Helskie wakacje ukraińskich dzieci. „Najpierw trzeba działać, robić dobro, a potem martwić się o finanse”

Agata Puścikowska

|

GN 35/2023

publikacja 31.08.2023 00:00

Do Jastarni jechali ponad dobę. Z radością i wdzięcznością.

Zespół działający przy parafii Nowy Jaryczów występował też przed jastarnicką widownią. Zespół działający przy parafii Nowy Jaryczów występował też przed jastarnicką widownią.
Agata Puścikowska /foto gość

Ksiądz Jakub Dębicki pochodzi z Gdyni. Po święceniach był kapłanem diecezji gdańskiej, jednak marzył o wyjeździe daleko, na wschód... – Święcenia kapłańskie przyjąłem w 2010 roku, a w 2016 wyjechałem na Ukrainę, bo chciałem pracować wśród osób pochodzenia polskiego. Zaproponowano mi Lwów, a ja zgodziłem się natychmiast. Pojechałem niemal w ciemno – opowiada ks. Jakub. Dziś jest proboszczem parafii pw. Wszystkich Świętych w Nowym Jaryczowie, położonej niedaleko Lwowa. – To bardzo ciekawe miejsce, a wyjątkowe jest tam to, że wspólnota jest młoda i żywa. Mamy 150 parafian, ale większość to dzieci i młodzież, dlatego na terenie parafii prowadzimy dwa przedszkola i świetlicę. Ponieważ przychodzą do nas też dzieci prawosławne i greckokatolickie, opiekujemy się większą liczbą dzieci, niż formalnie mamy wiernych w parafii – uśmiecha się. – Taka Boża matematyka: niby się nie zgadza, a wszystko się zgadza.

Przy parafii działają też świetna szkoła tańca oraz szkółka języka polskiego i angielskiego. Wszystko na najwyższym poziomie, tak by także uboższe dzieci dzięki bardzo dobrej edukacji miały szansę na wszechstronny rozwój, by świetna edukacja stała się ich atutem i wyrównywała szanse na dobrą przyszłość.

– Przyjechałem na Ukrainę i pierwszy rok był prosty i radosny. Potem zrobiło się trudniej. Euforia, radosne emocje opadły i nastąpiło zderzenie z szarą rzeczywistością, z którą jednak trzeba było sobie poradzić i działać dalej. Pokonałem trudności i od lat jest dobrze: praca, wspaniali ludzie, wiele codziennych spraw, którym trzeba sprostać – mówi proboszcz.

Na trasie rakiet...

Czy przeczuwał, że Rosja zaatakuje Ukrainę i wybuchnie wojna? Zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa? – Przeczuwaliśmy scenariusz – i ja, i ksiądz wikary, i siostry pracujące w parafii. Oczywiście mieliśmy nadzieję, że mimo wszystko do tego nie dojdzie. Modliliśmy się (i modlimy nadal) o pokój. Jednak nastroje były takie, że atak rosyjski jest nieuchronny... – wspomina ks. Jakub. – Nie przygotowywaliśmy się jednak do wojny w żaden sposób. Żyliśmy zwyczajnie. Pamiętam, że w środę – dzień przed agresją – napiekliśmy dla dzieciaków z parafii pączków, bo następnego dnia miał być tłusty czwartek. Ponieważ wybuchła wojna, dzieci nie przyszły do przedszkola ani do świetlicy. Jedliśmy więc te pączki sami, żeby się nie zmarnowały, chyba przez tydzień – uśmiecha się. Wśród mieszkańców Nowego Jaryczowa, wśród parafian wybuchła panika. I zapanował wielki smutek. – Od razu więc my, księża i siostry, zaczęliśmy organizować pomoc. Nie było czasu na lęk, rozmyślania. Nasza parafia leży na trasie łączącej Kijów i Lwów. Staliśmy się więc punktem przystankowym dla uchodźców, którzy jechali na granicę. Wiele osób uciekających z terenów bardziej niebezpiecznych zatrzymywało się u nas na dłużej. Organizowaliśmy również transport do granicy dla uchodźców – opowiada ks. Jakub.

Od razu parafia zaczęła uruchamiać tzw. humanitarkę, czyli pomoc dla mieszkańców i uchodźców. – Ponieważ od kilku lat prowadzę akcję Duchowej Adopcji Dziecka na Ukrainie, która polega na tym, że co miesiąc jedna osoba z Polski przelewa konkretną sumę pieniędzy na wyżywienie, przybory szkolne, materiały edukacyjne dla jednego konkretnego dziecka z naszej parafii, miałem wiele kontaktów z ludźmi dobrej woli w kraju. Ta siatka kontaktów świetnie zadziałała w czasie wojny: sami nasi przyjaciele z całej Polski zaczęli do nas pisać i dzwonić z ofertami pomocy. Zaczęły do nas spływać i pieniądze na pomoc potrzebującym, i jedzenie, i potrzebne rzeczy – opowiada proboszcz.

Do parafii ks. Jakuba należy osiemnaście miejscowości; obejmuje swoim zasięgiem spore terytorium. Po wybuchu wojny niektórzy mieszkańcy wyjechali do Polski. Większość jednak została. – Opieką objęliśmy 1400 uchodźców wewnętrznych. Zadbaliśmy o jedzenie, ubrania dla nich i o dach nad głową. Miesięcznie na pomoc udawało się zebrać średnio 4 tysiące euro. Oczywiście dzięki pomocy z Polski. Najtrudniejsza była zima: brak prądu i ogrzewania dawał się wszystkim we znaki. Ale z drugiej strony w ekstremalnej sytuacji człowiek uczy się radzić sobie ze wszystkimi trudnościami – uśmiecha się proboszcz.

Parafia znajduje się też... w zasięgu rakiet, które regularnie są wystrzeliwane przez Rosjan w kierunku Lwowa. – To jest trudny widok. Modlimy się zawsze, by zostały zestrzelone. Czy się boję? Nie. Czy chciałem wracać do Polski? Ani razu. Przyjechałem tu, by pomagać i ewangelizować, i być z moimi parafianami na dobre i na złe. A w sytuacji zagrożenia kapitan ze statku schodzi ostatni...

Nad morze

W Nowym Jaryczowie mieszka wiele osób polskiego pochodzenia. Niektóre mówią po polsku, inne mają z tym problem. Jeszcze inne chcą się uczyć języka przodków i poznać Polskę. – Sporo mieszkańców identyfikuje się z polskością. Ale my nigdy nie pytamy o tożsamość ani o narodowość. Człowiek jest człowiekiem, niezależnie od wyznania czy narodowości. Również nie pytamy dzieci, z jakich rodzin pochodzą. Wszystkie potrzebują spokoju, radosnego dzieciństwa, dobrego wykształcenia – mówi ks. Jakub.

I potrzebują odpoczynku przede wszystkim od wojny, najlepiej w pięknym otoczeniu przyrody. – Zaczęliśmy planować wakacje. Wiedziałem, że w Jastarni jest Ośrodek Rekolekcyjny im. Jana Pawła II, który był prowadzony kiedyś przez mojego wujka, nieżyjącego już werbistę o. Edwarda Konkola. Wpadłem na pomysł, aby zabrać jakąś grupę dzieci nad polskie morze. Napisałem do ośrodka w Jastarni, a potem zadzwoniłem do Wojciecha Matyska, prezesa Fundacji „Dobrze, że jesteś”, która obecnie ten ośrodek prowadzi – opowiada ks. Jakub.

Rozmowa przebiegała mniej więcej tak:

Ks. Jakub: – Czy dałoby się zorganizować pobyt dla piętnaściorga dzieci? Nie mamy na to pieniędzy, ale może uda się uzbierać...

Pan Wojciech: – A dlaczego nie dla chociaż pięćdziesiątki? Albo dla stu? Nie szkodzi, że pieniędzy nie mamy. Pan Bóg przez dobrych ludzi na pewno zorganizuje wszystko co do grosza.

Ostatecznie pod koniec sierpnia, po 25 godzinach podróży autokarami, do Jastarni przyjechało… 150 dzieci! – Zaczęliśmy zbierać na to pieniądze. Pomagała nasza ambasadorka, cudowna Halina Frąckowiak – opowiada Wojciech Matysek, prezes fundacji. – Przez lata pracy na rzecz potrzebujących wiem jedno: najpierw trzeba działać, robić dobro, a potem martwić się o finanse. Pieniądze są dodatkiem, pojawiają się wtedy, gdy są niezbędne. Bóg zawsze zadba o swoje dzieci. Nie spóźnia się z pomocą. To nie jest szantażowanie zdrowego rozsądku i Pana Boga. To jest po prostu zaufanie Opatrzności...

Ksiądz Jakub potwierdza: – Przekonuję się o tym wciąż na nowo. Bywało tak, że przyjeżdżały do nas dary – cała ciężarówka wypełniona kaszkami dla dzieci i mlekiem z krótkim terminem ważności. Zastanawiałem się, co z tym zrobić, by się nie zmarnowało, a służyło ludziom. Dzień później okazało się, że tuż koło nas schronienie znalazły dzieci z przesiedlonego z terenów objętych walkami domu dziecka. I że są wśród nich maluszki, które kaszki i mleka bardzo potrzebowały. W Jastarni działy się podobne cuda. Chociaż przyjęcie, zakwaterowanie, wyżywienie 150 dzieci to nie lada wyczyn, bo potrzebne są na to wielkie pieniądze, wszystko udało się załatwić, jak należy. Czyli po Bożemu. Pomysł zaproszenia na wypoczynek dzieci z Ukrainy wsparli ludzie dobrej woli z całej Polski. Oferowali pieniądze, ale też żywność. Dorzucili się miejscowi przedsiębiorcy, bardzo pomógł również burmistrz Jastarni. – Byłem zaskoczony, że tak się to wszystko pomyślnie układa. Nawet początkowy problem z załatwieniem trzech autokarów udało się pokonać. Podróż kosztowała dużo mniej, niż zakładaliśmy – uśmiecha się ks. Jakub.

Do Jastarni przyjechały dzieci w wieku od ośmiu do szesnastu lat. – To dzieci z parafii, katolickie, ale też takie, które przychodzą do naszej świetlicy czy na kurs językowy – greckokatolickie i prawosławne. Dla większości z nich to pierwsza wizyta w Polsce, a morze widziało wcześniej tylko troje. To są dzieci z rodzin skromnie sytuowanych, których nie było stać na wakacyjny wyjazd także przed wojną. Dlatego wyjazd do Polski, do Jastarni, jest dla nich spełnieniem marzeń – opowiada proboszcz.

Dzieci widokiem morza były zachwycone. Podobnie jak wycieczkami, spotkaniami, poznawaniem piękna Półwyspu Helskiego. Pobyt będą wspominać latami... – One są ogromnie wdzięczne za wszystko, poukładane, zorganizowane – mówi Wojciech Matysek. – A my jesteśmy wdzięczni Opatrzności, że nam je powierzyła na tydzień wakacji. I że możemy przyczynić się do tego, aby chociaż na krótki czas zapomniały o wojnie, stresie, rakietach przelatujących nad ich domami – dodaje. Fundacja „Dobrze, że jesteś” i miasto Jastarnia zorganizowały też wyjątkowy koncert charytatywny, w czasie którego swoje największe przeboje zaśpiewała Halina Frąckowiak. Na scenie towarzyszyły jej dzieci z Ukrainy, które zaprezentowały swoje taneczne i wokalne umiejętności. Artystka ofiarowała na aukcję swoją suknię, w której wystąpiła w Opolu w 2022 roku. – Suknia została wylicytowana za... 10 tys. zł. To dokładnie tyle, ile potrzebowaliśmy, by kupić wszystkim dzieciom przybory do szkoły – cieszy się Wojciech Matysek. – Bóg zadbał nawet o długopisy i ołówki dla małych uczniów.

– Wrócimy do domu radośni i wypoczęci. Dziękujemy wszystkim, którzy podarowali naszym dzieciom helskie wakacje – mówi ks. Jakub.•

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.