„Już nie mogłem dłużej znosić tego złego życia”. Historie ludzi, którzy znaleźli w swoim życiu prawdziwą perłę

Marcin Jakimowicz

|

GN 34/2023

publikacja 24.08.2023 00:00

Szarpali się, poszukiwali, brnęli po omacku, aż wreszcie znaleźli perłę. Te historie naprawdę zmieniły ich życie.

„Już nie mogłem dłużej znosić tego złego życia”. Historie ludzi, którzy znaleźli w swoim życiu prawdziwą perłę istockphoto

Większość z nich to były osoby pobożne, zaangażowane w wiele duszpasterskich działań, ale to jeszcze nie było to! To nie była perła warta sprzedania wszystkiego.

Za nic w świecie!

Założyciel zgromadzenia pijarów Józef Kalasancjusz (wspominamy go 25 sierpnia) świetnie się zapowiadał, wróżono mu wielką karierę. Katalończyk był znakomitym nauczycielem i już jako ksiądz w 1592 roku trafił do rzymskiego domu kard. Marka Antoniego Colonny, gdzie przyjął posadę nauczyciela jego siostrzeńców. Zyskał wpływy, pieniądze i sławę. I choć angażował się już w prace (uwaga, długa wyliczanka!): Arcybractwa Dwunastu Apostołów (pielęgnował chorych i ubogich), Bractwa Doktryny Chrześcijańskiej, zajmującego się szerzeniem nauki, Arcybractwa Stygmatów św. Franciszka, Bractwa Najświętszej Trójcy Pielgrzymów i Rekonwalescentów oraz Arcybractwa Matki Bożej Wspomożycielki, nie dawało mu to pokoju serca. Żył w rozdarciu, duchowej szarpaninie. Musiał nastąpić punkt zwrotny.

Gdy Kalasancjusz na ulicach Wiecznego Miasta zetknął się z ogromną biedą, wpadł na pomysł, by stworzyć szkoły dla ubogich rzymskich dzieci. „Coraz wyraźniejsza staje się w jego życiu sprzeczność między idealizmem, przejawiającym się w silnej potrzebie modlitwy i spełniania czynów miłosierdzia, a rzeczywistością, w której tkwił” – pisze jego biograf o. Miguel Angel Asiain SP. „Podczas rzymskich wędrówek przyszły święty z bólem dostrzegał, jak wielkie są potrzeby biednych. Po ulicach wałęsały się tłumy dzieci bez wykształcenia, oddających się chuligańskim wybrykom. Tak trafił do parafii pod wezwaniem św. Doroty na Zatybrzu, a w niej – do maleńkiej szkoły, w której uczyły się zarówno dzieci bogate, jak i uboższe. Opuścił pałac kard. Colonny i po śmierci proboszcza parafii św. Doroty przeniósł się wraz ze szkołą do centrum Rzymu, ponieważ tam panowało większe ubóstwo. Gdy wreszcie zaproponowano mu upragnione stanowisko, nie chciał w żaden sposób przyjąć ani parafii, ani kanonikatu z 1200 skudami dochodu w Sewilli, a sekretarzowi Ambasadora Króla Katolickiego, dziękując za propozycję, odpowiedział: »Znalazłem w Rzymie lepszy sposób służenia Bogu – pomaganie tym biednym dzieciom i nie poniecham tego za nic w świecie«”. „Często Duch Święty przemawia ustami tych, o których nigdy by się nie pomyślało” – nauczał pierwszy generał pijarów.

Ktoś zapalił światło

Czyż nie jest to biblijna opowieść o znalezieniu perły? To znakomity materiał na książkę. Ile historii, tyle momentów zwrotnych. Do najbardziej poruszających należy historia, która wydarzyła się podczas pewnej rozmowy na plebanii na Podolu.

W 1880 roku, na kilka dni przed wstąpieniem do zakonu jezuitów, 35-letni Adam Chmielowski pisał do Heleny Modrzejewskiej: „Już nie mogłem dłużej znosić tego złego życia, którym nas świat karmi, nie chciałem już dłużej tego ciężkiego łańcucha nosić. Świat, jak złodziej, wydziera co dzień i w każdej godzinie wszystko dobre z serca, wykrada miłość dla ludzi, wykrada spokój i szczęście, kradnie nam Boga i niebo”. Depresja, która skutecznie go obezwładniła, pokrzyżowała zakonne plany. „Przeżywał taką ciemność, że przez cały rok nie wypowiedział ani jednego słowa” – opowiadał Michał Lorenc, kompozytor. „Wsadzono go do domu dla psychicznie chorych we Lwowie. A tam on, arystokrata i genialny malarz, był przybity łańcuchami i polewany lodowatą wodą przez jakąś hołotę! Po roku przyjechał brat i zabrał go do domu. I jest genialna scena: Albert siedzi, a jego brat w drugim pokoju rozmawia ze znajomym księdzem o Ewangelii o prostytutce. Albert słyszy słowa o przebaczeniu. W nocy wskakuje na konia i pędzi do tego księdza do spowiedzi. Na drugi dzień jest już innym człowiekiem. Przecież to materiał na wielki film!”. „To jest nawrócenie Adamowe” – opowiada abp Grzegorz Ryś. „Nawrócenie nie z tego, że był niegodziwy, bo był więcej niż godziwy. Robił w życiu więcej, niż niejeden uważa, że warto. Dawał z siebie więcej niż wszyscy jego koledzy artyści razem wzięci. Ale robił to wszystko sam. Tej jednej nocy odkrył, co to znaczy miłosierdzie Boga. Gdyby tego nie przeszedł, to jakby się wyzbył osądów wobec świata? Półtora roku więzienia w skrupułach, poczuciu własnej beznadziejności. Półtora roku takiego więzienia, przychodzi Chrystus – i je otwiera. Wtedy Adam tak naprawdę stał się Bratem Albertem”.

Idę na śmierć!

Dla św. Antoniego punktem zwrotnym było spotkanie franciszkanów, którzy ruszali do Maroka, by głosić muzułmanom Ewangelię. Fernando Martins de Bulhões (tak nazywał się święty od znajdywania zgub) jako dwudziestolatek wstąpił do Zakonu Kanoników Regularnych św. Augustyna, pilnie studiował dzieła ojców Kościoła i łacińskich klasyków. W 1219 roku przyjął święcenia kapłańskie. Wróżono mu wielką karierę i pewnie tak potoczyłoby się jego życie, gdyby nie spotkał na swej drodze pięciu braci Biedaczyny z Asyżu. Szli w paszczę lwa, wprost w objęcia śmierci. Ferdynanda zdumiewało to, że nie mieli przy sobie ani grosza. Choć od szalonej misji odwodził ich sam brat króla Alfonsa II, pozostali jej wierni. Zginęli po ciężkich torturach 16 stycznia 1220 roku. Gdy zmasakrowane ciała przywieziono do kościoła Świętego Krzyża w Coimbrze, ich widok do tego stopnia wstrząsnął młodym Ferdynandem, że postanowił… ich zastąpić. To, co powinno zniechęcić młodego zakonnika, spowodowało, że postanowił powtórzyć ich misję. Przyjął habit franciszkański i przybrał imię Antoni.

Weź, czytaj!

Augustyn (354–430) był szczery do bólu, gdy notował: „Jakże straszne były te stopnie, po których zstępowałem w głębiny piekła, trawiony gorączką, rozpaczą, że nie znam prawdy”. Doskonale znał swą kondycję. Punktem zwrotnym w jego życiu był… śpiew dziecka.

Pewnego dnia syn świętej Moniki miał usłyszeć w ogrodzie dziecko, które nuciło: „Tolle, lege!” (Weź, czytaj!). Potraktował to zdarzenie jako znak i zaczął wertować z pasją List do Rzymian. Słowa: „Żyjmy przyzwoicie jak w jasny dzień: nie w hulankach i pijatykach, nie w rozpuście i wyuzdaniu, nie w kłótni i zazdrości” przeorały jego serce. „Do kogo miałem się zwrócić, by mnie z Tobą pojednał? Czy miałem szukać pomocy aniołów?” – pytał dramatycznie, by z zachwytem zawołać: „Ale trzeba było, by Pośrednik między Bogiem i ludźmi miał coś wspólnego z Bogiem i coś wspólnego z człowiekiem. Gdyby we wszystkim był jak człowiek, daleko byłby od Boga. Gdyby we wszystkim był jak Bóg, daleko byłby od człowieka (…) Rozpaliłeś moje serce i język jak rozżarzone węgle”.

Na kolana!

Założyciel michalitów ks. Bronisław Markiewicz (1842–1912), który na zielonych wzgórzach Podkarpacia we wsi położonej 5 km na południe od Krosna przekonywał setki młodych: „Bądźcie święci!”, jako młodzieniec przeżył ogromny kryzys wiary. „Ja, kształcony od dziecka na Skardze i Krasickim, czytając w osiemnastym roku życia dzieła wielce poważne z dziedziny historii i nauk przyrodniczych w języku niemieckim, a obok nich autorów greckich i łacińskich, nie zadowalając się szkolnymi podręcznikami; wkrótce straciłem wiarę w Boga i harmonię wewnętrzną, których brak odebrał mi pogodę i spokój duszy” – wspominał po kilkudziesięciu latach. „Tęskniąc za nimi, zabrałem się znowu do czytania dzieł najcelniejszych pisarzy polskich, którzy powoli zaczęli koić rozstrój w duszy mojej, aż wreszcie przy czytaniu kolejnej noweli, napisanej przez Józefa Korzeniowskiego, upadłem na kolana i zacząłem się modlić: »Jeśli istniejesz, Boże, daj mi się poznać, a wszystko dla Ciebie gotowym uczynić!«. W tej chwili napełnił mię Pan wielką światłością wewnętrzną, która sprawiła, iż uwierzyłem we wszystko, co Kościół święty do wierzenia podaje i tegoż jeszcze dnia wyspowiadałem się z całego życia. Odtąd 41 lat minęło, jak panuje stały pokój i pogoda niezmącona w sercu moim”.

Wierzę, wierzę!

Punkt zwrotny doskonale opisał ks. Franciszek Blachnicki, który w celi skazańców na oddziale B-Eins przy katowickiej Nikolaistraße przed południem w środę 17 czerwca 1942 roku, gdy kadra więzienia świętowała imieniny Adolfa Hitlera, dla zabicia czasu czytał książkę. Nawet, jak wspomina, niespecjalnie go interesowała. „Nagle jedno zdanie mnie poruszyło. Tam było napisane, że w człowieku oprócz duszy i ciała istnieje duch, coś pośredniego między ciałem i duszą. Ten duch może jak gdyby rozwinąć się albo w kierunku ciała i materii, wtedy człowiek żyje tak, jakby był samą materią, albo w kierunku duszy, wtedy człowiek staje się duchowy. W tym momencie wstałem z miejsca, zacząłem chodzić po celi i powtarzać sobie ciągle: »Wierzę, wierzę, wierzę!«. Potem starałem się z czymś porównać to przeżycie. To było tak, jakby ktoś w ciemnej celi przekręcił kontakt. Nagle zalało ją światło. Po prostu, Panie, Ty przyszedłeś, przywróciłeś mi wzrok! Przeżyłem wówczas największy dzień swojego życia. Odtąd nie było we mnie lęku”.•

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.