Lekcja życia

ks. Tomasz Jaklewicz

|

GN 16/2011

publikacja 25.04.2011 16:39

O uratowaniu od śmierci z Polką, która przeżyła zamach na World Trade Center rozmawia ks. Tomasz Jaklewicz

– Przychodzę tu, aby opowiadać o działaniu Boga – mówi Leokadia Głogowska – Przychodzę tu, aby opowiadać o działaniu Boga – mówi Leokadia Głogowska
fot. Tomasz Jaklewicz

Ks. Tomasz Jaklewicz: Rozmawiamy tuż obok World Trade Center. Może Pani przychodzić tak spokojnie na to miejsce?
Leokadia Głogowska: – W 2007 roku nowa koleżanka z mojego biura zaczęła rozmawiać o 11 września. „Byłaś wtedy w wieży?” – zdziwiła się. Zaczęłam opowiadać. Słuchała z przejęciem, miała łzy w oczach. Potem okazało się, że oprowadza wycieczki po WTC. Zaprosiła mnie, żebym na jej wycieczce opowiedziała moją historię. Zgodziłam się, bo dzień wcześniej w naszej wspólnocie była modlitwa wstawiennicza, a ja prosiłam o dar ewangelizacji. Odpowiedź przyszła na drugi dzień. I tak już od 4 lat prowadzę tutaj wycieczki jako wolontariuszka. Traktuję to jako świadectwo o działaniu Boga. Dlatego to robię.  

Ilu Polaków wtedy zginęło?
– Siedmiu.

Znała Pani kogoś z nich?
– Jedną z tych osób spotkałam 15 sierpnia w bardzo niezwykłych okolicznościach. Zjeżdżałam na lunch, wsiadłam do ekspresowej windy na 78. piętrze. Drzwi się zamknęły i winda zaczęła spadać gwałtownie w dół. W czasie sekundy czy dwóch spadliśmy o jakieś 30 pięter. To było straszne. Coś się zerwało i nie od razu zadziałały zabezpieczenia. Było nas z 15 osób. Jedną z nich była Polka. Zaczęła płakać i coś mówić. Usłyszałam, że ma słowiański akcent. Zapamiętałam jej twarz. Nikomu się wtedy nic nie stało. Ale później, już po 11 września, zobaczyłam w polskiej gazecie jej zdjęcie. Rodzina ją poszukiwała, okazało się, że nie żyje.     

Od kiedy pracowała Pani w wieży WTC?
– Pracowałam w firmie stanowej od 8 lat. To był niezwykłe elegancki, prestiżowy budynek. Miałam okna na wschód. Żartowałam, że z takiej wysokości mogę zobaczyć Polskę.  

Jak to się stało, że Pani ocalała?  
– 11 września to był zwykły roboczy dzień. Wstałam o 6 rano. Mąż jak zawsze przygotował kawę i małe śniadanie. Poszedł po samochód, bo zawsze podwoził mnie do pracy. Zaczęłam wkładać wysokie szpilki. Ale coś mi mówi: zmień te szpilki na coś wygodniejszego. Włożyłam płaskie sandały, co miało potem wielkie znaczenie. Było wiele takich momentów, które dopiero później  sobie poskładałam, i wiem, że to było działanie Boga dla mnie. Jechaliśmy do pracy. Wrzesień jest najpiękniejszym miesiącem w Nowym Jorku, patrzyłam z takim zachwytem na dwie wieże błyszczące w słońcu. Mąż mnie pocałował, pożegnał: „uważaj na siebie”. Dwie windy ekspresowe do góry i jestem na 82. piętrze. Była 7.30, czyli godzina przed atakiem. Pamiętam, że stanęłam przy oknie, żeby przez chwilę nasycić się tym niezwykłym widokiem. Potem zaczęłam pracować przy komputerze, panowała absolutna cisza. Samolot uderzył o 8.46 w moją wieżę. Huk, syk, jakiś niesamowity dźwięk… Do dzisiaj zostało mi to, że jak ktoś trzaśnie głośniej drzwiami, to podskakuję. Wieża przechyliła się tak mocno, że odruchowo chwyciłam się biurka. Myślałam, że polecimy w dół, ale momentalnie odbiła w drugą stronę. Nie wiedziałam, co się stało. Trzęsienie ziemi? To nic mi nie grozi. Pamiętałam wykład, na którym mówiono, że WTC jest tak skonstruowane, że przetrzyma trzęsienie ziemi lepiej niż wszystkie inne budynki w Nowym Jorku. Jeden z kolegów krzyknął: „Get out right now!” (wynosić się, natychmiast). Chwyciłam torebkę i zaczęłam biec w stronę drzwi. Kiedy je otworzyłam, zobaczyłam gęsty czarny dym. Pomyślałam: to już jest koniec, umrę. Zaczęłam się modlić do Ducha Świętego, żebym potrafiła przyjąć śmierć w pokoju, żebym się nie bała. To były ułamki sekund. Przypomniał mi się e-mail od siostry. Otóż moja mama, kiedy dowiedziała się o tej historii z windą, poszła zamówić w Polsce Mszę dziękczynną. Okazało się, że najbliższy wolny termin to… 11 września. Siostra przypomniała mi o tym. Cała rodzina w Polsce dziękowała za moje ocalenie. Pomyślałam sobie, że to nie jest przypadek. Ta Msza była o 7 rano, w Nowym Jorku była 1 w nocy. Wstąpiła we mnie jakaś wiara, zaczęłam biec przez ten dym w stronę klatki schodowej. Byłam zaskoczona, że przez pierwsze 20 pięter było dość pusto. Amerykanie czekali na ogłoszenia służb ratowniczych. Tak byliśmy przeszkoleni. Dzięki temu szybko zbiegliśmy 20 pięter. Dopiero gdzieś przy 60. piętrach zaczęło się zagęszczać. Kiedy byłam na 44. piętrze, na schodach było już bardzo ciasno. Zaczęli nas przerzucać do innej klatki schodowej. Właśnie wtedy samolot uderzył w sąsiednią wieżę. Nasza się też zatrzęsła, choć już nie tak mocno jak za pierwszym razem. Dalej schodziłam w dół. Zajęło mi to ponad godzinę. W górę wchodzili strażacy, mijali nas na schodach. Pamiętam taki moment, kiedy zobaczyłam twarz jednego z nich. Młody chłopak w wieku mojego syna, Michała. Tak mi się go żal zrobiło. Ale uspokoiło mnie to, bo skoro oni idą w górę, to znaczy, że jesteśmy bezpieczni, pomyślałam. Wyszłam przez podziemne przejście, gdzie mieściło się wielkie podziemne centrum handlowe. Marmury, restauracje, sklepy… Muszę dodać, że nikt nam nie powiedział, że to atak terrorystyczny. Kiedy wydostałam się na zewnątrz, zobaczyłam pod samymi wieżami dużo gapiów, turystów z aparatami. Pomyślałam sobie, że jestem bezpieczna. Ale w tym momencie głos: „uciekaj, natychmiast”. Zaczęłam biec w stronę mostu Brooklyńskiego. Dobiegłam do jego początku, obróciłam się i... w tym momencie zawaliła się wieża południowa, czyli nie ta moja.

Dlaczego najpierw ta druga, przecież w nią później uderzył samolot?
– Uderzenie w drugą wieżę było niżej, więc był większy ciężar z góry. Patrzyłam i pamiętam ten głośny, głuchy dźwięk… W 8 sekund nie ma wieży. To jest niemożliwe. Pytam się ludzi, czy wiedzą, co się stało… Bo ja nadal nie wiedziałam. Ludzie patrzą na mnie, skąd ja jestem, cały świat wie już od godziny o ataku terrorystycznym. Kiedy mi to powiedzieli, zaczęłam dalej uciekać przez most. Szłam i modliłam się. Gdzie jest mąż? Gdzie syn? On wtedy był na studiach, na architekturze. Chcę ich zawiadomić, ale nie mam komórki, telefony nie działają. Kiedy byłam już na drugiej stronie East River, zawaliła się moja wieża. Usłyszałam krzyk ludzi, odwróciłam się i zobaczyłam tylko ogromną chmurę nad Manhattanem. Do mnie to nie docierało, zastanawiałam się, czy to naprawdę się dzieje. Co chwilę sprawdzałam, czy nie działa jakiś telefon. Mam jakieś 8 mil do domu. Szłam załamana. Ludzie zamykali sklepy, było takie poruszenie, niepewność. Ale pamiętam scenę, która dała mi nadzieję. Przy ulicy, którą wszyscy szli od strony Manhattanu, stała ciemnoskóra kobieta z kilkuletnią dziewczynką, chyba córką. Miała rolkę papierowych ręczników, urywała po kawałku, podawała dziewczynce, a ona każdemu z nas… Wszyscy byliśmy potwornie zakurzeni. Pomyślałam sobie, Boże, są jeszcze dobrzy ludzie na tym świecie. Znalazłam wreszcie działający telefon. Trzęsła mi się ręka, kiedy wystukiwałam numer do męża, do pracy. Odebrał jego szef, pamiętam jego krzyk: „O mój Boże, Marek, twoja żona żyje”. Mój mąż, twardy facet, po raz pierwszy rozpłakał się przez telefon, ja oczywiście także. Zapytał mnie tylko, gdzie jestem. W końcu doszłam do domu. Okazało się, że syn był w domu, bo nie zdążył wyjść na uczelnię. Długo mnie ściskał. Wieczorem, modliliśmy się w trójkę, dziękując Bogu za moje  ocalenie, modliliśmy się za wszystkich, którzy zginęli. Zdaliśmy sobie sprawę z tego, jak ważne jest życie każdego z nas. Byłam wciąż w stresie. Mąż wziął mnie za rękę z jednej strony łóżka, syn z drugiej, żeby mnie uspokoić. Ale oni obaj zasnęli, a ja całą noc nie mogłam w ogóle zmrużyć oka. Cały czas słyszałam ten hałas i widziałam walącą się wieżę. Tak było kilka dni i nocy. Wtedy zaczęłam składać te wszystkie okoliczności. Widocznie Pan Bóg chciał, żebym żyła. Więc powiedziałam: „Panie Boże, pomóż mi, bo ja nie mogę tak dalej żyć w tych nerwach”. Pojawiło się zaufanie Bogu i dzięki temu stres minął. Wiele moich koleżanek do dziś z tego nie wyszło.   

Czy ktoś z kolegów czy koleżanek z biura zginął?
– Zginęło trzech moich kolegów, jeden miał skręconą nogę i nie chciał schodzić, a dwóch komputerowców chciało zabezpieczyć bazę danych w komputerach. Żona jednego z nich dzwoniła już po ataku, on odebrał telefon, zdążył powiedzieć: „Muszę się z tobą pożegnać, bo ogień idzie w moją stronę, mam odciętą drogę do wyjścia”.  

Pani rodzina w Polsce musiała umierać ze strachu?
– Siostra o mało nie dostała zawału, dzwoniła co 5 minut do syna i pytała, czy jestem. A Michał się modlił i miał jakiś dziwny spokój. Powtarzał: „Ciociu, nie bój się, mama z tego wyjdzie”. Aż siostra była wściekła: „Jak możesz być taki spokojny, mama w wieżach”.

To wszystko musiało Panią bardzo zmienić.
– To była taka wielka lekcja życia dla nas, a także lekcja wiary, dla mnie, męża, syna. Oprowadzam wycieczki z całego świata. Ludzie słuchają najbardziej, kiedy zaczynam opowiadać swoją historię, czasem płaczą, szlochają. Ktoś dziękował, że moje słowa pomogły żyć dalej i zmagać się z chorobą. Ci ludzie też mi dużą dają. Kiedy mam wycieczkę, to idę w czasie lunchu na Mszę i modlę się za nich. Kiedyś przychodzi do mnie Japonka i pyta: „A kim jest ten twój Bóg, że ci tak pomógł?”. Musisz otworzyć Biblię i tam Go poznasz… Takie małe rzeczy, ale może Pan Bóg to rozwinie dalej. Te spotkania uczą mnie, że to nie jest tylko historia nowojorczyków, ale część historii całego świata, moja i Księdza też.

A jak to przyjęli sami nowojorczycy?
– To była lekcja pokory. W jednej sekundzie z tego 9-milionowego miasta zrobiło się miasteczko. W tym sensie, że ludzie zaczęli się dzielić, pomagać, otwierać domy, portfele… Niesamowite wrażenie robiło to, jak obcy ludzie w różnych miejscach stawali w kręgu, zapalali świeczki, zamykali oczy i modlili się. Ludzie różnych wyznań, jak to w Nowym Jorku. Oczywiście był też strach, sama się bałam.  

Czy nikt nie zapytał, dlaczego Pan Bóg uratował Panią, ale pozwolił na śmierć prawie 3 tysięcy niewinnych ludzi?
– Mam koleżankę, która pyta mnie o to za każdym razem. Pan Bóg zrobił w tym dniu wielką rzecz. W obu wieżach pracowało zazwyczaj około 40–50 tysięcy osób. Ale czasem przychodzili jeszcze ludzie z zewnątrz na konferencje. Do mojego biura tego dnia miało przyjść dodatkowo 70 osób na godz. 9.00. Czasami bywało w całym kompleksie nawet 150 tysięcy ludzi. Natomiast 11 września było tylko około 17 tysięcy osób. To bardzo mało.

Dlaczego tak się stało?
– Wpłynęły na to trzy wydarzenia. Po pierwsze to był dzień wstępnych wyborów władz miejskich, poza tym dzień rozpoczęcia nauki w szkole, i po trzecie 10 września była wielka gra futbolowa, która przedłużyła się do nocy, więc wielu nie wstało na rano. Niektórzy byli na wyborach, rodzice odwozili dzieci do szkoły. Te trzy wydarzenia to nie były przypadki. To, że nas się uratowało około 14 tysięcy, to był cud. A co by było, gdyby nas było 50 tysięcy… Ja myślę, że tu było działanie Boga. A wracając do pytania, odpowiedź dała mi kobieta, która też oprowadza po WTC, ale straciła tutaj syna. Ona nie ma w sobie żalu czy rozpaczy. Mówi z taką wiarą niesamowitą: „Twoje i moje życie mają swój czas. A mój syn poszedł do nieba”. Kiedy odpowiedziałam, że nie wiadomo, czy się tam dostaniemy, usłyszałam: „Nie ma innej opcji, ja się tam wybieram”.

Dlaczego wciąż Pani tu przychodzi i opowiada historię ocalenia?
– Dostałam tak dużo 11 września, dlatego muszę to oddać. Każdy człowiek ma jakieś trudne sytuacje w życiu, a moja opowieść może im da jakieś światełko w tunelu.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.