Są środowiska, którym szkolna religia przeszkadza, ale to nie znaczy, że nie jest potrzebna.
roman koszowski /foto gość
Religii w szkole ciągle ktoś nie lubi. I nie chodzi o uczniów, bo oni z natury za szkołą nie przepadają. Nauczanie o sprawach wiary chrześcijańskiej w szkole od dziesięcioleci budzi największy sprzeciw u tych, którzy chcieliby nauczać dzieci i młodzież czegoś zupełnie innego. Przerabialiśmy to w latach słusznie minionych, gdy reżim PRL wyprowadził religię ze szkół. Było to ze strony komunistów logiczne: bez urobienia ideologicznego młodego pokolenia nie sposób zdobyć rząd dusz. A jak to zrobić, gdy młodzi w tej samej państwowej instytucji, jaką jest szkoła, otrzymują sprzeczne komunikaty – z jednej strony są ateizowani, a z drugiej katechizowani? Podobny dylemat pojawia się zawsze, gdy władza, zamiast służyć narodowi, chce mu cokolwiek narzucać.
Mijają 33 lata od ponownego wprowadzenia religii do polskich szkół. Nastąpiło to 30 sierpnia 1990 r. na mocy instrukcji Ministra Edukacji Narodowej. Po okresie komunizmu wracała do Polski normalność. Bo państwo jest normalne, gdy pełni rolę służebną wobec społeczeństwa. Normalnością jest, gdy dzieci w szkole uczą się tego, co jest spójne z przekonaniami ich rodziców. Dziś gwarantuje to konstytucja. „Religia Kościoła lub innego związku wyznaniowego o uregulowanej sytuacji prawnej może być przedmiotem nauczania w szkole, przy czym nie może być naruszona wolność sumienia i religii innych osób” – głosi art. 53.4 ustawy zasadniczej. Prawo do nauczania religii dodatkowo zostało zapisane w konkordacie zawartym między Stolicą Apostolską i Rzecząpospolitą Polską.
Faktem jest, że w czasach PRL Kościół, zmuszony do opuszczenia szkoły, rozwinął dobrze działający system katechizacji przy parafiach. Miało to swoje zalety i dawało możliwości, których nie daje nauczanie religii w szkołach. Miało jednak też istotną wadę – utrwalało przekonanie, że szkoła jest przestrzenią, w której wolno dzieciom wkładać do głów wszelkie treści poza religijnymi. W tym modelu wiara stawała się czymś prywatnym, nieomal wstydliwym, co nie ma prawa funkcjonować w instytucji państwowej. W państwie, którego obywatele w olbrzymiej większości są katolikami, było to czymś nienaturalnym. Po upadku komunizmu było to dla Polaków jasne, stąd przeniesienie katechizacji z salek parafialnych do szkół dokonało się bez większych problemów. Proces ten zdecydowanie popierał Jan Paweł II. „Dzięki przemianom, jakie dokonują się ostatnio w naszej ojczyźnie, katecheza wróciła do sal szkolnych i znalazła swoje miejsce i odbicie w systemie wychowawczym” – mówił 6 czerwca 1991 r. we Włocławku do nauczycieli, katechetów i uczniów. Wyznał, że osobiście bardzo się z tego cieszy, jednak zaznaczył: „Jest wam to dane i równocześnie zadane. W takim duchu trzeba ten dar przyjąć w społeczeństwie chrześcijańskim i tak go sprawować”.
Pytanie, na ile nasze społeczeństwo jest dziś chrześcijańskie. Od tego bowiem ostatecznie będą zależały losy szkolnych lekcji religii. Do ich usunięcia najaktywniej dążą środowiska, które zamierzają wprowadzić do szkół własny model wychowania, znacznie odbiegający od moralności chrześcijańskiej. Wspierające te środowiska media sugerują, że katecheci są niekompetentni, sfrustrowani i nie widzą sensu swojej pracy. Akcentuje się negatywne przykłady i wieszczy, że to już ostatnie metry szkolnej religii. Dowodem na to ma być masowe wypisywanie się uczniów z lekcji religii. Istotnie, uczniów na religii ubywa, szczególnie w szkołach średnich w dużych miastach. Jednak to obraz niekompletny i stronniczy. Wiele zależy od środowiska, lokalnych warunków, a także samych katechetów. Doświadczenia wielu z nich znacznie odbiegają od katastroficznej wizji końca religii w szkole. Kilkoro podzieliło się z nami swoimi doświadczeniami.•
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.