Jean-Michel Jarre kończy 75 lat. Między eksperymentem a kopiowaniem siebie

Szymon Babuchowski

|

GN 33/2023

publikacja 17.08.2023 00:00

Radykalne eksperymenty artystyczne Jean-Michel Jarre przeplata próbami powrotu do znakomitej muzycznej przeszłości. Niekoniecznie udanymi.

Jean-Michel Jarre podczas 360-kanałowego koncertu Oxymore w Cannes, 20 stycznia 2023 r. Jean-Michel Jarre podczas 360-kanałowego koncertu Oxymore w Cannes, 20 stycznia 2023 r.
SIPA/SYSPEO/east news

Jego najwybitniejsze dzieła, takie jak „Oxygène” czy „Équinoxe”, to dziś klasyka muzyki elektronicznej. Ma jednak na swoim koncie także płyty mniej udane, a nawet takie, na których chciałoby się nakleić etykietkę „niesłuchalne”. Wszystko dlatego, że Jean-Michel Jarre nie zasklepia się w jednej estetyce, nie odcina wyłącznie kuponów od dawnych dokonań. Choć właśnie kończy 75 lat, ciągle eksperymentuje.

Wyższy poziom dźwięku

Słucham właśnie dwóch ostatnich płyt Jarre’a: „Amazônii” (2021) i „Oxymore” (2022). To trudna przeprawa dla kogoś, kto zachwycał się jego albumami z lat 70. i 80. Jean-Michel ­Jarre zainteresował się ostatnio mocno tzw. dźwiękiem binauralnym i w nowych nagraniach testuje naturalną ludzką zdolność do precyzyjnego lokalizowania źródła dźwięku odbieranego przez narząd słuchu. Jeśli obcujemy z taką muzyką w słuchawkach lub w bardziej zaawansowanym systemie audio, otrzymujemy wrażenie, jakby dźwięki otaczały nas z każdej strony. To na swój sposób fascynujące eksperymenty, ale zdaje się, że to „przenoszenie dźwięku i muzyki na wyższy poziom” (cytat z opisu płyty „Oxymore”) trochę dziś zastępuje Jarre’owi komponowanie. Ważniejsze okazuje się bowiem doskonalenie brzmienia – raz osadzonego w dźwiękach natury („Amazônia”), innym razem w transowych rytmach („Oxymore”) – niż melodie i misterne, „symfoniczne” prowadzenie głosów, jak to było na dawnych płytach.

Zwrotów w jego twórczości było już sporo, ale jedno pozostaje niezmienne: łączenie muzycznych i elektronicznych pasji. Kompozytor wyniósł te zamiłowania z domu rodzinnego. Nie przejął ich jednak od słynnego ojca, Maurice’a Jarre’a – twórcy muzyki filmowej, autora ścieżki dźwiękowej do takich obrazów jak „Doktor Żywago” czy „Stowarzyszenie Umarłych Poetów”. Rodzice Jeana-Michela rozwiedli się bowiem, gdy chłopiec miał pięć lat. Ojciec wyjechał wówczas do Ameryki i odtąd nie widział się z synem aż do ukończenia przez niego osiemnastego roku życia. „Mojego ojca i mnie nigdy nie łączyła prawdziwa więź. Widzieliśmy się zapewne 20 lub 25 razy w życiu. Jeśli w moim wieku jesteś w stanie policzyć, ile razy widziałeś swojego ojca, to mówi to samo za siebie... Myślę, że lepiej już być w konflikcie albo rozpaczać po śmierci rodziców niż znosić to uczucie pustki trudnej do wypełnienia” – z goryczą opowiadał Jarre po latach.

Muzyka bez słów

Fascynacja muzyką i elektroniką zrodziła się u Jeana-Michela podczas częstych pobytów u dziadków ze strony matki w Lyonie. Dziadek grał na oboju, a jednocześnie był inżynierem i wynalazcą – skonstruował m.in. jeden z pierwszych stołów mikserskich dla francuskiego radia. To od niego przyszły muzyk otrzymał swój pierwszy magnetofon. Z mieszkania dziadków Jarre obserwował też ulicznych muzyków. Sam uczył się gry na fortepianie, jednak kiepska nauczycielka tylko zniechęciła chłopca do tego instrumentu. Na ścianie swojego pokoju napisał nawet „I hate piano” (nienawidzę fortepianu). Na szczęście wizyty wraz z matką w klubie jazzowym Le Chat Qui Pêche, gdzie regularnie występowali wybitni artyści, tacy jak John Coltrane, Chet Baker, Archie Shepp czy Don Cherry, na nowo rozbudziły w nim zainteresowanie graniem. Doprowadziły też do odkrycia, że muzyka może być „opisowa, bez słów”.

Jako nastolatek Jarre grał w kilku zespołach, była to jednak twórczość nieodbiegająca zbytnio od dominującego wówczas nurtu wyznaczanego przez Beatlesów czy The Kinks. Dopiero spotkanie z twórcą muzyki konkretnej Pierre’em Schaefferem odmieniło myślenie Jarre’a o komponowaniu. Zainteresował się wówczas nowymi instrumentami i wykorzystaniem komputerów w procesie tworzenia. Jego debiutancki album „Deserted Palace”, wydany w 1972 r., pełen był brzmieniowych eksperymentów, podobnie jak ścieżka dźwiękowa do filmu „Les Granges Brûlées” (1973). Jednak prawdziwym przełomem okazała się trzecia płyta, „Oxygène” (1976). To właśnie tym albumem Jean-Michel Jarre podniósł swoją muzykę do rangi prawdziwej sztuki. „Oxygène” to skomponowana z rozmachem suita, pełna przestrzennych brzmień i nawiązań do muzyki poważnej. Słychać w niej fascynację twórczością Bacha, ale i „Bolero” Ravela, którego nuty zostały dyskretnie wplecione w piątą część utworu. Jest też na tym krążku pierwszy wielki przebój Jarre’a – „Oxygène part 4”, jeden z najbardziej rozpoznawalnych muzycznych motywów na świecie.

Medytacje, iluminacje

Równie znakomity okazał się następny album – „Équi­noxe” (1978). To kompozycja o podobnym rozmachu jak „Oxygène”, ale bardziej nastrojowa, chwilami wręcz medytacyjna. Podobnie jak na poprzedniej płycie, znalazł się tu absolutny hit. Okazała się nim piąta część utworu, którą wielu Polaków kojarzy jako sygnał popularnego w latach 80. programu telewizyjnego „Kwant”. I choć każda następna płyta ­Jeana-Michela Jarre’a była przemyślaną całością, to zdaniem wielu słuchaczy żadna z nich nie dorównywała już kompozycyjnym kunsztem tym właśnie dwóm krążkom. Udanym eksperymentem był album „Zoolook” (1984), oparty na ludzkich głosach z całego świata, znajdziemy też muzyczne perły na „Magnetic Fields” czy „Rendez-Vous”, jednak poprzednimi dziełami Jarre ustawił sobie poprzeczkę tak wysoko, że nigdy już nie udało mu się jej przeskoczyć.

Nie zmienia to faktu, że przynajmniej do początku lat 90. francuski kompozytor pozostawał w swoim gatunku mistrzem. Olbrzymią popularność przyniosła mu nie tylko sama twórczość muzyczna, ale też oprawa wizualna koncertów, które stały się spektakularnymi widowiskami typu światło i dźwięk. Występując jako pierwszy w historii artysta z Zachodu w komunistycznych Chinach, Jarre zafascynował słuchaczy brzmieniem laserowej harfy, a w Houston scenerią jego iluminacji stały się olbrzymie drapacze chmur. Dzięki rosnącej liczbie słuchaczy gromadzących się na kolejnych koncertach muzyk wielokrotnie ustanawiał nowe rekordy Guinnessa. Najwyższy wynik uzyskał podczas koncertu w Moskwie w 1997 r., kiedy to przybyło aż 3,5 mln osób. Do dziś trwają jednak spory o to, czy był to faktycznie największy koncert wszech czasów. Podobną liczbę słuchaczy zgromadził bowiem trzy lata wcześniej Rod Stewart podczas imprezy na brazylijskiej plaży Copacabana.

Pomysły na siebie

Widowiska Jarre’a często stawały się oprawą wielkich uroczystości. W 1986 r. muzyk zagrał w Lyonie koncert dla Jana Pawła II, przebywającego wówczas z wizytą we Francji. Głos papieża pojawił się podczas koncertu, a na budynkach wyświetlano m.in. postacie Lecha Wałęsy i Matki Teresy z Kalkuty. Mimo że nie doszło do planowanego początkowo koncertu podczas Światowych Dni Młodzieży w Częstochowie w 1991 r., Jean-Michel Jarre kilkakrotnie występował później w Polsce. Najgłośniejszym wydarzeniem z jego udziałem stało się u nas widowisko „Przestrzeń Wolności 2005”, zorganizowane w Stoczni Gdańskiej z okazji 25. rocznicy powstania Solidarności. Artysta, który nie wziął za ten koncert honorarium, wplótł między swoje kompozycje m.in. słynne „Mury”, napisane przez Jacka Kaczmarskiego do muzyki katalońskiego pieśniarza Lluísa Llacha. Niestety, wiele autorskich utworów Jarre przedstawił w unowocześnionych wersjach, które pozbawione były mocy oryginału. Mimo to występ został przyjęty z entuzjazmem, a sam kompozytor mówił o nim: „Był to chyba najbardziej niezwykły koncert, jaki zagrałem w życiu. Z powodu miejsca, samej rocznicy i publiczności”. Do listy takich niezwykłych koncertów należy też dopisać niedawny występ Jarre’a w „wirtualnej katedrze Notre Dame”. O jego wyjątkowości zdecydowały przede wszystkim komputerowe wizualizacje, w które wkomponowano awatar artysty.

Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że od lat 90. Jean-Michel Jarre bezskutecznie szuka na siebie muzycznego pomysłu. Eksperymenty przeplata próbami powrotu do przeszłości, tworząc kolejne „sequele” najbardziej udanych płyt. Mogliśmy więc już usłyszeć „Oxygène 7-13” (1997), „Oxygène 3” (2016) czy „Équinoxe Infinity” (2018), jednak wracanie do ogranych chwytów kompozycyjnych pozostawia wrażenie, jakby muzyk kręcił się w kółko. Z kolei większość prób ucieczki od wizerunku twórcy monumentalnych suit przez wprowadzanie partii wokalnych czy wycieczek w stronę techno nie okazała się udana. Szumnie zapowiadany przez artystę jako „najambitniejszy projekt w karierze” dwupłytowy album „Electronica” (2015–2016), nagrany z udziałem wielu gości, był przedsięwzięciem ciekawym, ale duży rozrzut stylistyczny nie pozwala w nim widzieć poważnego zwrotu w karierze muzyka. Odważniejszą próbą stworzenia czegoś nowego w muzyce Jarre’a było za to połączenie elektroniki z jazzem, którego dokonał na płycie „Sessions 2000”. Tu faktycznie objawiło się inne oblicze francuskiego artysty – bardziej kameralne, przeznaczone raczej do odbioru w intymnej atmosferze małego klubu niż w ogromnych plenerach. Osobiście wolę takiego Jarre’a od tego z najnowszych albumów. Choć w moim prywatnym rankingu i tak nic nie przebija pierwszego „Équinoxe”.•

Dziękujemy, że z nami jesteś

To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.

W subskrypcji otrzymujesz

  • Nieograniczony dostęp do:
    • wszystkich wydań on-line tygodnika „Gość Niedzielny”
    • wszystkich wydań on-line on-line magazynu „Gość Extra”
    • wszystkich wydań on-line magazynu „Historia Kościoła”
    • wszystkich wydań on-line miesięcznika „Mały Gość Niedzielny”
    • wszystkich płatnych treści publikowanych w portalu gosc.pl.
  • brak reklam na stronach;
  • Niespodzianki od redakcji.
Masz subskrypcję?
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.