GN 36/2023

publikacja 07.09.2023 00:00

Przez lata reportaże zagraniczne były jedną z wizytówek „Gościa Niedzielnego”. Kulisy ich powstawania – czasem zabawne, czasem groźne – nie zawsze pojawiały się w tekście. A to one często nadawały smak całej wyprawie.

Jacek Dziedzina w Syrii, na drodze w kierunku granicy z Irakiem,  marzec 2008 r. Jacek Dziedzina w Syrii, na drodze w kierunku granicy z Irakiem, marzec 2008 r.
HENRYK PRZONDZIONO /foto gość

Co rosyjski generał usłyszał w pokoju, w którym spisywałem zeznania opozycjonistów białoruskich? Kim był tajniak w Wietnamie, który na lotnisku ostrzegł nas przed „zadawaniem się z niewłaściwymi ludźmi”? Jak fotoreporter „Gościa” zmusił pobożnego muzułmanina do powtarzania całej modlitwy w meczecie w Damaszku? Jak to możliwe, że podczas dwóch podróży na Cypr nie zanurzyliśmy nawet palca w Morzu Śródziemnym? Jak z ulicy, bez umawiania, udało się wejść na spotkanie z prezydentem Kosowa i w zwykłym sweterku zostać przez niego przyjętym w miejscu, w którym podejmuje głowy innych państw? W jaki sposób Andrzej Grajewski przemycił do ZSRR kilogramy medalików? I jak udało mu się dotrzeć do oblężonej przez Rosjan stolicy Czeczenii? Pewnie konieczne byłoby wydanie osobnej książki, by pomieścić wszystkie opowieści o kulisach naszych wypraw. W tym miejscu chcemy wspomnieć o kilku wybranych sytuacjach z reporterskiej „kuchni”. Tak naprawdę to ona miała często wpływ na – nomen omen – smak i temperaturę tych podróży.

Allahu akbar

Ogromny meczet Umajjadów w Damaszku. Jedno z najważniejszych sanktuariów muzułmańskich na świecie przyciąga zarówno szyitów, jak i sunnitów, m.in. ze względu na znajdujące się tu – prawdopodobnie – relikwie św. Jana Chrzciciela, czczonego również w islamie. W godzinach przedpołudniowych pielgrzymi łatwo znajdują miejsce do spokojnej modlitwy. Pod warunkiem, że nie zakłócą jej… dziennikarze katolickiego tygodnika z Polski. W czasie, gdy rozmawiam z Hishamem, jednym z naszych syryjskich znajomych, fotoreporter Henryk Przondziono kilkakrotnie przechodzi – w bezpiecznej, jak sądzi, odległości – przed jednym z modlących się pielgrzymów. A dokładnie: między pielgrzymem a rozstawionym przez niego pulpitem z otwartym Koranem. Odległość wynosi ok. 2 metrów, więc Heniek „spokojnie się mieści” w tej przestrzeni. W pewnym momencie jednak pielgrzym wstaje wyraźnie poirytowany, z wyrzutem patrzy na mojego towarzysza, nerwowo gestykuluje i mówi coś po arabsku, po czym zabiera pulpit i przenosi się w inne miejsce. Jak najdalej od Henryka. Pytamy naszego syryjskiego znajomego, co się stało. – Twój kolega naruszył jego przestrzeń modlitwy: między modlącym się a Koranem nie może się nikt i nic znaleźć, bo jeśli tak się stanie, musi od początku powtarzać wszystkie modlitwy – tłumaczy trochę z zakłopotaniem, trochę ze śmiechem Hisham. Próbujemy przeprosić gestami „poturbowanego” przez nas pielgrzyma. Ten jednak jest już zajęty modlitwą. Pulpit postawił jednak już bliżej siebie. Heniek „nie przejdzie”.

Gdzie jest pokój generała?

Nieco większy stres przeżyłem w czasie swojej pierwszej wyprawy reporterskiej za granicę. Białoruś, Mińsk, hotel w centrum miasta. Jestem po kilku dniach licznych spotkań i długich rozmów z białoruskimi opozycjonistami, niektórzy właśnie wyszli z więzienia po kolejnym wyroku. W hotelu na bieżąco spisuję wszystkie rozmowy. Nie spodziewałem się, że do tego samego hotelu na dwa dni zjedzie się cała generalicja rosyjska i białoruska w ramach szczytu wojskowego ZBiR-a, czyli Związku Białorusi i Rosji. W korytarzach mijam dziesiątki dowódców, których celem jest m.in. walka z takimi siłami reakcji jak moi rozmówcy. W pokoju nie mogę znaleźć słuchawek i zaczynam spisywanie z dyktafonu na głos. Nagle otwierają się drzwi (nie zamknąłem się od środka) i widzę jednego z rosyjskich generałów (oznakowanie munduru nie budzi wątpliwości). Patrzymy na siebie równocześnie ze zdumieniem, rozbawieniem, niezrozumieniem, strachem (to chyba bardziej ja) i pytajnikami zmieszanymi z wykrzyknikami. Trwa to wszystko jakieś 2 sekundy, ale mam wrażenie, że minął kwadrans, zanim generał wybąkał: „Przepraszam, pomyliłem pokój”. I już czuję ulgę, bo zaczyna wychodzić, ale zatrzymuje się jeszcze, bo profesjonalista z GN nie wyłączył dyktafonu i w ciągu tych paru sekund przez cały czas słychać opowieść białoruskiego opozycjonisty. – Co wy tu robicie? – pyta jeszcze generał. – Pracuję – udaje mi się wydusić najbardziej błyskotliwą w tych okolicznościach odpowiedź. – Ja też! – rzuca z uśmiechem i zamyka drzwi, a ja już wiem, że muszę szybciej, niż planowałem, opuścić hotel.

Andrzej Grajewski  (z prawej) w Zaporożu  na Ukrainie,  wrzesień 2014 r.   Andrzej Grajewski (z prawej) w Zaporożu na Ukrainie, wrzesień 2014 r.
Andrzej Popow

Wietnam z opiekunem

Groźniejsza wydawała się sytuacja podczas miesięcznej pracy nad reportażem w Wietnamie. Z fotoreporterem Romkiem Koszowskim wróciliśmy właśnie samolotem z miasta Ho Chi Minha (dawnego Sajgonu) do stolicy, Hanoi, na północy kraju. Mieliśmy za sobą wiele spotkań z ludźmi Kościoła, którzy od lat mają na pieńku z komunistyczną władzą. Spotkaliśmy się m.in. z „wietnamskim ks. Popiełuszką”, który akurat wyszedł z więzienia – wyrok zamieniono mu na areszt domowy. Mieliśmy świadomość, że służby o wszystkim wiedzą – zadawaliśmy się w końcu z najbardziej obserwowanymi, wielokrotnie więzionymi, szykanowanymi i bitymi przedstawicielami społeczeństwa. Na lotnisku w Hanoi władze zagrały w otwarte karty. Po odebraniu bagaży drogę zagrodził nam uśmiechnięty Wietnamczyk. – Jestem waszym oficjalnym opiekunem podczas waszego pobytu w Wietnamie – oświadczył po angielsku z niezmiennym uśmiechem i równocześnie tonem sugerującym brak możliwości odwołania. – Jakim oficjalnym opiekunem, z czyjego polecenia? – udałem, że nic nie rozumiem. – Jesteśmy tutaj prywatnie, żadnego opiekuna i przewodnika nie zamawialiśmy – dodałem również z uśmiechem i – chyba – podobnym tonem nietolerującym sprzeciwu. Wietnamczyk nie dawał za wygraną: – Zadajecie się z niewłaściwymi ludźmi, ja was tylko ostrzegam, żebyście uważali, bo możecie mieć kłopoty – oświadczył. Odpowiedziałem: – Przekaż swojemu szefowi, który cię tu przysłał, żeby on uważał, bo cokolwiek nam się stanie, to on będzie miał kłopoty – taktycznie zgrywałem bohatera, choć było jasne, że różnie może się skończyć nasz pobyt.

Medaliki do ZSRR

Powyższe historie można uznać za „michałki” w porównaniu z przygodami, jakie miał wieloletni zastępca redaktora naczelnego i szef działu Świat, Andrzej Grajewski. Z licznych wypraw reporterskich, często połączonych z organizacją konwojów humanitarnych – do Armenii po trzęsieniu ziemi, Czeczenii w czasie rosyjskiego oblężenia czy na Bałkany podczas wojny po rozpadzie Jugosławii – pozostało sporo wspomnień, które nie znalazły się w tekstach opublikowanych reportaży. Jak te z wyprawy do Erywania w lutym 1989 roku, tuż po trzęsieniu ziemi, jakie nawiedziło Armenię. Kościół w Polsce zaczął organizować pomoc, ale ponieważ nie było jeszcze struktur Caritas, władze kościelne zawarły w tej sprawie porozumienie z MSW, na czele którego stał jeszcze gen. Czesław Kiszczak. W Katowicach pomoc organizował biskup Czesław Domin, który poprosił właśnie Andrzeja Grajewskiego o koordynację. – Znalazłem się nawet na liście, jaką bp Domin wysłał do MSW, jako „Andrzej Grajewski, mechanik” – wspomina. MSW zaangażowało strażaków do pilotowania transportu kościelnej pomocy (głównie łóżek i materacy przeznaczonych dla szpitali polowych), więc i pan Andrzej został ubrany w strój strażaka, w którym miał wylecieć do Erywania. – Krótko przed wylotem niespodziewanie wchodzi biskup Czesław i mówi do mnie: „Mam dla pana jeszcze jedno specjalne zadanie”, po czym wyciąga worek z medalikami i ciągnie za sobą pudło. Poprosił, bym medaliki przekazał siostrom zakonnym w Erywaniu; w pudle był obraz Matki Boskiej Częstochowskiej. Próbowałem oponować, tłumacząc, że tego nie można wwozić do ZSRR, poza tym nie było już miejsca na dodatkowy ładunek. Biskup na to: „Ale może się uda, ma pan pojemny strój strażacki, można medaliki poupychać w kieszeniach, a obraz włożyć między materace”. Tak też zrobiłem, a po wypchaniu stroju medalikami wyglądałem – jak twierdził Romek Krajewski, który przywiózł mnie do Warszawy – jak Arnold Schwar­ze­­negger. W Moskwie, gdzie mieliśmy przesiadkę, obraz bez problemu przeszedł kontrolę, ale alarm na bramkach uruchomiły metalowe medaliki. Powiedzieliśmy, że jesteśmy ratownikami z pomocą dla Armenii i jakimś cudem przepuścili mnie. Polecieliśmy drugim samolotem już do Erywania i tuż przed lądowaniem zaczęliśmy nagle krążyć. Zapytałem pilotów, dlaczego nie lądujemy. Odpowiedzieli, że są ponowne drgania ziemi. Problem w tym, że przy tym wszystkim piloci… pili sobie wódkę, jak gdyby nie prowadzili właśnie samolotu. Żeby im się nie dłużyło... Na szczęście w końcu wylądowaliśmy i medaliki wraz z całą pomocą dotarły do Spitaku, miasta całkowicie zrujnowanego, w którym działał szpital polowy – wspomina redaktor Grajewski.

Pomoc dla Czeczeńców

O wiele groźniejsze sytuacje Andrzej Grajewski przeżył w czasie konwoju z pomocą humanitarną do Groznego, podczas pierwszej wojny w Czeczenii. – Z Warszawy wyjechaliśmy na początku lutego 1995 roku. Bus Caritasu oraz pięć dużych tirów. Jechałem w jednym z nich z kierowcą Stefanem. Oni rozładowali się w Prochłodnym w Kabardynobałkarii i wrócili do kraju. A my zastanawialiśmy się, co dalej z pomocą, czy mamy jechać do Nalcziku, gdzie był obóz uchodźców, czy do Groznego. Ksiądz Czaplicki poprosił mnie, by sprawdzić, czy w Groznym w ogóle działa jeszcze szpital. Przydzielił mi do pomocy swoją dawną parafiankę z Groznego, Irinę. Służyła wcześniej w Afganistanie, więc niczego się nie bała. Załatwiła dokumenty, które pozwoliły nam przedostać się z Osetii do Czeczenii. Tam prorosyjskie władze dały nam przepustki do poruszania się po całej Czeczenii. Najpierw jechaliśmy autobusem, a później musieliśmy pokonać pieszo 30 km. W pewnym momencie mijaliśmy posterunek prorosyjskich Czeczeńców. Dwóch pijanych, uzbrojonych mężczyzn zatrzymało nas. Gdy usłyszeli, że mamy sprowadzić pomoc humanitarną, kazali część dostarczyć siłom prorosyjskim. Irina powiedziała twardo „niet”. Wtedy powiedzieli, że ją puszczą, a ja zostanę jako zakładnik. Jeden z nich pokazał lufę swojego automatu i wskazał mi zejście do jakiejś piwnicy. Powiedziałem, jak Irina, „niet”. Na co ten, kompletnie pijany, załadował karabin. Wiedziałem, że może zrobić wszystko. I wtedy przejechała obok nas rosyjska ciężarówka zmierzająca w kierunku Groznego. Zobaczyli nas i zabrali „na pakę”. To prawdziwa ironia losu, że uratowali nas ci, którzy jechali wspomóc siły rosyjskie w oblężeniu miasta. Na miejscu okazało się, że szpital jest, więc ostatecznie udało się sprowadzić pomoc dzięki wsparciu mera Groznego. Poszliśmy też sprawdzić, czy kościół ks. Czaplickiego jeszcze istnieje. Niestety, był w ruinie. Znalazłem na ziemi tylko pocztówkę z Janem Pawłem II. Nagle znaleźliśmy się pod ostrzałem z dwóch stron: Czeczeńców broniących miasta i z drugiej Rosjan prowadzących oblężenie. Irina szła niewzruszona, aż w końcu skręciliśmy w jedną z ulic. Nic nam się nie stało – wspomina Andrzej Grajewski.

Taka robota

Po tej historii (a znalazłoby się jeszcze wiele opowieści z Czeczenii czy z Bośni) pewnie już nie wypada mówić szczegółowo o takich „michałkach” jak dwugodzinne przesłuchanie na lotnisku w Tel Awiwie, gdy służby izraelskie odkryły, że ledwo trzy tygodnie wcześniej byłem w Libanie w obozach dla uchodźców; albo jak odkrycie w Turcji z ekipą dziennikarzy z całej Europy nieoznakowanych (znajdujących się za toaletami dla turystów) ruin kościoła w Efezie. Odbywał się w nim Sobór Efeski, na którym ogłoszono dogmat o Bożym Macierzyństwie Maryi. Pewnie „michałkiem” jest i wspomniana na wstępie wizyta w sweterku u prezydenta Kosowa, a także wiele innych sytuacji, które każdy z dziennikarzy wielokrotnie opowiadał w redakcyjnych pokojach, a które nie zawsze znalazły się w publikowanych przez nas tekstach. Wszystkie one jednak były i są częścią pracy, którą staraliśmy się włożyć w powstanie jak najlepszych reportaży zagranicznych.•

Dziękujemy, że z nami jesteś

To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.

W subskrypcji otrzymujesz

  • Nieograniczony dostęp do:
    • wszystkich wydań on-line tygodnika „Gość Niedzielny”
    • wszystkich wydań on-line on-line magazynu „Gość Extra”
    • wszystkich wydań on-line magazynu „Historia Kościoła”
    • wszystkich wydań on-line miesięcznika „Mały Gość Niedzielny”
    • wszystkich płatnych treści publikowanych w portalu gosc.pl.
  • brak reklam na stronach;
  • Niespodzianki od redakcji.
Masz subskrypcję?
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.