Malediwy poza resortem. Rajskie plaże, meczety i zakazana Biblia

Szymon Babuchowski

|

GN 32/2023

publikacja 10.08.2023 00:00

Plaże jak z katalogów, niezwykle serdeczni ludzie i... kompletny brak wolności religijnej. Malediwy są przepiękne, ale mają też swoje ciemne strony.

Jedna z bezludnych wysp na atolu Kaafu. Kolory są tu naprawdę takie jak  w katalogach. Jedna z bezludnych wysp na atolu Kaafu. Kolory są tu naprawdę takie jak w katalogach.
Szymon Babuchowski/Foto Gość

Jak być w (prawie) raju i nie zbankrutować? Szukając wakacyjnych propozycji dla rodziny, postanowiłem w tym roku wyjść nieco poza schematy. Ponieważ większość przeglądanych ofert wydawała nam się bardzo droga, ostatecznie zdecydowaliśmy się na... Malediwy. Tak, wiem, brzmi dziwnie, bo w katalogach biur turystycznych ten akurat kierunek osiąga horrendalne ceny. Okazuje się jednak, że jeśli zorganizuje się wyjazd na własną rękę, można koszty znacznie obniżyć i za cenę, powiedzmy, dobrego europejskiego all inclusive odbyć egzotyczną podróż do regionu oddalonego od Polski o ponad 7 tys. kilometrów. Przy czym prawie dwie trzecie budżetu stanowi tu koszt połączeń lotniczych. Za całą resztę, czyli przede wszystkim za noclegi i wyżywienie, zapłaciliśmy znacznie mniej niż w Europie.

Prawdziwe życie

Taka samodzielnie zorganizowana podróż ma jeszcze jedną zaletę: nie przebywamy w odizolowanym resorcie, ale wśród rdzennych mieszkańców, poznając ich kulturę, zwyczaje, codzienne życie. Na Malediwach ta różnica jest szczególnie widoczna ze względu na specyficzną strukturę tego wyspiarskiego państwa, położonego na Oceanie Indyjskim, ok. 500 kilometrów na południowy zachód od południowego krańca Indii. Archipelag składa się z niemal 1200 wysepek, osadzonych na 26 atolach koralowych narosłych na podmorskim łańcuchu wulkanicznym. Tylko około 300 z nich jest zamieszkiwanych przez ludzi, z czego mniej więcej jedną trzecią stanowią tzw. wyspy resortowe, opanowane w całości przez luksusowe hotele, w tym słynne domki na wodzie, znane z katalogów biur podróży. Reszta to wyspy lokalne, czyli te zamieszkane przez niespełna 400 tys. Malediwczyków. Oczywiście, turystyka też tam kwitnie, bo ten sektor stanowi podstawę gospodarki całego kraju, przynosząc mu ponad połowę produktu krajowego brutto. Ale to właśnie na wyspach lokalnych można dotknąć prawdziwego życia: zobaczyć mieszkańców przy codziennej pracy i odpoczynku, usłyszeć śpiew muezzina, podziwiać oryginalne stroje.

Trochę intuicyjnie zdecydowaliśmy się na wyspę Guraidhoo (jedną z trzech o takiej nazwie), położoną na atolu Kaafu. Kierowaliśmy się m.in. bliskością stolicy (przylatywaliśmy późno, więc zależało nam na sprawnym transferze do miejsca docelowego), internetowymi opiniami i ceną. Wybór okazał się strzałem w dziesiątkę. W przeciwieństwie np. do położonej nieopodal Maafushi – wyspy też lokalnej, ale zorientowanej na masową turystykę – Guraidhoo, tylko ciut większa od mojego katowickiego osiedla, zachowała swój oryginalny, niemal dziewiczy charakter.

Bez pustych przebiegów

Urzekają wąskie, piaszczyste uliczki z niskimi domkami i małymi sklepikami, przed którymi mieszkańcy przesiadują całymi dniami, a bardzo liczne koty (psów tu nie ma – to według islamu zwierzęta nieczyste) wylegują się leniwie. Wieczorami nad naszymi głowami przelatywały rudawki wielkie, jedne z największych nietoperzy na świecie, nazywane też psami latającymi. Na pierwszy rzut oka wydają się nieco przerażające, ale są zupełnie niegroźne. Nie ma tu samochodów (przez cały pobyt wypatrzyłem jedną półciężarówkę stojącą w hangarze), za to bardzo popularne są skutery, choć i tak wszędzie można w kilka minut dotrzeć pieszo. I tylko rosnące w narożniku wyspy dwie wysokie konstrukcje, kompletnie niepasujące do reszty zabudowy, budzą niepokój o to, czy uda się ocalić kameralny klimat Guraidhoo.

Ten klimat tworzą także ludzie o najczęściej ciemnej skórze i niebanalnej urodzie, w której mieszają się elementy hinduskie, afrykańskie i arabskie. W ich twarzach odbija się ciekawa historia wysp, którymi od XVI wieku próbowali zawładnąć Portugalczycy i Holendrzy, a następnie – aż do 1965 r. – rządzili Brytyjczycy. Na czas naszego pobytu przypadło akurat świętowanie kolejnej rocznicy ogłoszenia niepodległości Malediwów, którą mieszkańcy Guraidhoo uczcili śpiewem przy akompaniamencie bębnów, tańcem i licznymi konkurencjami związanymi z połowem ogromnych ryb. Ale nie tylko w ten dzień dało się odczuć ich radosne usposobienie. Na co dzień także okazywali się ludźmi niezwykle serdecznymi i uczynnymi, a my czuliśmy się przez nich otoczeni opieką. Latheef, właściciel małego hoteliku, w którym mieszkaliśmy, nie tylko zarezerwował nam miejsce na motorówce dowożącej na wyspę, ale wysłał też na lotnisko swojego współpracownika, który nas odebrał i towarzyszył nam podczas podróży. – Mam na imię Ibu – przedstawia się nasz przewodnik i zaprasza do łodzi, która już za chwilę pruć będzie fale z oszałamiającą prędkością. Po 40 minutach pędu docieramy do portu w Guraidhoo, gdzie czeka już na nas Latheef. Chwilę musimy poczekać na naszą walizkę, bo obsługa motorówki wyciąga najpierw sporą ilość innych pakunków. Wiele z nich to paczki z rybami czy owocami, które wkrótce trafią do lokalnych sklepów. Uświadamiamy sobie, że na wyspach, między którymi kursuje zaledwie kilka transportów dziennie, nie ma pustych przebiegów. Podobne obserwacje poczynimy w kolejnych dniach podczas podróży promem na Maafushi czy do stolicy, śledząc, jak równolegle z przewozem pasażerów odbywa się połów ryb. Rybołówstwo to drugi po turystyce ważny sektor gospodarki Malediwów. Archipelag słynie zwłaszcza z tuńczyka, który serwowany tutaj np. w formie pasty z dodatkiem kokosa smakuje wybornie.

Tymczasem podjeżdża tuk-tuk, czyli motorowa riksza, która zawiezie nas do hotelu. To tylko 350 metrów, ale przejażdżka okazuje się miłą atrakcją, zwłaszcza dla dzieci. Przy wejściu do budynku zostajemy poproszeni o zdjęcie butów – to na Malediwach norma, nie tylko w domach czy hotelach, ale także w niektórych sklepach. Spełniamy grzecznie życzenie gospodarza i udajemy się na spoczynek. Zwiedzanie zaczniemy jutro, po pysznym śniadaniu, złożonym głównie z egzotycznych owoców. Papaja, arbuz, mango, pomarańcza i malutkie, ale bardzo soczyste banany – to podstawa naszych hotelowych posiłków. Do tego tosty i placuszki przypominające naleśniki – na pierwszą połowę dnia wystarczają w zupełności. Coś bardziej sycącego zjemy wieczorem w restauracji.

Podwodne piękno

Pogoda pierwszego dnia trochę nas rozczarowała. Oczywiście, wiedzieliśmy, że lipiec to na Malediwach środek pory deszczowej, jednak słyszeliśmy też, że deszcz pada tu głównie w nocy lub nad ranem, i wszystko szybko wysycha. Tymczasem przez większość dnia było pochmurno, a po południu przyszła prawdziwa ulewa, zamieniając piaszczyste uliczki w błotnisty tor przeszkód. Na szczęście następnego dnia wyszło słońce i świeciło już, z krótkimi przerwami, do końca naszego pobytu. Mogliśmy więc bez przeszkód rozkoszować się kolorami Malediwów, które – nie ma w tym cienia przesady – w słoneczny dzień wyglądają dokładnie tak jak w katalogach: lazurowy błękit nieba, soczysta zieleń palm i turkusowa woda. Temperatura wahała się cały czas między 27 a 31 stopni Celsjusza, co wydaje się wartością niemal idealną, jednak wysoka wilgotność powietrza czyniła upały dość uciążliwymi. I – jak to w okolicach równika – trzeba było chronić się przed słońcem. Kremy z mocnym filtrem i czapka z daszkiem lub kapelusz to tutaj podstawa (przekonałem się o tym boleśnie, gdy krótki czas spędzony na plaży bez nakrycia głowy przypłaciłem udarem cieplnym).

Warto o tym wszystkim pamiętać, by móc cieszyć się w pełni urokami Malediwów. A tych jest niemało: lokalne biura oferują mnóstwo wycieczek. Popularne są nurkowanie i snorkeling, dzięki którym można podziwiać rafy koralowe, oglądać żółwie, płaszczki, a nawet popływać z rekinami wielorybimi, czyli największymi rybami na świecie, podobno całkowicie niegroźnymi dla człowieka. Tych, którzy wolą obserwować wodny świat z pokładu łodzi, z pewnością zachwyci spotkanie z delfinami. Podpływają bardzo blisko, całymi stadami, reagują na gwizdanie i wykonują imponujące salta. Można też na chwilę wysiąść na którejś z bezludnych wysp albo na wynurzającej się z oceanu ławicy piaskowej. – Każdy wybiera to, co lubi: Hiszpanie przyjeżdżają tu głównie, by uprawiać sporty i nurkować, a np. Rosjanie czy Polacy wolą się po prostu relaksować – uśmiecha się Mohamed, sklepikarz, który codziennie zagaduje nas przed hotelem.

Na tyłach raju

Oczywiście, ten raj ma też swoje ciemne strony. Jedną z nich są śmieci – Malediwy zmagają się z tym problemem od początku lat 90., kiedy to nastąpił gwałtowny rozwój turystyki. Powstała nawet specjalna wyspa Thilafushi, na której utworzono wysypisko, jednak niesortowane przez wiele lat odpady, wśród których znajdują się m.in. metale ciężkie i azbest, sprawiły, że ten sztuczny twór, położony zaledwie sześć kilometrów od stolicy kraju, zaczął być nazywany „tykającą bombą biologiczną”. Dziś Malediwy próbują udoskonalić swoją gospodarkę odpadami, jednak dekady zaniedbań zrobiły swoje. Również „na tyłach” Guraidhoo mamy sporych rozmiarów wysypisko. W okolicach portu znajdujemy też przygnębiające cmentarzysko starych łodzi, między którymi błąkają się bezdomne koty. Wieczorami nad lokalnymi wyspami można zauważyć słupy dymu – to płoną ogniska, w których spala się część odpadów.

Tym, co jednak na tych pięknych wyspach smuci dużo bardziej, jest kompletny brak wolności religijnej. Oficjalną religią kraju jest islam, obywatele zobowiązani są do jego wyznawania, zaś rządzący muszą być sunnitami. Obcokrajowcy mogą wyznawać swoją wiarę wyłącznie w domach i pokojach hotelowych, a jakakolwiek działalność misyjna i wwożenie przedmiotów związanych z inną religią niż islam, w tym Biblii, są zakazane. Nieliczni chrześcijanie, pochodzący głównie z Indii i Sri Lanki, zmuszeni są praktykować w ukryciu – inaczej narażaliby się na poważne prześladowania, z przemocą fizyczną i karą więzienia włącznie.

Czy rozwój sektora turystycznego wpłynie na zmianę tej sytuacji? Być może kiedyś w końcu do tego dojdzie, bo przecież w innych sferach życia widać w ostatnich latach wyraźną przemianę mentalności. Jeszcze do 2014 r. żaden turysta nie mógł mieszkać na wyspach lokalnych. Dziś na prawie każdej z nich wydzielona jest plaża bikini, by przyjezdni mogli poczuć się swobodnie (na pozostałych plażach miejscowi kąpią się w ubraniach). Z kolei alkohol, teoretycznie w kraju zakazany, obecny jest na większości wysp resortowych. Jednak bez wolności wyznania ten pozornie otwarty dla wszystkich raj pozostaje mocno niepełny. Jeśli więc zmiany w tej kwestii nie wymusi ekonomia, może uczyni to modlitwa? Módlmy się za Malediwy. •

Dziękujemy, że z nami jesteś

To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.

W subskrypcji otrzymujesz

  • Nieograniczony dostęp do:
    • wszystkich wydań on-line tygodnika „Gość Niedzielny”
    • wszystkich wydań on-line on-line magazynu „Gość Extra”
    • wszystkich wydań on-line magazynu „Historia Kościoła”
    • wszystkich wydań on-line miesięcznika „Mały Gość Niedzielny”
    • wszystkich płatnych treści publikowanych w portalu gosc.pl.
  • brak reklam na stronach;
  • Niespodzianki od redakcji.
Masz subskrypcję?
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.