Artysta z Montmartre: „Sztuka powinna leczyć”

Barbara Gruszka-Zych

|

GN 29/2023

publikacja 20.07.2023 00:00

Kiedy Frédéric Ardiet siada do malowania kolejnego obrazu, odnosi wrażenie, że czeka go odkrycie jakiejś tajemnicy. Przypomina mu to poszukiwanie kielicha Graala.

Frédéric Ardiet  w swojej pracowni  na paryskim Montmartre, w pobliżu bazyliki Sacré-Cœur. Frédéric Ardiet w swojej pracowni na paryskim Montmartre, w pobliżu bazyliki Sacré-Cœur.
Aneta HaŁadus-Champenois

Gdy przed 40 laty razem z trzema kolegami z École Duperré – wyższej szkoły rzemiosła artystycznego – wynajmował atelier przy ulicy d’Orsel na paryskim Montmartre, nie wiedział, że dokonuje wyboru na całe życie. Do dziś mieszka i tworzy nieopodal bazyliki Sacré-Cœur. Kiedy niedawno umarł właściciel ich starej pracowni i musieli ją opuścić, kupił dom w pobliżu, przy ulicy Ramey, w którym ma swoje miejsce do malowania. We wspólnym atelier, wśród dyskusji o sztuce, założył Stowarzyszenie Artystów d’Anvers aux Abbesses, którego był wieloletnim prezesem. Nazwa wzięła się od dwóch stacji metra, na których można wysiąść, by dojść do legendarnej dzielnicy bohemy. Dziś należy do niego ponad stu artystów, choć na Montmartre mieszka ich dużo więcej. – To miejsce, przesiąknięte historią tworzących tu na początku XX w., inspiruje – mówi. – Niedawno podczas wernisażu odkryłem, że w domu obok Verlaine poznał Rimbauda, a Debussy brał pierwsze lekcje gry na pianinie. Chcemy pokazać, że to nie tylko dzielnica ważna w przeszłości, ale że nadal jest tu wielu tworzących dla turystów na Place du Tertre. Żeby przyjeżdżający mogli to sprawdzić, w trzeci weekend listopada otwierają swoje pracownie i zapraszają do nich chętnych.

Świat równoległy

Malowanie to dla niego chwila, kiedy wyciszony siada przed pustym płótnem, czując, że posiadł moc nie tylko odkrywania tajemnicy, ale i zatrzymywania czasu. – Kontempluję go, choć wszyscy wokół poganiają, że trzeba za czymś biec, być użytecznym – podkreśla. – A życie to darmowy podarunek, któremu warto się uważnie przyjrzeć.

Już w dzieciństwie lubił zagłębiać się w swój wewnętrzny świat, bo, jak mówi, jako jedynak miał więcej niż koledzy spokoju. Mieszkali w Sèvres, na zachód od Paryża, a on często zaglądał do znajdującego się w mieście muzeum mozaik. Przepadał też za rodzinnym zwiedzaniem Wersalu i Luwru. Wyczekiwał na wyjście do paryskiej operetki. Tam poznał zaczarowany świat muzyki i tańca, kojarzący mu się z zapachem świeżej farby olejnej, którą malowano dekoracje. Wtedy odkrył, że istnieje równoległa do realnej, tworzona przez artystów rzeczywistość. Coraz bardziej zainteresowany sztuką wizualną poszedł do liceum technicznego Atelier de Sèvres, a potem do École Duperré. – W Akademii Sztuk Pięknych zajmowałbym się sztuką dla sztuki, tam nauczyłem się tworzyć sztukę użytkową – mozaiki, ceramikę, tapicerkę, tkane obrazy – opowiada. Po jej skończeniu najpierw pracował w drukarni, ale kiedy poznał Vincenta Charra, połączyli swoje siły, przystępując do projektu tworzenia mozaik w dzielnicach Paryża znanych z tego, że mieszka w nich sporo rodzin dysfunkcyjnych. – Do tworzenia mozaik w ramach niewymuszonej resocjalizacji zapraszaliśmy tamtejszych mieszkańców, którzy odkrywali swoje ukryte umiejętności. Przy zdobieniu mozaikami hal z lat 70. ubiegłego wieku brały udział dzieci z tej dzielnicy. W centrum CADA, powstałym dla proszących o azyl, każdy korzystający z niego napisał na murze wielkimi literami „witamy” w swoim języku. Nigdy nie zapomni kobiety, która przerwała studia plastyczne i zajęła się wychowywaniem dzieci. Dzięki pracy przy powstawaniu mozaiki znalazła motywację do ich skończenia i zajęła się terapią przez sztukę.

Jestem pierwszy

– Nasza praca była pretekstem do ważnych spotkań z ludźmi – wspomina. – Jej efektem były mozaiki, ale i wiele niewidzialnego dobra w nich odkrytego. Tworzący je z nami byli dumni, że dali innym coś z siebie. Przypomina, że człowiek już w czasach prehistorycznych na ścianach jaskiń próbował wyrazić się przez rysunki. – Sztuka powinna leczyć, a dziś na życzenie samych artystów i finansujących ich mecenasów stała się niebezpiecznie destruktywna, afirmująca śmierć – ostrzega. – Ludzie zatrzymują się przy niej jak wtedy, kiedy na drodze zdarzy się wypadek – dodaje. Jako przykład przywołuje malarza Anselma Kiefera, który w reprezentacyjnym Dużym Pałacu Tymczasowym w Paryżu, postawionym na Polach Marsowych na czas remontu Dużego Pałacu, wystawia swoje przedstawiające wojnę i zniszczenie mroczne obrazy. Frédérica od zawsze inspiruje Henri Matisse, grający kolorami i krągłymi kształtami. Lubi przytaczać wymyśloną przez niego definicję malarstwa, które powinno przypominać wygodny fotel, w którym chce się usiąść i dobrze poczuć.

Kiedy pytam, dlaczego maluje, słyszę, iż Matisse odpowiedziałby, że nic innego nie potrafi. Sprawia mu to radość i ma nadzieję, że to samo przeżywają oglądający jego obrazy. Zaczynał od abstrakcyjnych labiryntów, kolejno tworzył malarskie konstrukcje z nakładanej na płótno farby, z czasem zafascynowały go pejzaże. Ale czuł, że niepotrzebnie się rozprasza, podejmując tyle tematów. – Wreszcie złożyłem to wszystko w całość, decydując się na przedstawianie osoby ludzkiej w różnych odsłonach – podsumowuje. Patrząc na nagromadzone na jego płótnach postaci, odnosi się wrażenie, że to metafora skumulowanego świata. Stłoczone sylwetki zdają się ponadseksualne i bezczasowe – uosabiają ludzkość w ogóle. Z tłumu wyłaniają się konkretne postaci, przyjmujące różne pozy – połączone w pary, tańczące, biegnące, leżące – umarłe albo jeszcze żywe, rzucające cień. Już dawno odkrył, że gdy przebywamy w jednym miejscu, stępia nam się wrażliwość na otoczenie. Dlatego lubi podróże. – Kiedy wysiadam w Istambule, spostrzegam tłum osób żyjących inaczej niż my – opowiada. – Dopiero po chwili widzę, że mimo różnic to ci sami ludzie, tworzący jedną wielką ludzkość. A ja jestem pierwszy, który się dziwi temu, co zobaczył, i próbuje to namalować.

Ważnym źródłem natchnienia jest dla niego muzyka. Słuchając Bacha, Glassa, jazzu, utworów etnicznych, a nawet popowych, ma poczucie, że przestaje się kontrolować, uzyskując zdolność odkrywania spraw utajonych gdzieś głęboko w duszy.

Znaki

– Nie zapominam, że Jezus przyszedł na świat w ludzkim ciele i dzięki wcieleniu mogliśmy Go poznać – wyjaśnia, dlaczego zdecydował się na malowanie ludzkich sylwetek. – Święty Paweł mówi, że nasze ciało jest świątynią Ducha Świętego. Ciała przedstawianych przeze mnie osób umożliwiają im porozumienie. A jednocześnie mam świadomość, że każda z nich nie kończy się na ciele, ale ma umocowanie w Kimś większym.

Od dzieciństwa czuł, że Bóg stale mu towarzyszy. Pierwszy raz dotarło to do niego, kiedy babcia poprosiła, żeby odmawiał zdrowaśki za chorego dziadka, i to pomogło. Podobne wrażenie miał, kiedy w kościele Saint-Germain-des-Prés w Paryżu podczas modlitw Taizé poznał swoją pierwszą żonę Marie-Thérèse. Promieniała światłem, chociaż wiele w życiu wycierpiała, bo kiedy miała 9 lat, jako pierwszemu dziecku we Francji przeszczepiono jej nerkę. Nieustannie zmagała się o każdy dzień życia. Zmarła w 2001 r.

Działanie Boga w swoim życiu odczuł też jakiś czas po jej odejściu, kiedy wybrał się do Taizé, pragnąc w metafizyczny sposób odnaleźć tam zmarłą żonę. Trochę rozczarowany, że do tego nie doszło, tuż przed wyjazdem trafił na pielęgniarkę z miejscowego szpitala, która, jak się okazało, znała ją. Marie-Thé, jak zdrobniale nazywał ukochaną, spotkała ją, kiedy trafiła na oddział, potrzebując kroplówki, i przegadały pół nocy. – To wydarzenie przypomina mi doświadczenie apostołów, którzy w drodze do Emaus spotkali Jezusa – opowiada. – Dzięki rozmowie z pielęgniarką stało się dla mnie jasne, że żona nie umarła, ale nadal żyje. Kolejny raz odkrył, że Bóg go wspiera, gdy odwiózł do sanktuarium w Vézelay przyjaciółki żony, które postanowiły w jej intencji pielgrzymować do Santiago de Compostela. Kiedy, pożegnawszy się z nimi, wychodził z kościoła, zatrzymał się na krótką rozmowę z mężczyzną ze swojej parafii Saint Pierre de Montmartre, który jakimś trafem tu się znalazł. Frédéric próbował go zachęcić do zaangażowania w przygotowywanie mającego odbyć się w Paryżu Spotkania Młodych Taizé. Towarzysząca mężczyźnie młoda kobieta Anne-Lydie wykazała zdecydowanie większe zainteresowanie tą propozycją i faktycznie włączyła się w pomoc. Później wspólnie stworzyli parafialną grupę modlitewną. Angażował się w jej powstanie, przekonany, że w ten sposób przedłuża dzieło, którym zajmowała się żona. Podczas kolejnych spotkań w parafii nawet się nie zorientował, jak to się stało, że z Anne-Lydie połączyło go wielkie uczucie. Poślubił ją w 2006 r., 5 lat po śmierci pierwszej żony. Potwierdzenie, że jego życie pełne jest znaków, zyskał, kiedy po ceremonii ślubnej podeszła do nich z życzeniami nieznajoma z Martyniki. Zapytana o imię, odparła: – Marie-Thérèse.

Dziś z Anne-Lydie mają cztery dorastające córki, które zajmują pokoje nad jego pracownią, jakby czuwając nad pracą taty. Czuje się spełniony, godząc malowanie z ich wychowaniem. Kiedy pytam, co jest dla niego najważniejsze, odpowiada, że zwyczajne życie: – Nadzwyczajność jest prosta i piękna. Najważniejsze, by każdy z nas chciał dołożyć swój mały kamyczek do tej wielkiej mozaiki.•

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.