Nie dorastamy do banałów (pamięci Sinéad O’Connor)

Jacek Dziedzina

Naprawiamy świat wielkimi narracjami, a do banalnych prawd dorosnąć nie umiemy. Górne „C” i mądre „Ą” (przechodzące płynnie w zbędne „Ę”) zbyt często zastępują nam proste „O!”.

Nie dorastamy do banałów  (pamięci Sinéad O’Connor)

Są truizmy tak oczywiste, że wstyd publicznie je powtarzać. Nikt na przykład nie mówi na głos: „Ziemia jest okrągła” lub „Ziemia krąży wokół Słońca”. Nawet jeśli jeszcze kilkaset lat temu podobne deklaracje wymagały heroizmu, dziś wzbudziłyby raczej zakłopotanie słuchaczy lub co najwyżej sprowokowały „ciętą ripostę” w rodzaju: „A trawa jest zielona”.  Są jednak również takie truizmy, które powtarzać trzeba, bo – wstyd przyznać - ciągle mamy je za mało uświadomione. Truizmy, które najtrudniej uznać, nie mówiąc o wcieleniu w życie. „Oczywiste oczywistości”, które chętnie odnosimy do siebie, ale za Chiny ludowe nie umiemy zaaplikować w stosunku wobec innych.  Takim truizmem jest z pewnością rada, by nie osądzać pochopnie (wyższy level: nie osądzać w ogóle), zwłaszcza, gdy nie znamy najgłębszych motywacji drugiego człowieka, jego historii, okoliczności dokonywanych wyborów itd. Nie mamy, rzecz jasna, nic przeciwko, by z tej rady korzystał każdy, kto nas chciałby osądzać i rozliczać z czegokolwiek. Z jakiegoś jednak powodu to się nie przekłada na uznanie, że ta sama zasada powinna dotyczyć sytuacji, w której to my chcemy stać się sędziami innych.

Ten truizm okazuje się mocno nieuświadomiony (jeśli nie wręcz nieprzyswajalny) szczególnie wtedy, gdy umiera ktoś znany – przez jednych kochany, przez innych uznany w najlepszym wypadku za „postać kontrowersyjną”. Ze wstydem czytałem niektóre komentarze po śmierci Sinéad O’Connor, z gorliwością wypominające jej różne gesty, słowa i wybory w stosunkowo krótkiej karierze artystycznej. Nie, nie jestem fanem żadnych ckliwych „kanonizacji” i dopisywania znaczeń tam, gdzie sama zainteresowana niekoniecznie je widziała. Tyle że alternatywą nie jest bynajmniej wzmożenie moralne, w którym ktoś poczytuje sobie za obowiązek „przypomnienie światu” o podarciu zdjęcia z Janem Pawłem II podczas występu w telewizji czy innych kontrowersyjnych zachowaniach. Alternatywą jest próba zrozumienia, skąd wzięły się takie czy inne słowa, decyzje. Inaczej wygląda scena podarcia wspomnianego zdjęcia, gdy znamy historię życia irlandzkiej piosenkarki – gdy wiemy, że to zdjęcie wisiało nad łóżkiem jej matki, która przez lata krzywdziła córkę psychicznie i fizycznie; gdy wiemy, że tym gestem chciała również wykrzyczeć przed światem inną tragiczną prawdę: o skali przestępstw seksualnych w irlandzkim Kościele (Watykan przyznał to parę lat później). Czytając niektóre komentarze, miałem w głowie słowa pisarki młodego pokolenia, Kai Kowalewskiej: „Nigdy nie wiemy, co siedzi w drugim człowieku. Jaka trauma i jaka tragedia. Czyje rozmazane oczy i jak (nie)wykorzystane serce/szanse. Nie wiemy, jaką historię kryje w sobie. Którą stroną kocha, a którą nienawidzi. Przez jakie przeszedł piekła, ile pokonał demonów.” Oczywiście, klasyczne truzimy, banały.  Ale chyba jedne z tych najmniej uświadomionych, a raczej nieprzyswajalnych.

Innym truizmem, może nawet jeszcze mniej uświadomionym, jest stwierdzenie, jakie usłyszałem niedawno w Londynie podczas Leadership Conference: „Nie ma dobrych lub złych liderów, przywódców. Są tylko tacy, którzy dokonują dobrych lub złych wyborów”. Te słowa wypowiedziała Danielle Strickland z Kanady. Nawróciła się w więzieniu, gdzie odsiadywała wyrok za swoje „wybory życiowe”. Dziś jest zaangażowana m.in. w globalną walkę z handlem ludźmi. W swoim wystąpieniu nie skupiła się jednak na wielkich opowieściach o wielkich czynach, jakich dokonuje na tej wojnie (bo to realna wojna z całymi strukturami umożliwiającymi to współczesne niewolnictwo). Dokonała za to analizy cech liderów biblijnych, wychodząc z dość prostej opowieści: - Żyję w bardzo męskiej rodzinie: mąż i trzech synów. Siłą rzeczy oglądam z nimi niemal wszystkie „męskie” filmy, w tym oczywiście „Gwiezdne Wojny”. Siłą rzeczy również uczestniczę we wszystkich męskich zabawach związanych z tymi męskimi filmami. Mamy jednak jedną zasadę: nie wcielamy się w złe postacie. I kiedyś jeden z synów ubrał koszulkę z Lordem Vaderem. Powiedziałam mu że złamał domową regułę: nie bawimy się i nie promujemy negatywnych bohaterów. Na co syn odparł: ale on nie jest zły. Zamurowało mnie: jak to Lord Vader nie jest zły? Przez całe życie był dla mnie symbolem ciemnej strony mocy, gdy pojawia się w filmie, nawet groźna muzyka podkreśla, z kim mamy do czynienia, a syn mówi mi, że on nie jest zły? Pytam więc dalej, jak to rozumie, a on na to: po prostu miał gorszy okres w swoim życiu, ale wcześniej był dobry. Wtedy uświadomiłam sobie, że syn oglądał również te odcinki serii, w której Lord Vader jest jeszcze po dobrej stronie mocy jako rycerz Jedi. Uświadomiłam sobie również, że podobnie jest z większością postaci biblijnych: o wielu z nich trudno powiedzieć jednoznacznie, że byli tylko źli lub tylko dobrzy. Po prostu dokonywali różnych wyborów: raz złych, raz dobrych. I to one definiują, jakim liderem jesteś – mówiła Danielle.

Przyznajmy, nie umiemy tak myśleć o innych, zwłaszcza o przywódcach, politykach. Nie umiemy tak myśleć także o tych, którzy w czymkolwiek „podpadli” nam takim czy innym gestem, słowem. Niechętni Sinéad O’Connor do końca świata będą przywoływać scenę z podarciem zdjęcia papieża. Obrońcy będą usprawiedliwiać wspomnianymi wyżej motywacjami. A po drugiej stronie może liczy się coś jeszcze innego: może liczą się przeniknięte Biblią teksty sprzed lat, może liczą się wykrzyczane tęsknoty i poczucie krzywdy. A może to, o czym sama mówiła w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” w 2013 roku, gdy wystąpiła w Polsce: „Mam wrażenie, że większość moich utworów ma formę modlitwy”, mówiła o swojej ulubionej płycie „Theology”. Na pytanie dziennikarza, do kogo zanosi modlitwy w swojej muzyce, odpowiedziała: „Do Ducha Świętego. Dorastałam w bardzo trudnym środowisku przepełnionym przemocą. Jednocześnie kraj, w którym mieszkałam, był bardzo religijny. Modliłam się do Boga, żeby pozwolił mi wydostać się z tej trudnej sytuacji. Pewnego dnia szłam z mamą ulicą i usłyszałam muzykę. Wzięłam to jako znak od Boga, odpowiedź na moje modlitwy”. Możliwe, że ktoś przywoła w tym miejscu jej późniejszą konwersję na islam. I tak można by w nieskończoność: przerzucać się argumentami za jedną lub drugą „prawdą” o artystce. A może lepiej byłoby odpuścić i z sądem, i z „kanonizacją”. Banał, truizm? I to jeszcze jaki. Taki, że niemal nieprzyswajalny.